Nic nie widziałem, nic nie słyszałem…

Przyznam się, że coraz trudniej mi przychodzi wierzyć w Kościół hierarchiczny, taki, jaki mamy w Polsce. Spora część biskupów i kardynałów przyjmuje wobec rzeczywistości taktykę kard. Dziwisza: „Jeżeli nawet złapią Cię z ręką w cudzej kieszeni, to mów, że to nie twoja ręka!” Zwykłe, ludzkie „przepraszam” nie przechodzi po prostu żadnemu z nich przez gardło.

Patrzeć na kardynała, który nie potrafi czy nie chce odpowiedzieć wprost nawet na najprostsze pytanie, to doprawdy żałosne widowisko.  Nie zdziwiłabym się wcale, gdybyśmy za jakiś czas usłyszeli od Dziwisza (jak sugerują popularne memy) że w ogóle nigdy nie był w Rzymie, albo że nie znał Jana Pawła II.

A propos polskiego papieża. Rozpaczliwe próby obrony jego rzekomej totalnej niewiedzy w kwestii pedofilii w Kościele (oczywiście zainteresowani robią to tak, aby jednocześnie odsunąć odpowiedzialność  od samych siebie, co czasami wymaga nie lada ekwilibrystyki słownej) zakrawają już na niedźwiedzią przysługę. No, bo jeżeli Karol Wojtyła był jedynie niczego nieświadomą marionetką w rękach swoich współpracowników (m.in. Dziwisza), to chyba tym gorzej świadczy o nim, jako o przywódcy Kościoła powszechnego? A jeżeli nie był… to co wówczas począć z jego pospiesznie odbytą kanonizacją?

Oczywiście, zaraz mi powiecie, że przecież „świętość nie musi oznaczać bezgrzeszności”. To prawda – i kiedyś nawet sama tak pisałam. Ktoś może być kiepskim człowiekiem w jednej dziedzinie, a wzorem do naśladowania – w innej.  Jednakże  moje pytanie brzmi: jaki poziom zła czy hipokryzji u kanonizowanych osób jesteśmy w stanie zaakceptować?

Czy gdyby po czasie wyszło na jaw np. że ktoś wyniesiony na ołtarze skrzywdził dziecko albo zmusił jakąś kobietę do aborcji, to czy NADAL należałoby polecać  tę osobę wiernym jako wzór do naśladowania? Tak tylko pytam.

No, i przecież wiem skądinąd, że w przeszłości dokonywano rewizji martyrologiów rzymskich (czyli spisów świętych i błogosławionych), by wykreślać z nich postaci niegodne, lub takie, o których zbyt mało było wiadomo.

Inni znów biskupi, jak Marek Jędraszewski, który notabene zastąpił Dziwisza w Krakowie (a wcześniej wsławił się niechlubną rolą w sprawie abpa Paetza  w Poznaniu) wyznają najwyraźniej zasadę, że najlepszą obroną jest atak. I atakują, atakują bez ustanku: już to gender, już to LGBT, już to inne, mniej lub bardziej rzeczywiste „ideologie neomarksistowskie.”  Ani to „dobra”, ani to nowina… Zamiast powiedzieć po ludzku kilka słów o tym, co naprawdę ludzi zajmuje i boli: o pandemii koronawirusa, o lęku najbliższych czy o pracę, o opiece nad ludźmi niepełnosprawnymi  i starszymi, o ich samotności, wreszcie podziałach społecznych i o nienawiści, która  doprowadziła wczoraj (znowu!) do zamieszek na ulicach Warszawy…

Ze smutkiem więc obserwuję takie odklejenie się większości biskupów od otaczającej nas rzeczywistości. Pozostali zaś, których uważałam za porządnych ludzi, okazali się w przeważającej części tchórzliwi. Bo wobec tego wszystkiego – milczą…

Chlubnym wyjątkiem na tym nijakim tle okazał się tylko biskup opolski, Andrzej Czaja, który odnosząc się do niedawnych protestów  kobiet, roztropnie stwierdził, że nie są one pozbawione pewnych podstaw – i że trzeba zrozumieć strach i ból kobiet, pozostawionych samym sobie z problemem niepełnosprawności dziecka.

