Nie da się ukryć: żyjemy w czasach permanentnej inwigilacji. Nikt już nikomu nie ufa.
Rodzice sprawdzają rzeczy dzieci, kobiety bez skrupułów grzebią w męskich kieszeniach, oboje zaś przeglądają cudzą pocztę, komputer i zawartość telefonu komórkowego. Coraz częściej zdarza się też, że – niby to kochająca – osoba wynajmuje prywatnego detektywa, aby śledził poczynania jej/jego „drugiej połówki.” I tak dalej, i tak dalej…
Ja wiem, że ten totalny brak zaufania po części bierze się stąd, że kiedyś ktoś, komu uwierzyliśmy, zawiódł nasze zaufanie. Ale przecież można inaczej.
P. nie czyta moich smsów, nie sprawdza, kto do mnie dzwonił, ani co robiłam w ciągu dnia na naszym wspólnym komputerze. Ja odwdzięczam mu się tym samym (oraz, oczywiście, nie „budłuję” w kieszeniach jego spodni, wiedząc, że mężczyźni bardzo tego nie lubią:)). Ufamy sobie – i dajemy naprawdę dużo swobody.
Ale właśnie wiedząc o tym, staram się ze wszystkich sił nie zawieść tego zaufania; inaczej mówiąc: nigdy nie zrobić nic, o czym nie mogłabym mu natychmiast powiedzieć. Wydaje mi się, że jesteśmy dla siebie nawzajem zupełnie „przezroczyści.”
Na przykład, choć w przeszłości „znałam” w Sieci bardzo wielu mężczyzn, obecnie staram się unikać nie tylko „pikantnych” rozmówek, ale nawet niewinnego flirtu, przesyłania zdjęć, itd. (Inna sprawa, że kiedyś, kiedy na namolne nalegania jednego z moich rozmówców wysłałam mu moją fotografię, przeczytałam w odpowiedzi: „Dziewczyno, no weź coś zrób ze sobą, bo wyglądasz okropnie!”- a więc mogłoby się to w pewnych okolicznościach okazać także czynnikiem odstraszającym niechcianych adoratorów ;))
Bo skoro „należę” już do innego, to po co robić komuś niepotrzebne nadzieje? Podniecać, rozpalać, kokietować? Po co niby miałabym to robić? Zresztą, przypomina mi to lizanie cukierka przez szybkę…
Poza tym wiem, że P. poczułby się bardzo zraniony, gdyby się kiedyś dowiedział o czymś podobnym – a nawet, gdyby się nie miał nigdy dowiedzieć, to przecież JA bym wiedziała, że go jakoś „zdradziłam” w swojej wyobraźni.
Jezus powiedział, że jeśli ktoś choćby tylko pożądliwie patrzy na kobietę, to już się „w sercu” dopuścił z nią cudzołóstwa – i wydaje mi się, że pasuje to jak ulał do ery Internetu.
Moja mama, która chyba nie do końca zdaje sobie sprawę ze szczerości naszych wzajemnych relacji, doradza mi czasem, żeby o czymś tam „nie mówić P.” – tak, jakby było to w ogóle możliwe! 🙂
Ale też nikt nie potrafi sobie wyobrazić, jakie to cudowne uczucie, kiedy się nie musi mieć przed osobą ukochaną absolutnie żadnych tajemnic. Polecam!
Zobacz też: „Jak czytać kobiecie w myślach?” oraz „CYBERSEX: Piekło, które możesz opuścić.”
Przeczytałem tę notkę i przeczytałem te, do których odsyłasz (nade wszystko myślę tu o cybersexie, choć przeczytałem obie) i przekonałem się, że pora umierać. Co ja tam mogę myśleć, że moje pisanie na blogu komuś może się przydać, skoro ja nawet nie wiem na jakim świecie żyję?! (choć akurat temat dzisiejszej notki znam, bo moja żona czyta moją korespondencję).
Oj, aż tak źle? Nie przejmuj się, rady „starego zgreda” też się komuś mogą przydać 😉 – chociaż czytałam gdzieś, że „rada jest najtańszym towarem.” Ja także często mam wrażenie, że ten świat zmierza w dziwnym kierunku – wczoraj w „Polityce” znalazłam informację, że w Wielkiej Brytanii obniżono wiek wydawania pigułek „po stosunku” do jedenastego roku życia. Mój Boże, pomyślałam, kiedy ja miałam 11 lat, bawiłam się jeszcze lalkami. To są skutki traktowania seksu tylko jako „zabawy dorosłych.” Nikt mi nie wmówi, że dziecko w tym wieku jest do tego przygotowane emocjonalnie a nawet fizycznie. No, cóż, ludzie są dzisiaj coraz bardziej „wyzwoleni” i coraz skrzętniej skrywają swoje tajemnice (patrz: sprawa Josepha F.) – ale czy dzięki temu są też szczęśliwsi, niż dawniej? Nie wydaje mi się.
Jasne, że powiedziałem to pół żartem, pół serio. No ale jednak w tym „pół serio”. Podejrzewam, że mój blog nie przeżyje tegorocznych wakacji z powodu braku chętnych do czytania.