Niebezpieczne pogranicza…

Bardzo często zdarza mi się na różnych forach internetowych czytać pytania w rodzaju „nie wiem, czy to grzech?” – choć samo takie pytanie zdaje się raczej sugerować, że go nie popełniono – bo żeby był „grzech” to najpierw musi być świadomość popełnionego zła…

Myślę, że warto tu unikać obydwu skrajności – jedna z nich mówi, że „wszystko jest grzechem.” (Jak w Arabii Saudyjskiej czy w Afganistanie talibów, gdzie kobieta mogła zostać ukarana nawet za „zbyt śmiałe” spojrzenie…). A w dobie Internetu sprawy się jeszcze komplikują, bo… jeśli np. on spędza z nią długie godziny na czatach (niekoniecznie nawet erotycznych), jeśli ona woli rozmawiać z kimś w Sieci niż z własnym mężem „w realu” – to już jest zdrada, czy jeszcze nie?:)

Pytam, bo kiedyś sama miałam ogromny problem z uzależnieniem od czatów „dla dorosłych” – i pewien starszy ksiądz, któremu zwierzyłam się z tego na spowiedzi, powiedział, że „należy dobrze odróżniać to, co dzieje się wirtualnie, od tego, co jest realne.” Ale przecież, z drugiej strony, Jezus mówił, że możliwe jest również cudzołóstwo „w sercu”, w wyobraźni… („Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już z nią w swoim sercu scudzołożył!” <Mt 5,28>)

Myślę, że jakaś część naszych problemów z określeniem tego, co jest, a co nie jest „zdradą”, wynika z tego, że zawęziliśmy możliwe związki kobieta-mężczyzna tylko do płaszczyzny romansu. Jeśli on spędza z nią dużo czasu, lubią się, przyjaźnią, to na pewno prędzej czy później „do czegoś dojdzie” bo przecież przyjaźń damsko-męska jest niemożliwa! Oj, czy aby na pewno?

Drugim biegunem jest natomiast twierdzenie, że tak naprawdę „nic nie jest zdradą” – bo uczucia, jakie żywimy do drugiej osoby są jedynie „platoniczne” – albo przeciwnie:„to był tylko seks, kochanie!”

A granica zdrady leży zapewne gdzieś pomiędzy tymi dwoma punktami i pewnie dla każdego w trochę innym miejscu. Kto wie, może grzech zaczyna się już wtedy, gdy zaczynamy się ZASTANAWIAĆnad tym, jak by to było z kimś innym, i z lubością o tym fantazjować?

Kiedy ktoś jest szczęśliwy w rodzinie, nie obmyśla planów ucieczki z domu, prawda?

Księga Rodzaju przecież mówi, że zanim jeszcze Ewa zerwała „owoc zakazany”, „spostrzegła, że nadaje się on do jedzenia i że jest rozkoszą dla oczu.”  (Rdz 3,6). No, tak – jeszcze go nawet nie dotknęła, a już zaczęła pragnąć…

A ostatnio przeczytałam, że nierzadko pierwszym krokiem do zdrady jest tzw. „niewierność duchowa”, która polega na tym, że dopuszczamy osoby postronne do spraw i rzeczy, do których wyłączne – lub przynajmniej pierwszorzędne – prawo powinien mieć nasz współmałżonek…

I pewnie coś w tym jest…

 

„Cyberzdrada” czyli rzecz o zaufaniu.

Nie da się ukryć: żyjemy w czasach permanentnej inwigilacji. Nikt już nikomu nie ufa.

Rodzice sprawdzają rzeczy dzieci, kobiety bez skrupułów grzebią w męskich kieszeniach, oboje zaś przeglądają cudzą pocztę, komputer i zawartość telefonu komórkowego. Coraz częściej zdarza się też, że – niby to kochająca – osoba wynajmuje prywatnego detektywa, aby śledził poczynania jej/jego „drugiej połówki.” I tak dalej, i tak dalej…

Ja wiem, że ten totalny brak zaufania po części bierze się stąd, że kiedyś ktoś, komu uwierzyliśmy, zawiódł nasze zaufanie. Ale przecież można inaczej.