Trzeba sobie jednak powiedzieć jasno, że nawet ci, którzy próbują uchodzić za „jedynych sprawiedliwych” w tym Kościele – jak ks. Isakowicz- Zaleski – często postępują w sposób dla mnie zupełnie niezrozumiały. Na przykład jeżeli ksiądz dowiedział się o sprawie molestowania Janusza Szymika już w 2008 roku, to DLACZEGO zwlekał z poinformowaniem o tym listownie Dziwisza aż do roku 2012? Ja wiem, że „młyny Boże mielą powoli” – ale czy nie chodzi tu w istocie o takie przewlekanie sprawy, by się skończyło tak jak z Wesołowskim (który zmarł) i z Gulbinowiczem (który stoi nad grobem) – i żeby nikt ostatecznie nie poniósł   żadnej rzeczywistej kary?

Przyznać muszę, że choć zawsze uważałam antyklerykalne określenie hierarchii kościelnej mianem „czarnej mafii” za mocno przesadzone, to jednak niektóre ujawnione ostatnio praktyki  (zmowa milczenia, wspieranie „swoich” czy też płacenie za milczenie) bardzo przypominają stosunki mafijne właśnie.

I mówiąc szczerze nie zazdroszczę dziś wielu zaangażowanym, uczciwym i głęboko wierzącym  katolikom ich rozdarcia. Mnie ono na szczęście nie dotyczy.  Bo już od dawna przestałam traktować to, co mówią nasi biskupi, jako jakąkolwiek poważną wskazówkę dla mojego życia duchowego.  Na ogół jest mi to najdoskonalej obojętne. Na szczęście, jak to mówił Szymon Hołownia, biskupi nie są nam koniecznie potrzebni do zbawienia.

Dodam, że modna ostatnio apostazja też nie jest mi do niczego potrzebna. Nie potrzebuję jej, żeby sobie udowodnić, że jestem wewnętrznie wolną osobą. Od dawna wiem, że jestem – i nikt nie może mi niczego narzucić. Dobrze mi tu, gdzie jestem. Na peryferiach Kościoła, na które udałam się wychodząc za mąż za P.  Nigdzie się stąd nie wybieram.

Nie tracę zresztą nadziei,  że nowy, lepszy Kościół katolicki jest możliwy. Mam nadzieję go doczekać (zamierzam bardzo  długo żyć…). Ci biskupi, którzy są teraz, też nie są wieczni.  Przyczaję się w swojej duchowej kryjówce i przeczekam ich.  Dłużej klasztora, niż przeora – jak mówi stare, kościelne  powiedzenie.  Ja mam czas – ja poczekam.

Alba patrzy na protesty…

Jako osoba niepełnosprawna (i nie planująca już więcej dzieci) mam poniekąd ten luksus, że mogę jedynie patrzeć na przetaczające się przez Polskę protesty kobiet. Patrzę, słucham,  czytam, obserwuję. Wywołują one we mnie tyle różnych refleksji, że zapragnęłam je zapisać na później, aby mi nie umknęły.

Przede wszystkim muszę powiedzieć, że ja wiedziałam, że tak będzie. Że naruszenie kruchego „kompromisu aborcyjnego” z roku 1993 wywoła konsekwencje społeczne trudne do wyobrażenia.  Mimo że ten kompromis – jak to kompromis – nie zadowalał w pełni nikogo.

Bo o czym właściwie mówił ten „kompromis”? O tym, że choć zasadniczo, jako społeczeństwo, uznajemy aborcję za rzecz niepożądaną (tak, tak, właściwie to ona jest w Polsce ZAKAZANA!) – to jednak dostrzegamy także, że są sytuacje, kiedy należy na nią przyzwolić. Te trzy wyjątki aborcyjne to zagrożenie zdrowia i życia matki, gwałt oraz wysokie prawdopodobieństwo śmiertelnej bądź nieuleczalnej wady płodu.

