Jestem zdania, że każda kobieta ma prawo być wzięta na ręce i zacałowana na śmierć za to, że urodzi dziecko ukochanemu mężczyźnie.
I ja akurat jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że ten, który jest ojcem mojego ewentualnego dzieciątka (o ile ono już tam jest – bo jeszcze tego nie sprawdziliśmy) – bardzo mnie kocha i bardzo się cieszy. Chociaż – a może właśnie „dlatego, że”? – jest Bożym kapłanem…
Na razie oboje przyzwyczajamy się do myśli, że nasze hipotetyczne maleństwo mogło już zamieszkać we mnie (on się bardzo denerwuje, kiedy mówię: „możliwe, że noszę już TWOJE dziecko, kochanie!” – „Nasze, poprawia mnie, nasze!”) Roboczo nazywamy je „Fasolką.” 🙂
Dobrze, że Matka Natura dała ludziom aż dziewięć miesięcy na oswojenie się z tym faktem… Na razie Fasolka, jeśli jest, ma niecałe pięć tygodni – i choć jest jeszcze zbyt mała, abym mogła w jakikolwiek sposób wyczuć jej obecność (chociaż P. sądzi, że kobiety czują to intuicyjnie – jeżeli tak, to chyba nie jestem w ciąży – albo też nie jestem „prawdziwą kobietą” 😉 – ponieważ nic zupełnie nie czuję!) to jednak mam nadzieję, że czuje już i wie, że jest przez nas kochana i oczekiwana…
A „tatuś” jeszcze dziś rano kochał mnie tak, „że już sił nie starczało na krzyk radosny” (Marta Fox)…Wyjechał dopiero kilka godzin temu, a ja już za nim tęsknię, Fasolko… Bardzo!