Wolność dla przedszkolaka?

Niektórzy przedstawiciele radykalnej „nowej lewicy” twierdzą, że dzieci są ostatnią – po kobietach i homoseksualistach – „klasą uciskaną” w naszym społeczeństwie i że należy je jak najprędzej „wyzwolić” spod dyktatu dorosłych.

I już pominę tutaj fakt, że nie bardzo wiem, jak ci ludzie wyobrażają sobie np. „wyzwolenie” dwulatka spod tej znienawidzonej władzy rodzicielskiej? Myślę, że warto się tu kierować maksymą Janusza Korczaka, który kiedyś powiedział, że „dzieci nie są głupsze od dorosłych – mają jednak mniej doświadczenia.”

Wydaje mi się truizmem stwierdzenie, że kiedy człowiek jest mały, to dosyć naturalne jest, że rodzice decydują za niego o wielu ważnych sprawach – oczywiście zakładając, że kierują się przy tym jego najlepiej pojętym interesem.

 

(Mam również nieodparte wrażenie, że w tych rodzinach, w których „rządzą” dzieci, nikt ostatecznie nie jest szczęśliwy – nawet sam mały buntownik, który przecież nie domagał się, aby pozwolono mu decydować… I kiedy się potem ogląda te wszystkie „Supernianie”, w których maluchy terroryzują swoich rodziców, aż chciałoby się zawołać: „Na miłość boską, przecież to tylko małe dziecko! Czemu mu na to pozwalacie?!”)

Ciekawe jest przy tym, że nikt nie twierdzi np. że dziecko powinno „zdecydować samo” np. w jakim języku chce mówić albo też, czy chodzić do szkoły czy nie – a za to wszyscy domagają się „wolności religijnej” już dla kilkulatków. Najgłośniej zresztą dopominają się o to rodzice agnostycy lub ateiści – tak, jakby wychowywanie dziecka „bez Boga” nie było również w jakimś sensie „narzucaniem mu” ich własnego światopoglądu… 🙂

I czy ktoś kiedykolwiek słyszał, aby w imię wolności dziecięcego sumienia domagano się np. natychmiastowego zaprzestania obrzezywania niemowląt? I czy  nie byłoby dziwne, gdyby np. rodzice buddyści wychowywali swoje dziecko w tradycji hinduistycznej? Myślę, że są to wszystko przykłady naturalnego prawa wszystkich rodziców do wychowywania swoich dzieci w takiej kulturze, jaką sami wybiorą.

Dlaczego więc to samo prawo aż tak bardzo razi nas akurat w przypadku chrześcijan?

Oczywiście, samodzielny wybór religii jest (moim zdaniem) niezbędnym etapem dojrzewania człowieka – ponieważ dziecko zawsze może w końcu przyjąć dziedzictwo swoich rodziców albo je odrzucić. Moi rodzice np. byli (do pewnego momentu) prawie niepraktykujący (ale mimo to, z niejasnych do dziś dla mnie przyczyn, postanowili posłać mnie do zakonnej szkoły! 🙂 – zapewne kierując się jedynie dobrą opinią o poziomie tego typu placówek ) – i mój brat do dziś uważa się za ateistę – ja zaś sądzę, że jestem wierząca, bo każde z nas w pewnym momencie wybrało inną drogę…

Chciałabym też pocieszyć wszystkich nastolatków, którzy właśnie znajdują się na etapie własnych duchowych poszukiwań: Wasze wątpliwości i pytania są zupełnie naturalne –  a młodość jest takim czasem, który wyjątkowo sprzyja  ich zadawaniu. Ktoś kiedyś powiedział, że ten tylko nigdy nie wątpił, kto się nigdy nad tym nie zastanawiał…

A ks. Twardowski bardzo mądrze kiedyś napisał, że „już wierzysz, kiedy cierpisz, że Go nie ma.”

 

Kiedy będę stara…

Pojęcie „starości” zmienia się w historii. Jeszcze w XIX w. można było zostać babcią poniżej 35 roku życia, w pięćdziesiątym piątym być już prababcią, a w siedemdziesiątym – praprababcią…

A dziś kobieta może czuć się młodo mając lat pięćdziesiąt i więcej (ostatnio świat obiegła wiadomość o sześćdziesięciolatce, która została matką!).

Odczucie starości zmienia nam się też z wiekiem. Pamiętam, że mając lat dwanaście rozmawiałam o tym ze swoją koleżanką i powiedziałam wówczas:” W 2000 roku będziemy miały już 24 lata!” Na co ona: „Nooo…Ale będziemy STARE!”

Kilka dni temu były moje 31. urodziny i muszę Wam powiedzieć, że czuję się młodo i tak też wyglądam (zdarza mi się jeszcze, że panie w kinie proszą mnie o dowód osobisty). I tylko kiedy czytam wyznania w rodzaju „Moja matka ma 37 lat…” zaczynam się zastanawiać, czy aby już naprawdę nie jestem stara?

Z drugiej strony, czasem wydaje mi się, że lepiej (z dwojga złego) być „starą malutką” niż staruszkiem, który udaje młodzieniaszka. Bo wszystko ma swój czas…Jak mówi Desiderata, piękny tekst znaleziony (podobno) w kościele w Baltimore: „Przyjmij spokojnie, co Ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości.” Niestety, w dzisiejszych czasach nie wszyscy to potrafią.

Jak rzekło Pismo…

„Wszystko ma swój czas

i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem…”

 

I to tylko my, w naszym niezrozumiałym pędzie ku „nowoczesności”, próbujemy odwracać ten naturalny porządek rzeczy.

 

No, i potem mamy: trzynastolatki, które skarżą się na „problemy seksualne” i sześćdziesięciolatki, które rodzą dzieci, „bo właśnie do tego dojrzały.”

 

Zapominając, że w historii ludzkości czasy ZAWSZE były ciężkie i że – jak to mądrze napisała Wisława Szymborska – „na urodziny dziecka świat nigdy nie jest gotowy” – odkładamy decyzję o rodzicielstwie na później i na później – aż w końcu…okazuje się, że już nie ma żadnego PÓŹNIEJ.

 

I wtedy domagamy się cudu od współczesnej medycyny, bo przecież wszystko już mamy: ustabilizowane życie osobiste i zawodowe, piękny dom, samochód… Do szczęścia brakuje nam jedynie dziecka, a przecież ono „nam się należy!”

 

No, i potem mamy te wszystkie kombinacje ze sztucznymi zapłodnieniami (i nic to, że nieraz muszą przy tym powstać dziesiątki zarodków, abyśmy mogli mieć JEDNO „nasze upragnione” dziecko…) i matkami zastępczymi, traktowanymi tylko jako żywe inkubatory… Brrrr!