Wszystko to są sytuacje tzw. wyboru heroicznego, do którego państwo, moim zdaniem, nie ma prawa zmuszać obywateli. Czyż nie dlatego czcimy w Kościele bohaterskie matki, które zdecydowały się oddać życie za swoje nienarodzone dzieci, że wybrały życie, choć MOGŁY wybrać inaczej? Żeby wybrać dobrze, też trzeba być wolnym. Zaryzykowałabym twierdzenie, że świętość jest w ogóle niemożliwa bez wolności wyboru. Nikt przecież nie zostanie kanonizowany np. za niebicie żony, ponieważ jest to coś, czego prawo wyraźnie zabrania. HEROIZM to jest WIĘCEJ, niż prawo może wymagać od wszystkich.

Kiedyś ktoś mnie w związku z tym zapytał, czy chciałabym,  żeby prawo dawało także mężowi prawo opuszczenia chorej małżonki, lub dzieciom- matki staruszki?  Bo nie da się ukryć że opieka nad takimi osobami również czasami może wymagać heroizmu. Oczywiście takie sytuacje są moralnie naganne, pragnę jednak zauważyć, że nikt ich nie penalizuje.  Bo do miłości nikogo przymusić nie można.  A jako żona i matka zdana na pomoc ze strony swoich najbliższych dodam jeszcze, że nie chciałabym, aby mój mąż MUSIAŁ (pod rygorem kary) się mną opiekować.   Wolałabym, żeby sam chciał…

Kiedyś czytałam książkę węgierskiej autorki Magdy Szabo pod znamiennym tytułem „Tylko sam siebie możesz ofiarować.” Ano, właśnie. I to właśnie o tę wolność wyboru w sytuacjach ekstremalnych (a wcale nie o prawo do niczym nieograniczonej aborcji, jak się wydaje naszym hierarchom i Marcie Lempart, do której jeszcze później wrócę) walczą dziś w większości kobiety na ulicach.

W zdecydowanej większości zresztą są to katoliczki, podobnie jak ja przeciwne aborcji. A jednak protestują, ponieważ czują, że tym razem sprzymierzona z Kościołem władza przekroczyła jakąś bardzo istotną granicę: że chce je pozbawić autonomii sumienia. A przecież wierzymy, że wolną wolę dał nam sam Bóg. Tak więc występowanie w jej obronie NIE JEST „grzechem”, którym próbują straszyć protestujących niektórzy duchowni. Ci ludzie nie występują (w większości) przeciw Bogu ani nawet przeciwko nauczaniu Kościoła w sprawie aborcji. A tylko przeciwko zastępowaniu przez prawo ludzkich sumień. (Na co zresztą zwracają uwagę i co mądrzejsi duchowni: Kościół abdykował z misji kształtowania wrażliwości moralnej narodu, wyręczając się w tym państwem i prawem)

Jako (wciąż jeszcze) katoliczka mam za złe mojemu  Kościołowi,  że nie chce widzieć w tych kobietach swoich „owieczek” (niechby i nawet „zagubionych”) do których trzeba wyjść. Nawet narażając się na „męczeństwo.” Widzi w nich tylko swoich wrogów, jakieś „szatańskie siły”, przed którymi trzeba bronić kościołów.  To tchórzostwo i niestety kolejna próba zastąpienia rzetelnej ewangelizacji bezduszną legislacją.  Tak! Bo prawo, które nie dopuszcza żadnych wyjątków od ogólnych zasad, łatwo staje się bezduszne i nieludzkie.

Ja jestem naprawdę BARDZO pro-life (jako osoba niepełnosprawna nie mogę inaczej), ale takie historie jak z Irlandii, gdzie lekarzom nie wolno było interweniować nawet w trakcie trwającego poronienia (i w efekcie kobiety umierały wraz ze swoimi nienarodzonymi dziećmi) rozdzierają moje serce.