P. nie czyta moich smsów, nie sprawdza, kto do mnie dzwonił, ani co robiłam w ciągu dnia na naszym wspólnym komputerze. Ja odwdzięczam mu się tym samym (oraz, oczywiście, nie „budłuję” w kieszeniach jego spodni, wiedząc, że mężczyźni bardzo tego nie lubią:)). Ufamy sobie – i dajemy naprawdę dużo swobody.

Ale właśnie wiedząc o tym, staram się ze wszystkich sił nie zawieść tego zaufania; inaczej mówiąc: nigdy nie zrobić nic, o czym nie mogłabym mu natychmiast powiedzieć. Wydaje mi się, że jesteśmy dla siebie nawzajem zupełnie „przezroczyści.”

Na przykład, choć w przeszłości „znałam” w Sieci bardzo wielu mężczyzn, obecnie staram się unikać nie tylko „pikantnych” rozmówek, ale nawet niewinnego flirtu, przesyłania zdjęć, itd. (Inna sprawa, że kiedyś, kiedy na namolne nalegania jednego z moich rozmówców wysłałam mu moją fotografię, przeczytałam w odpowiedzi: „Dziewczyno, no weź coś zrób ze sobą, bo wyglądasz okropnie!”- a więc mogłoby się to w pewnych okolicznościach okazać także czynnikiem odstraszającym niechcianych adoratorów ;)) 

Bo skoro „należę” już do innego, to po co robić komuś niepotrzebne nadzieje? Podniecać, rozpalać, kokietować? Po co niby miałabym to robić? Zresztą, przypomina mi to lizanie cukierka przez szybkę…

Poza tym wiem, że P. poczułby się bardzo zraniony, gdyby się kiedyś dowiedział o czymś podobnym – a nawet, gdyby się nie miał nigdy dowiedzieć, to przecież JA bym wiedziała, że go jakoś „zdradziłam” w swojej wyobraźni.

Jezus powiedział, że jeśli ktoś choćby tylko pożądliwie patrzy na kobietę, to już się „w sercu” dopuścił z nią cudzołóstwa – i wydaje mi się, że pasuje to jak ulał do ery Internetu.

Moja mama, która chyba nie do końca zdaje sobie sprawę ze szczerości naszych wzajemnych relacji, doradza mi czasem, żeby o czymś tam „nie mówić P.” – tak, jakby było to w ogóle możliwe! 🙂

Ale też nikt nie potrafi sobie wyobrazić, jakie to cudowne uczucie, kiedy się nie musi mieć przed osobą ukochaną absolutnie żadnych tajemnic. Polecam!

Zobacz też: „Jak czytać kobiecie w myślach?” oraz „CYBERSEX: Piekło, które możesz opuścić.”

Kwestia zaufania.

Wielokrotnie już tu pisałam, że to, co mam najbardziej za złe tzw. „rewolucji seksualnej” to, że oddzieliła (chyba już nieodwracalnie…) seks od miłości, a miłość – od odpowiedzialności i wierności.

 

Ponieważ zaś nie możemy już być pewni wierności partnera (prawdę mówiąc, w dzisiejszych zwariowanych czasach miłość jest rzeczą najmniej pewną ze wszystkich rzeczy niepewnych) – jesteśmy zmuszeni nieustannie go o coś PODEJRZEWAĆ. Czytanie cudzych smsów i maili, przeszukiwanie kieszeni i torebek, a nawet wynajmowanie detektywów, ażeby powiedzieli nam wreszcie „całą prawdę” o naszych najbliższych, są już dziś nieomal na porządku dziennym.

