Święci Bracia Niewierzący…

Jakiś czas temu jeden z najbardziej znanych blogerów w sutannach, ks. Wojciech Szubzda (którego blog i ja czasem chętnie odwiedzam – patrz ramka obok), popełnił post o ateistach, z którego można było wywnioskować, że niewiara w Boga może skutkować totalną degrengoladą moralną – bo skoro (argumentował ten kapłan) wszystko kończy się wraz ze śmiercią, to najlepiej po prostu „poużywać sobie życia.” Mam niejasne wrażenie, że gdzieś kiedyś coś już o tym pisałam, niemniej postanowiłam poniżej zamieścić moją odpowiedź na ten tekst.


Drogi księże Wojciechu,

pozwolę sobie zauważyć – „z pewną taką nieśmiałością” – że wniosek „hulaj dusza, piekła nie ma” to na pewno nie jedyny wniosek, który da się wyciągnąć z założenia (w które zresztą NIE WIERZĘ), że Boga nie ma. Można także wysnuć z tego wniosek, że skoro mamy tylko to życie, tu i teraz, to warto je przeżyć jakoś sensownie. Prawda?

Ateiści, oczywiście, mają tę przewagę (ale i problem) że sami dla siebie są „ostateczną instancją” – dobre jest dla nich zatem to, co sami w sumieniu uznają za dobre (czytałam o jednym, który z Dekalogu uznawał jedynie dwa przykazania – nie zabijaj i nie kradnij. I do dziś nie mogę pojąć, co złego jego ateistyczne sumienie widziało np. w zakazie kłamstwa albo zdradzania żony…) i – we własnym pojęciu – odpowiadają za swoje czyny tylko „przed sobą i historią” (a nie przed jakimś tam „śmiesznym dziadkiem z brodą”;)).

ALE czyż sam Kościół nie naucza, że każdy człowiek ma w sumieniu wpisane pewne podstawowe „prawa naturalne” które to nakazują mu czynić dobro, a unikać zła? Nie rozumiem, czemu to akurat niewierzący mieliby je łamać częściej, niż wierzący? Zresztą nawet wówczas na ich korzyść działałaby również „nieznajomość Prawa Bożego” (wiadomo, że zawsze mniejszą winę ponosi ten, kto działał w nieświadomości…) – cóż w takim razie należałoby powiedzieć o tych, którzy ZNALI je w najdrobniejszym szczególe, a nawet mieli strzec (jak papież Aleksander VI Borgia, na przykład) – a mimo to radośnie łamali wszelkie prawa ludzkie i Boskie?

Czemu to czynili w takim razie? Czy dlatego, że TAK NAPRAWDĘ nie wierzyli w pośmiertną nagrodę i karę (przepraszam, że tak upraszczam, ale część ateistów sądzi, że wierzymy w Boga jedynie ze strachu przed karą i w nadziei na nagrodę… ) – a zatem dokładnie tak samo jak ateiści w księdza ujęciu – czy może raczej dlatego, że uważali, że zawsze będą mogli się „duchowo zresetować” (wyspowiadać) a Bóg miłosierny i tak im wszystko wybaczy?

Proszę księdza, znałam wielu szlachetnych i prawych ateistów – i paru naprawdę niegodziwych wierzących (z których ja jestem pierwsza:)). I naprawdę NIE WIERZĘ , że dobry Pan Bóg miałby „wpuszczać ludzi do nieba” raczej na podstawie świadectwa chrztu i bierzmowania, aniżeli tego, co za życia CZYNILI. Czy Ten, który powiedział: „Byłem głodny, a daliście Mi jeść…” (Mt 25,35nn) nie powiedział też: „Nie każdy, kto Mi mówi „Panie, Panie” wejdzie do Królestwa Niebieskiego” (Mt 7,21)? Serdecznie pozdrawiam. – Alba

  

Przechodząc przez dolinę płaczu…

We Francji po Rewolucji Francuskiej a także w Rosji Stalina podejmowano próby, by zastąpić 7-dniowy tydzień (który niezaprzeczalnie ma te „znienawidzone” korzenie judeochrześcijańskie; po rosyjsku nawet każda niedziela nazywa się „woskrasienije” – zmartwychwstanie – i nie sposób tego (p)ominąć:)) innym cyklem, np. dekadowym. Okazało się jednak, że psychofizyczna konstrukcja człowieka nie wytrzymuje takich innowacji…

Może więc zamiast psioczyć na te „głupie klerykalne wymysły” lepiej się po prostu cieszyć czasem wolnym od pracy, niezależnie od własnego  światopoglądu?:)

Natomiast co do powszechnej różnicy w społecznym odbiorze świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy, mam na to własne, bardzo proste wyjaśnienie. Narodziny dziecka (nawet niezwykłego, jak Jezus) są zwyczajnym wydarzeniem, które łatwo można objąć rozumem. Dzieci rodzą się każdej nocy.