I niech mi ktoś wyjaśni, dlaczego te kobiety zamiast ’Won od naszych kościołów, wiedźmy!” nie usłyszą z ust swoich pasterzy raczej czegoś w rodzaju: „Drogie siostry,  wspólnota Kościoła rozumie Wasz strach i ból. Obiecujemy, że wszyscy, duchowni i świeccy, będziemy Was  solidarnie wspierać w trudnym macierzyństwie. Przyrzekamy, że żadna z Was nigdy nie zostanie z tym sama.’? Dlaczego nigdy nie słyszałam w kościołach podobnie brzmiącego listu biskupów do rodziców dzieci niepełnosprawnych? Dlaczego Kościół nie poparł zdecydowanie strajku tych rodziców w Sejmie? (Ba, słyszałam  nawet duchownych, którzy w ostrych słowach ten protest krytykowali). Dlaczego to wszystko budowane jest od komina? Dlaczego w Polsce nie mamy odpowiedniej liczby hospicjów perinatalnych, opieki wytchnieniowej, dostępu do leczenia i rehabilitacji – ale za to mamy faktyczny zakaz aborcji?  Cieszmy się, hosanna! Dlaczego,  dopóki się chore dziecko nie urodzi,  jego życie jest sprawą wszystkich – rządu, państwa, Kościoła, Trybunału Konstytucyjnego i pani Wiesi  z kółka różańcowego? Po narodzinach natomiast to już tylko sprawa jego rodziców (a najczęściej samej kobiety, bo 80% ojców „daje nogę” w takiej sytuacji). Jako osoba niepełnosprawna i mama naprawdę wolałabym, żeby było odwrotnie.

Ale nie, drodzy Państwo – nic z tych rzeczy.  Kościół nie chce być czułą i troskliwą matką, pochylającą się nad swoimi dziećmi i gotową przynajmniej ich wysłuchać. Nie. Kościół wymaga, żąda i straszy (grzechem). Czytam, że „rolą rodzica jest prowadzić dziecko, a nie podążać za nim.” No, tak – a zatem traktuje się kobiety jak wieczne dzieci, niezdolne podjąć samodzielnej decyzji w sumieniu.  A przecież podobno (tak mnie uczył mój ostatni spowiednik, filozof i etyk) w Kościele po to się  'wychowuje” ludzi, żeby w pewnym momencie można już było przestać ich prowadzić?

I przecież, na Boga, jeśli w 38-milionowym kraju było tylko około 1000 aborcji ze względu na ciężkie uszkodzenie płodu rocznie, to chyba znaczy, że nikt nie wykonywał ich pochopnie – i że Polki są świadome tego, jak poważna i trudna jest to decyzja? Więcej zaufania do kobiet, proszę! I nie, wcale nie chodziło tu głównie o te urocze dzieci z Zespołem Downa (o których  wyłącznie mówi Kaja Godek -mimo że zawsze jej broniłam , to jej upubliczniona w mediach rozmowa z synem nieco mnie przeraziła:  KTO mówi dziecku z trisomią „mamusia załatwiła, że już nie można zabijać takich jak ty”?) Chciałabym zauważyć, że, w przeciwieństwie do niektórych krajów świata, takich jak Dania i Islandia, te dzieci  jednak w większości się u nas rodzą.  Chodzi raczej o naprawdę dramatyczny wybór: nie między życiem a śmiercią, tylko między śmiercią a śmiercią. Kiedy dziecko umrze tak czy inaczej… Któż mógłby zmusić matkę (rodziców) do dokonania takiego wyboru?

Ale biskupi zachowują się wypisz- wymaluj tak, jak nowotestamentowi 'uczeni w Piśmie i faryzeusze: nakładają na innych ciężary nie do uniesienia, a sami jednym palcem ruszyć ich nie chcą.  Nie dziwię się zatem, że coraz więcej ludzi deklaruje chęć opuszczenia TAKIEGO Kościoła.  Bo nie znajdują w nim wsparcia, a TYLKO wygłaszane ex cathedra nakazy i zakazy. Jeżeli już nie tylko osoby, które nigdy Panu Bogu zbytnio się nie naprzykrzały, ale nawet bardzo niegdyś zaangażowane, jak dawna 'hipsterkatoliczka’  Jola Szymańska ogłaszają publicznie, że nie chcą być dłużej kojarzone z Kościołem katolickim, to, cytując klasyka, „wiedz, że coś się dzieje”.