 

Nie dosyć jednak na tym. „Wolna miłość” w dobie AIDS powoduje, że nawet potencjalnego partnera musimy traktować jako ewentualne zagrożenie, źródło śmiertelnej choroby.

 

I jestem pewna, że za niedługo młodzi zakochani będą wykonywać sobie testy na HIV tak rutynowo, jak obecnie chodzą do kina czy kawiarni.

 

 Oczywiście dla własnego bezpieczeństwa – ponieważ w czasach, kiedy nikt nie jest wierny (ani nie ma prawa domagać się dla siebie wyłączności od partnera) trudno nawet oczekiwać, że nasza druga połówka sama zechce nam wyjawić całą prawdę o swojej seksualnej przeszłości. (Pomijam tu pewne ograniczenia diagnostyczne samych testów, które w zasadzie pozwalają stwierdzić jedynie, że ktoś w ciągu ostatnich trzech miesięcy nie miał styczności ze śmiercionośnym wirusem. Ale w czasach ogólnej niepweności jest to i tak bardzo wiele…)

 

I w takich chwilach cieszę się doprawdy, że jestem osobą niepełnosprawną – pozwoliło mi to bowiem uniknąć uczestnictwa w tej „łóżkowej loterii.”

 

Oddałam swoje dziewictwo z wielkiej miłości (a nie z przypadku…) dopiero w wieku lat dwudziestu ośmiu, a dla mojego partnera (również niepełnosprawnego) byłam pierwszą kobietą. Byłam zresztą święcie przekonana, że on się ze mną ożeni – wychowywano mnie bowiem w bardzo twardym przekonaniu, że jeśli ktoś jest dostatecznie dobry do tego, aby z nim spać, to powinien także być dość dobry na to, aby z nim żyć…

 

Niestety, mój były nie podzielał tego poglądu… ;(

 

Natomiast mój przyszły mąż jest moim drugim i – dałby to Bóg! – ostatnim partnerem, podobnie zresztą jak ja dla niego.

 

Dlatego właśnie ośmielam się przypuszczać, że problem AIDS raczej nie będzie mnie nigdy dotyczył. Obym się nie myliła…

 

Postscriptum: Głośna swego czasu sprawa Simona Mola zwróciła, moim zdaniem, uwagę na dwie wążne kwestie. 1) Nie jest prawdą, jakoby najbardziej narażone na zarażenie AIDS były „nieuświadomione katoliczki” – o ile mi wiadomo, liczne przyjaciółki owego pana należały raczej do tych „wyzwolonych” – i pomimo to (a mnoże właśnie dlatego?) godziły się na seks bez żadnych „zabezpieczeń” z przygodnie poznanym cudzoziemcem. Być może uważały, że już sama prośba o założenie prezerwatywy (że już nawet nie wspomnę o czymś tak „niesłychanym”, jak odmowa współżycia!) byłaby przejawem rasizmu z ich strony? 2) Jak mi się zdaje, szeroko zakrojone akcje typu „prezerwatywa dla Afryki” nie tylko nie przynoszą wymiernych skutków w postaci ograniczenia zasięgu epidemii, ale nawet…wręcz przeciwnie.

 

Trudno przecież odmówić niejakiej słuszności przekonaniom tubylców, że  „zaraza” przywędrowała do nich wraz z białymi i ich gumkami. („Kiedy nie było jeszcze prezerwatyw – rozumują – nie było także AIDS!”) Tym bardziej, że – z powodów głównie finansowych – na Czarnym Lądzie jeden cudem zdobyty kondom bywa płukany w strumyku i używany…wielokrotnie.

 

Nie sposób tu również pominąć specyficznie afrykańskich wierzeń, którym najwyraźniej hołdował także Simon M., a które mówią, że jeśli już zapadło się na ciężką chorobę, należy co prędzej „przekazać” ją jakiejś młodej i zdrowej osobie. Najchętniej dziewicy. A najlepiej drogą seksualnego obcowania…