Czy chrześcijanie to masochiści?

Wielu krytyków zarzuca chrześcijaństwu, że zbytnio gloryfikuje ból i cierpienie. Pewien ateista napisał mi nawet, że w katolickim szpitalu zapewne odmówiono by mu podania środków przeciwbólowych, „ponieważ cierpienie uszlachetnia.”

 

Odparłam, że owszem – uszlachetnia, ale tylko wówczas, gdy jest DOBROWOLNIE przyjęte, a przynoszenie ulgi cierpiącym zawsze uchodziło w chrześcijaństwie za jeden z najszlachetniejszych uczynków…

 

Co to jednak znaczy „wziąć swój krzyż”? To znaczy, na przykład (tak, jak Jezus) ZNOSIĆ NIESPRAWIEDLIWOŚĆ – przyjąć niezasłużone cierpienie, niesprawiedliwe słowa szefa w pracy, kochać męża-alkoholika… (Św. Piotr mówi: „Co bowiem [dla was] za chwała, jeżeli przetrzymacie chłostę jako grzesznicy? Ale to się Bogu podoba, jeżeli dobrze czynicie, a przetrzymacie cierpienia.„<1 P 2,20>)

 

Tymczasem w dzisiejszym świecie zewsząd słyszymy: „Nie, nie możesz znosić niesprawiedliwości, żadnej, nawet najmniejszej! Nie możesz się na to zgadzać! Nie możesz cierpieć! Urodzić niepełnosprawne dziecko? A po co? Żeby cierpiało ono i wy?! Jak dobry Bóg mógłby na to pozwolić?! Ktoś powiedział Ci o parę słów za dużo? Podaj go do sądu, niech sobie nie myśli! Jesteś nieuleczalnie chory? A po co się męczyć? Masz „święte” prawo do eutanazji!”

 

A „Chrystus cierpiał za nas i wzór nam zostawił, byśmy poszli za Nim Jego śladami.” Żeby było jasne: nie chodzi mi tu o jakieś „cierpiętnictwo”, pochwałę cierpienia, tylko o unikanie cierpienia, unikanie „krzyża” za wszelką cenę.

 

Jeden ze współczesnych teologów powiedział, że „dzisiejsi ludzie – nawet chrześcijanie – bardzo chcą wierzyć, że Bóg (bez gniewu) wprowadzi ludzi (bez grzechu) do raju przez Chrystusa (bez krzyża).” No, tak. A stary, dobry krzyż Chrystusa nadal jest „zgorszeniem dla Żydów a głupstwem dla pogan” (1 Kor 1,23) – tak samo „politycznie niepoprawny” dzisiaj, jak i 2000 lat temu…

 

Tymczasem to truizm, że cierpienia żaden człowiek w życiu nie uniknie. Ks. Twardowski mądrze kiedyś napisał, że  „kto ucieka od krzyża – krzyż cięższy dostanie.”

 

I tak jakoś skojarzyła mi się z tym tematem następująca historyjka:

 

Pewien facet stał przed oknem wystawowym sklepu z dewocjonaliami i oglądał wystawiony w nim piękny, srebrny krucyfiks. Nagle obok niego zatrzymał się mały chłopczyk i powiedział ni to do niego, ni do siebie:

– No, tak, ukrzyżowali Go… – po czym wsiadł na swój rowerek i odjechał. Mężczyzna także zaczął zbierać się do odejścia. Nagle za sobą usłyszał głos szybko pedałującego chłopca:

– Niech pan zaczeka! Nie powiedziałem jeszcze najważniejszego! On potem zmartwychwstał!

Głód i pragnienie.

W książce Tomasza Jaeschke „Nierządnice” znalazłam między innymi radę, jakiej (ponoć) udzielił o. Jacek Salij (którego zresztą zawsze uważałam za mądrego kapłana) kobiecie, znajdującej się w podobnej sytuacji, jak ja – bo rozwiedzionej.

 

„Proszę się zastanowić – pisze do niej dominikanin – czy Pani ból wynika z głodu Eucharystii, z tęsknoty za Ciałem Chrystusa, czy może z poczucia niesprawiedliwości, że pozbawiono Panią czegoś w sytuacji, w której Pani sama nie widzi nic złego?”

 

Ach, więc mamy „czysty ból” i ból nieczysty, dobry głód i zły głód…

 

Tomasz ripostuje tu mądrze: „Powiedz, ojcze Janie, ile razy przyjmowałeś Ciało Chrystusa z uczuciem GŁODU? Tak między nami-kapłanami?”

 

Nie mnie to sądzić, ale… kiedy przyglądam się (z uczuciem bolesnej zazdrości) ludziom, którzy przystępują do spowiedzi i do Komunii, nieodmiennie nachodzi mnie myśl – czy oni wszyscy naprawdę wiedzą, jak wielkie dary otrzymali? Czy może przyjmują te sakramenty jako coś oczywistego, coś, co po prostu „im się należy”, jak przysłowiowemu psu zupa?