Jeżeli o mnie chodzi, nie zamierzam nigdzie odchodzić. Dobrze mi tu, gdzie jestem.  Choć pewnie jest mi dziś dużo łatwiej, niż innym, bo nigdy nie byłam przesadnie ortodoksyjna. Zawsze byłam w wierze trochę jak kot chodzący własnymi drogami. Chociaż muszę przyznać, że i we mnie coś się gotuje, gdy słyszę np. biskupa Deca, który mówi, że „przyjęcie każdego życia to jest coś, na co powinno być NAS stać.” Mam wtedy szczerą ochotę zapytać, ile śmiertelnie chorych dzieci ksiądz biskup urodził? Na śmierć ilu z nich patrzył?

Mam wrażenie, że biskupi są świetnymi specjalistami w zarządzaniu heroizmem INNYCH LUDZI (zwłaszcza kobiet). A sami nawet jednym palcem ruszyć nie chcą.  Bohatersko cierpią na pluszowym krzyżu. A przecież gdyby teraz ogłosili, że sprzedadzą swoje prywatne rezydencje i limuzyny, by wspomóc ośrodki dla osób niepełnosprawnych lub dobrowolnie się opodatkują do końca życia na pomoc matkom z takimi dziećmi – mogłoby być całkiem inaczej… Gdyby biskupi dali cokolwiek od siebie, zyskaliby moralne prawo, aby się wypowiadać. Nie wcześniej.

***

Czy zatem wszystko, co napisałam powyżej, oznacza, że w pełni popieram postulaty Strajku Kobiet? Ależ skądże znowu!

Ja jestem tylko za niezmuszaniem prawem do heroizmu. Za autonomią sumienia w najtrudniejszych przypadkach.  Bo już słyszę, że Kaja Godek szykuje się do obalenia kompromisu także w kwestii  ciąż z gwałtu.  Teraz zresztą powinno pójść jej łatwiej: skoro nawet śmiertelnie chorych dzieci w Polsce nie zabijamy, dlaczego mielibyśmy zabijać te z gwałtu, które przecież mogą urodzić  się zdrowe i normalne, powiedzą. Już mówią.  Tylko że jeśli prawne zmuszenie kobiety do urodzenia dziecka, którego ona wcale nie chciała mieć, nie jest zaprzeczeniem jej podmiotowości i człowieczeństwa, to ja już nie wiem, co nim jest. No, tak. Wystarczyło wyjąć tylko jedną cegiełkę z misternie wyważonej budowli, by całość zaczęła się sypać jak domek z kart. Ale i w tym wypadku, powtarzam, jestem raczej za świadomym moralnym wyborem, niż „za aborcją.”

I czego się boję, i ja i wielu innych komentatorów, to, że wahadło, zbyt teraz przegięte w prawą stronę, odbije z całą siłą w stronę przeciwną. I będziemy tu mieli prawdziwą aborcyjną „wolną amerykankę”, czego zalążki już niestety widzę na ulicach. Z każdym dnie obie strony coraz bardziej się radykalizują (już nawet rozsądne kiedyś osoby przysyłają mi różne przedziwne teorie spiskowe…) Nie podoba mi się to. Musimy jak najszybciej przywrócić poprzedni stan prawny, bo  będzie tylko gorzej.

A jeśli pani Marta Lempart sądzi, że marzeniem  wszystkich kobiet, które biorą udział w tych protestach jest rzeczywiście to, by aborcja była dostępna na każdym  rogu jak świeże bułeczki, to też się grubo myli.  Nie podoba mi  się jej tendencja do wykluczania wszystkich, którzy choć trochę się z nią nie zgadzają. Oczywiście wszystko w imię nowej, lepszej Polski, otwartej dla wszystkich? Ostatnio kazała wyp… Szymonowi Hołowni. Nie w moim imieniu!