Natomiast żeby…uwierzyć w zmartwychwstanie, potrzebna jest już właśnie WIARA (i może dlatego także wielu katolików mniej sobie ceni te święta – za dużo od nich wymagają). Chociaż…jestem w stanie sobie wyobrazić także zupełnie „świeckie” głębokie przeżycie zmartwychwstania – np. w przypadku kogoś, kto w wyniku operacji nagle odzyskał wzrok, albo przestał pić, albo cudem uniknął śmierci w wypadku samochodowym, albo pogodził się z rodziną…

Bo zmartwychwstanie to jest (zupełnie niezależnie od kontekstu związanego z Jezusem) świętowanie jakiejś radykalnej, pozytywnej zmiany, odrodzenia, przejścia z ciemności ku światłu; nowego początku…

I zdaje się, że właśnie takiego „przejścia”, takiej „paschy” bardzo teraz potrzebuję…

Joni Ericksson -Tada, (Amerykanka, która w wieku 17 lat skoczyła na główkę do basenu, skutkiem czego została niemal całkowicie sparaliżowana) napisała kiedyś, że czasami odczuwa wielki smutek, że nie może na przykład zrobić mężowi kanapek do pracy albo rozmasować mu pleców, kiedy boli go kręgosłup.

Moja niepełnosprawność nie jest wprawdzie aż tak poważna, ale i tak poczucie własnej „nieprzydatności” w rolach, które przyszło mi pełnić (żony i matki) oraz pewnej wynikającej z tego nierównowagi w moim związku z P. ostatnio często mi towarzyszy.

Nie mogę się pozbyć wrażenia, że nieporównanie mniej „daję” niż „otrzymuję”, a mój mąż jest niemal na każde moje zawołanie, niczym wierny sługa jaśniepani… A może jednak rację mieli ci,, którzy twierdzili, że jeśli Pan Bóg rzeczywiście daje człowiekowi do czegoś „powołanie”, daje mu także siły i zdolności konieczne do tego, by je wypełnić? W takim ujęciu małżeństwo i macierzyństwo raczej nie były mi przeznaczone…

Kiedy się modlę, często nazywam Boga „Bogiem Wielkiej Przemiany” – i mam nadzieję, że ona prędko się we mnie dokona, bo na razie widzę przed sobą tylko ciemność. Ale wiadomo, że najciemniej jest zawsze tuż przed świtem…

 

Lepiej być ateistą czy wierzącym?;)

W pewnych kwestiach na pewno łatwiej jest wierzącym – na przykład w razie śmierci bliskiej osoby albo kiedy zdarzy się inne nieszczęście – teista przynajmniej wie, Kogo OBWINIĆ…;)

Ateistom może być trudniej w krajach takich, jak Polska (choć nie tylko) gdzie pewne obrzędy o charakterze religijnym stanowią część kultury – więc jeśli w czymś nie uczestniczysz (np. nie ochrzcisz dziecka czy nie posyłasz go na religię) uchodzisz za dziwaka lub nawet „element aspołeczny.”

Wierzący za to mają gorzej w krajach bardzo zlaicyzowanych, gdzie chętnie przypisuje im się ciemnotę, zabobon, zboczenia – i w ogóle wszystko, co najgorsze. (Czasami aż dziw bierze, że ludzie w tych krajach nie wierzą jeszcze, jak przed wiekami, że chrześcijanie – a osobliwie katolicy – zatruwają studnie i porywają niewinne niewierzące dzieci…;))

W niektórych kręgach być ateistą znaczy: być inteligentnym, światłym człowiekiem – być wierzącym, wręcz przeciwnie. Często odnoszę wrażenie, że w krajach Zachodu mniejszej odwagi wymaga publiczne przyznanie się do homoseksualizmu, niż do codziennej modlitwy…

W innych kręgach kulturowych natomiast (kraje muzułmańskie) zarówno za przejście na wiarę inną niż islam, jak i za otwarcie deklarowany ateizm można zapłacić głową. 