 

Oni – czyści, prawi, bezgrzeszni. Oni – choćby nawet co przewinili,to będzie im zaraz przebaczone. Oni – którzy „by nigdy” nie zakochali się w tym, kogo kochać nie wolno (to mniejsza, że żaden z nich nigdy nie pokochałby także mnie – do tego widać trzeba było być księdzem)

 

Szczęśliwi zjadacze Chleba z Pańskiego stołu…

 

A mnie skręca głód i pragnienie – bo mi nie wolno tknąć nawet okruszyn z tego Stołu. I gdybym nawet kogoś zabiła – to w końcu byłoby mi odpuszczone – ale że się zakochałam – o, to już nie będzie mi darowane ani w tym życiu ani nawet (jeśli im wierzyć) w przyszłym świecie. Amen.

 

Mówią, że dla Boga nie ma nic niemożliwego – a jednak nie wierzą mi, kiedy mówię, że On MÓGŁ sprawić miłość pomiędzy mną a swoim kapłanem – a ja nie byłam w stanie oprzeć się swemu sercu i zaprzeczyć sumieniu. Bóg jednak nie wszystko może – nie może, na przykład, mi przebaczyć…

 

Zapytano kiedyś rzecznika kurii krakowskiej, co – jego zdaniem – żonaci księża powinni robić w Kościele. Odparł, że powinni dobrze wychować swoje dzieci. Nie dostrzegł jednak chyba, jakie to trudne w sytuacji, kiedy Kościół (chcę wierzyć, że dla ich „duchowego dobra…”) pozbawia ich podstawowego Pokarmu…

 

I jakże my zdołamy kiedyś wytłumaczyć Antosiowi, że życie sakramentalne jest czymś ważnym i pięknym, skoro ani mama ani tata nie korzystają z niego nigdy?

 

I tak mi się jakoś ostatnio pomyślało…

Jakże odrzucić mogłam to,

co z ręki Boga na mnie przyszło?

Czyż nie uczono zawsze mnie,

że z Niego i przez Niego wszystko?

Podróż czyli…tam i z powrotem.

P. nie widział się ze swoją rodziną od ponad roku – odkąd ja im go „zabrałam.” A więc teraz nie mogłam odmówić naleganiom jego matki, byśmy (całą trójką) do niej przyjechali.

 

„Nigdy nie stawaj pomiędzy mężczyzną a jego matką, bo przegrasz.” – perswadowałam sama sobie w myślach, po raz pierwszy w życiu naprawdę rozżalona na P., pełna obaw i niepokojów. Bo przecież wszystko to było „nie tak”, jak się wcześniej umawialiśmy. Mieliśmy przecież jechać dopiero we wrześniu, a teraz… no cóż, czy moje dzieko nie jest jeszcze zbyt małe na taką podróż – bądź co bądź tysiąckilometrową w obie strony?

 

Ale czy ja mogłam odmówić prośbie matki – zwłaszcza teraz, gdy już sama jestem matką i trudno mi nawet wyobrazić sobie, że ktoś mógłby zabrać mi Antosia na calutki rok? Oczywiście, że nie mogłam. Tym bardziej, że widziałam, jakie to ważne dla P. – a ja mu przecież ślubowałam… „Gdzie ty, Kajus, tam ja – Kaja…” No, i pojechaliśmy…

 

Maluszek na szczęscie zniósł tę eskapadę bardzo dzielnie (cały czas spał!), a ja pocieszałam się myślą, że przecież ludzie podróżują po świecie z o wiele młodszymi niemowlętami i że zapewne mój brzdąc jest taki „malutki” jedynie w moich oczach nadopiekuńczej matki.

 

A sama wizyta…no, cóż. Wiem, że rodzice P. bardzo starali się być dla mnie mili (zostałam nawet powitana jako „córcia”, na co, jak sądzę, nie zasłużyłam), a ja z całej duszy starałam się być powściągliwa i skromna (nie żadna tam wyzywająca „paniusia” jakiej się, być może, spodziewali).

 

Bardzo chciałam powiedzieć im…wytłumaczyć…przeprosić może – ale nie umiałam znaleźć odpowiednich słów, a oni nie pytali. Tak więc ten temat – kapłaństwo P. – niewypowiedziany zawisł między nami w powietrzu, mimo że przecież ciągle był jakoś obecny.

 

Ci biedni ludzie do dziś przechowują nie tylko jego książki liturgiczne, ale nawet (niczym relikwie) stroje, w których byli na jego prymicjach…

 

Czyż można się wobec tego dziwić, że nigdy w życiu nie czułam się aż tak bardzo WINNA? Przez cały czas, aż do udręczenia, chodziła mi po głowie ta przypowieść, którą niegdyś prorok Natan „poczęstował” grzesznego Dawida. To P. był dla nich „jedyną owieczką”, byli z niego tacy dumni – a ja im to odebrałam…

Szukałam więc samotności i popłakiwałam po kątach – a P., jak zawsze jakimś cudem wyczuwający moje nastroje, całował mnie, gdy byliśmy sami, pytając: „Cholernie… to jest, przepraszam – SZALENIE cię kocham, wiesz?”

Mogłam – w imię przyzwoitości – opierać się jego pieszczotom, ale jak miałam oprzeć się TAKIM słowom?!

WRÓCILIŚMY – do punktu wyjścia?