Kto pani Marcie dał prawo do wypowiadania się w imieniu wszystkich uczestniczek protestu? Te kobiety mają bardzo RÓŻNE poglądy! I kto wybrał tę Radę Konsultacyjną strajku w takim składzie? Bo przecież nie została ona wyłoniona demokratycznie?

Nie podobają mi się wszechobecne podczas tych protestów wulgaryzmy. Nie podoba mi się, że słuchają ich dzieci. Swojego dziecka bym nigdy na taką demonstrację nie zabrała. Na marsz Niepodległości czy na manifestację pro-life, gdzie są zdjęcia porozrywanych płodów też zresztą nie.  A już wciskanie 2-3-letnim dziewczynkom do rączek transparentów w rodzaju – 'Mój brzuch, moja sprawa!” uważam za wyjątkowo perfidny rodzaj manipulacji. Ta sprawa jeszcze nie powinna ich dotyczyć! Błagam, nie wciągajmy dzieci w światopoglądowe wojny dorosłych!

Inną obok dzieci grupą instrumentalnie wykorzystywaną przez obydwie strony sporu są oczywiście osoby niepełnosprawne, co nie ukrywam, boli mnie najbardziej.  Mam wrażenie, że każda ze stron ma wręcz „własnych” niepełnosprawnych, którzy mówią  dokładnie to, co dana grupa właśnie chciałaby usłyszeć. Trochę podobnie, jak podczas niedawnych protestów LGBT – nagle się okazało, że prawie każdy ma jakiegoś „znajomego geja”. Albo lesbijkę.

Od dawna też nie nasłuchałam się tylu przykrych słów na temat „roślinek z porażeniem mózgowym” , co w ciągu kilku ostatnich dni. I proszę mi znów nie tłumaczyć, że to nie o mnie chodziło. Bo to mniej więcej tak, jakby osobie homoseksualnej tłumaczyć, by „nie brała do siebie” słów o tęczowej zarazie. W każdym razie BLIŻEJ mi do tych, których nazywacie „roślinkami” niż do tych niby zdrowych i normalnych.  Jestem jedną z nich. A skoro oni nie mogą mówić, ja będę mówiła za nich…

W dodatku mam wrażenie graniczące z pewnością, że niezależnie od tego, kto wygra w tej wojnie, sytuacja osób niepełnosprawnych wcale się nie poprawi. Bo ich los tak naprawdę NIKOGO nie interesuje. Oni są tylko… my jesteśmy tylko…mięsem armatnim, przy użyciu którego można grać na emocjach i nawalać w przeciwnika. Przykre, ale prawdziwe. Bo czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, co realnie zakaz aborcji – lub nieograniczony dostęp do niej – zmieni w moim życiu tu i teraz?

Być może się zdziwicie, ale już narodzone dzieci niepełnosprawne nie potrzebują takiego czy innego prawa aborcyjnego, tylko realnej POMOCY. Od miesięcy nie mogę na przykład (nawet za opłatą) znaleźć  nikogo, kto by mi zrobił prasowanie dwa razy w tygodniu. A to przecież w sumie jest drobiazg, prawda?

Nie podobają mi się wulgarne napisy na murach zabytkowych świątyń. I nie wiem, czym komu zawiniły siostry klauzurowe, że pomazano im klasztor? One się nie mieszają w politykę – one się tylko modlą…

Na szczęście w tym wszystkim zdarzają się i zabawne momenty – jak wtedy, gdy wokół tarnobrzeskiego kościoła oo. dominikanów zebrała się grupka rosłych młodzieńców z tzw. Straży Narodowej, gotowych „bronić” klasztoru, którego nikt nie atakował. Przeor zadzwonił na policję, żeby sobie zabrała tych samozwańczych „obrońców”, bo on żadnej ochrony nie potrzebuje. Taka mała rzecz, a cieszy…

Ręce, usta, serce.