Chętnie przypisuje się ateistom większą „wolność” w kształtowaniu własnych poglądów i przekonań – do tego stopnia, że niekiedy wyrazy „ateista” i „wolnomyśliciel” stają się wręcz synonimami – jak gdyby światopogląd teistyczny, sam w sobie, stanowił zagrożenie dla „wolności myślenia” – i jakby odrzucenie a priori samej MOŻLIWOŚCI istnienia Boga również nie było jakimś myślowym ograniczeniem.
Z drugiej zaś strony wierzący chętnie – zbyt chętnie! – są skłonni przypisywać niewierzącym prostą chęć uwolnienia się od wszelkich moralnych zasad i ograniczeń, które nieodłącznie związane są z każdą religią. Tymczasem (choć znałam ateistę, który z Dziesięciorga Przykazań uznawał jedynie dwa: „nie zabijaj!” i „nie kradnij!” – i do dziś nie wiem, co jest według niego złego np. w zakazie zdradzania żony…) etyka „religijna” i „świecka” choć różnią się od siebie w szczegółach, posiadają jednak wyraźną część wspólną…
Zresztą, jak tu już kilkakrotnie pisałam – jeśli Bóg istotnie jest miłością, to ostatecznie „linia podziału” nie przebiega wcale pomiędzy (deklarowaną) wiarą i niewiarą, a tylko pomiędzy miłością (do bliźniego) a jej brakiem. Mogłabym bez wahania wymienić kilku (formalnie rzecz biorąc) ateistów, którzy zasługują na to, by ich wynieść na ołtarze jako przykład do naśladowania dla wierzących.
Tak więc, podobnie jak wielu innych ludzi (i to nie tylko tych znajdujących się gdzieś na „obrzeżach katolicyzmu” – jak to trafnie określił były jezuita, Stanisław Obirek) – zawsze wolałam szukać tego, co mnie z ludźmi o odmiennych przekonaniach łączy, niż tego, co dzieli.
A obok pytania „w co wierzy ateista?” wciąż równie ważne i ciekawe jest dla mnie to, w co tak naprawdę wierzy ten, kto twierdzi, że wierzy…
Szczerze mówiąc – nie umiem nawet odpowiedzieć na pytanie postawione w tytule. Nie wiem, kto ma „łatwiej” – wierzący czy niewierzący. To wszystko zapewne zależy – od czasu, miejsca i wielu innych okoliczności. 
Ale też nigdy nie uważałam, by wierzącym w Boga musiało być w życiu koniecznie „lekko, łatwo i przyjemnie.” Naprawdę wartościowe jest to, za co gotowi jesteśmy zapłacić wysoką cenę… 
Postscriptum: Znana ze swoich kontrowersyjnych wypowiedzi na temat religii prof. Magdalena Środa niedawno stwierdziła, że „ma poglądy oświeceniowe” i w związku z tym „marzy jej się świat bez religii” – które to „być może są pożyteczne w wymiarze indywidualnym, ale szkodliwe POLITYCZNIE.”

Pominę tu już fakt, że w dobie Oświecenia sądzono dokładnie ODWROTNIE: że osobista pobożność jest niepotrzebna i śmieszna, ale religia państwowa pomaga utrzymać ład społeczny. 🙂 Ale (pomimo wszystkich ich wad) wydaje mi się, że świat bez religii wcale nie byłby takim „laickim rajem” jaki sobie wyobraża pani Środa – obawiam się raczej, że jeszcze bardziej przypominałby piekło… (Ciekawe, czy to tylko przypadkiem tradycyjnie laicka Francja ma najwyższy w Europie wskaźnik samobójstw…).

Ludzie, pani profesor to takie istoty, które są skłonne mordować się w imię dowolnej idei, religijnej czy nie – i ani wierzący, ani ateiści nie mogą się w tej kwestii wymówić od winy. Niestety.

A w dzisiejszej „Trybunie” inna czołowa ideolog współczesnej lewicy, Joanna Senyszyn, stwierdziła, że „państwa, które nie są w pełni (?) świeckie to relikt przeszłości” – odnosząc się przy tym z aprobatą to niedawnego wyroku Trybunału w Strasburgu w sprawie usunięcia krzyży ze szkół we Włoszech. Dla mnie jest to mimo wszystko pewnego rodzaju ograniczenie praw większości w celu obrony praw mniejszości – i nie jestem pewna – słuszne to, czy nie. (W sprawach sumienia logika „demokracji” nie powinna chyba odgrywać roli decydującej – często mówię o sobie, że byłabym chrześcijanką nawet wtedy, gdyby mi przyszło być jedyną taką osobą na świecie…)

Bardziej bowiem interesuje mnie inna kwestia – jak pani Senyszyn wyobraża sobie tę „pełną świeckość” w krajach takich, jak np. Wielka Brytania, gdzie tradycyjnie władca jest także…było, nie było…głową Kościoła? 🙂