Przy okazji trwającej pandemii emocje wielu rodaków rozpala billboard stanowiący część akcji STOP KOMUNII ŚWIĘTEJ NA RĘKĘ, firmowany przez Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. Piotra Skargi.

Plakat przedstawia hostię, spoczywającą w brudnych i zakrwawionych dłoniach.

Według pomysłodawców tej swoistej  kampanii antyreklamowej, ten sposób przyjmowania komunii rodzi ryzyko profanacji i jest niegodny z samej swej natury – inaczej niż podawanie komunikantów do ust przez kapłana (ponieważ świeccy szafarze też dla tych ludzi są podejrzani).

Warto przy tym wiedzieć, że Stowarzyszenie NIE JEST organizacją katolicką – nie posiada kościelnego imprimatur,  a swoje nauczanie opiera m.in. na objawieniach prywatnych, nieuznanych przez Kościół (zgodnie z którymi „Matka Boska płacze, gdy widzi kogoś przyjmującego komunię na rękę”).

W przeciwieństwie do tego, Komisja Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów przypomina, że chociaż główną formą przyjmowania Komunii w Polsce pozostaje nadal Komunia do ust, to jednak „nie oznacza to, że inne zatwierdzone przez Kościół formy miałyby być same z siebie niegodne, niewłaściwe, złe lub grzeszne”.

Nie można a priori zarzucać chęci sprofanowania Eucharystii osobom pragnącym z różnych powodów przyjąć z wiarą i czcią Komunię Świętą do rąk, zwłaszcza w okresie pandemii. Niesprawiedliwe jest  zatem sugerowanie, by osoby przyjmujące Komunię na rękę automatycznie nie miały szacunku wobec Najświętszego Sakramentu. Ponadto prawo do oceniania i zmieniania praktyki liturgicznej należy do Stolicy Apostolskiej i nikt nie powinien tego negować.

Dla mnie, jako historyczki, sprawa jest oczywista. Nie wydaje mi się możliwe, aby Kościół pierwszych wieków, w którym taka praktyka była powszechna, był w błędzie. Gest ten pięknie podkreśla też powszechne kapłaństwo wiernych.

Zanim poznałam P., należałam przez kilka lat do wspólnoty Drogi Neokatechumenalnej. I zawsze, kiedy kapłan dawał mi Ciało Chrystusa do rąk (taka jest tam praktyka), myślałam o tym, co znaczy, że On „wydał się w nasze ręce”. Jak bardzo Bóg nam ufa!  Dlaczego my sami sobie nie ufamy?

Jest w tym jakaś pogarda dla człowieka, dla ludzkiego ciała.

Chrystus przyjął ludzkie ciało – z tego wniosek, że całe jest czyste, święte i godne. Usta (którymi też przecież możemy grzeszyć!) wcale nie bardziej, niż ręce. Nasz Pan nie bał się „ubrudzić” ziemią. Często nawet dosłownie, skoro umywał uczniom nogi – i chodził na ogół pieszo, zamiast (wzorem późniejszych papieży) dawać się nosić w lektyce. Pozwalał też, w ciągu ziemskiego życia, dotykać się różnym ludziom.  Niekoniecznie tylko wybranym i świętym – co bardzo gorszyło faryzeuszy („Gdyby On był prorokiem, wiedziałby, co to za jedna się Go dotyka!”).  Tak, tak – Syn Boży najwyraźniej nie obawiał się „profanacji” siebie samego…

Mam też wątpliwości, czy rzeczywiście ręce księdza, który pięć minut przede mszą grał w karty – albo, nie daj Boże, molestował dziecko, są bardziej czyste, godne i święte, niż ręce górnika, który przyszedłby do kościoła wprost od roboty.  Jezus wielokrotnie dawał wyraz temu, że Bóg nie patrzy na to, co zewnętrzne, lecz na „serce” człowieka: „To, że się je nieumytymi rękoma, nie czyni człowieka nieczystym.” – mówił.

A ta nadmierna, wręcz zabobonna, sakralizacja rąk kapłana jako namaszczonych i świętych, rodzi także w pandemii inne szkodliwe przekonania, jak choćby to (które zapoczątkował ks. Kneblewski, a podtrzymuje wielu innych) że od księdza w ogóle nie można się zarazić.  Nie pojmuję tego – grypą można, katarem można – tylko koronawirusem dziwnym trafem nie można!

Pewnie pokłosiem tego przekonania są m.in. biskupi bez maseczek na zebraniu plenarnym w Łodzi – poza pychą („My jesteśmy namaszczeni, nam nic nie grozi!”) jest to  bardzo zły sygnał dla wiernych. Tym bardziej, że liczne przypadki zakażenia wśród księży i biskupów (ostatnio podano do wiadomości publicznej, że zakażony jest także bp Wiktor Skworc) przeczą tej ezoterycznej teorii.

A stąd już niedaleko do popularnego ostatnio hasła: „Wierzę w Jezusa, a nie w wirusa!” Negowanie ustaleń naukowców w tej sprawie staje się tu wręcz aktem heroicznej wiary – jak gdyby bezrozumne narażanie siebie i innych na utratę zdrowia i życia nie było grzechem samym w sobie.  Niektórzy z owych „żarliwie wierzących” posuwają się wręcz do tego, że zarzucają brak wiary tym, którzy (chcąc się stosować do zaleceń sanitarnych) np. noszą maseczki w kościele. „Chce mi się rzygać, kiedy Was widzę w tych kagańcach na mordzie!” – napisała mi wczoraj na Facebooku pewna pani, w każdym komentarzu deklarująca miłość do Boga i  Najświętszej Panienki. Hmmm. „Chce jej się rzygać” na widok bliźniego swego. Zaiste. Bardzo po chrześcijańsku.

Przywołuje się przy tym przykłady z przeszłości, gdy rzekomo sama żarliwa modlitwa wystarczyła, by przegnać zarazę. Historycznie jednak jest to tylko część prawdy. Owszem, w obliczu wielkich epidemii modlono się i pokutowano (niekiedy zbiorowo). Ale szukano także bardziej przyziemnych, „naukowych” sposobów ratunku, jak choćby poszukiwanie izolacji („Dekameron” Boccaccia opowiada właśnie historię ucieczki grupy przyjaciół z miasta ogarniętego przez pomór). A niektórzy biskupi, zauważywszy, że duże zgromadzenia ludzi zdają się sprzyjać rozprzestrzenianiu choroby, wręcz ich zakazywali. Dokładnie tak samo, jak teraz.

Niewielu też wie, że obecnie przyjęta praktyka udzielania ogółowi wiernych komunii tylko pod jedną postacią wywodzi się właśnie z czasów średniowiecznych epidemii. Zauważono bowiem, że wcześniejsze spożywanie Krwi Pańskiej ze wspólnego kielicha nierzadko powodowało gwałtowny wzrost zachorowań…  I nikomu jakoś w tym „ciemnym Średniowieczu” nie przychodziło nawet do głowy, że poprzez święte postacie rzekomo nie można się zarazić.

Mówiąc wprost: kto by podczas pożaru poprzestał na modlitwie o ustanie płomieni, nie wzywając przy tym strażaków, nie daje wcale świadectwa głębokiej wiary, lecz głupoty.  Nie, nie, nie. Wiara, która rezygnuje z używania rozumu, jest zabobonna i ślepa. Powiedziałabym nawet, że jest grzechem. Bo to zwykłe wystawianie Pana Boga na próbę.

I ciekawa jestem, czy ci wszyscy „niewierzący w koronawirusa” podobnie pokładają ufność w Bogu (i nie idą do lekarza) np. w przypadku cukrzycy, zawału czy nowotworu. Czy też ich „niewiara” dotyczy tylko tej jednej, konkretnej choroby?