Christianitas śmierci

Decyzja papieża Franciszka, by w nowym wydaniu Katechizmu Kościoła Katolickiego uznać karę śmierci za niedopuszczalną w żadnym przypadku i wezwać Kościół do działania „z determinacją” na rzecz jej zniesienia na całym świecie – wywołała oburzenie konserwatystów.

Mówią oni, że przecież „Biblia przyzwala” na wymierzanie tej kary w różnych przypadkach. Umyka im jednak przy tym fakt, że Biblia akceptuje także wiele innych zjawisk, dziś dla nas nieakceptowalnych – jak choćby niewolnictwo czy wielożeństwo. Poza tym przypadki, w jakich zaleca się egzekucję (np. homoseksualizm czy cudzołóstwo) są również nie do zaakceptowania. Warto przypomnieć, że Jezus w Kazaniu na Górze odrzucił zasadę „oko za oko, ząb za ząb”. Nie pozwolił również ukamienować „kobiety pochwyconej na cudzołóstwie”, co było w pełni zgodne z ówczesnym prawem.

Przeciwnicy Franciszka powołują się dalej na to, że przykazanie „Nie zabijaj!” rzekomo ma się odnosić tylko do życia „niewinnego” (takiego na przykład jak życie nienarodzonych). Przestępcy, jak wiadomo, niewinni nie są – tak więc można ich pozbawiać życia bez wyrzutów sumienia. Tutaj mogłabym zauważyć przede wszystkim, że w perspektywie grzechu pierworodnego nikt z nas nie może się uważać za w pełni niewinnego. Na to zresztą powołuje się Jezus, mówiąc;” Kto z Was jest bez grzechu…” Poza tym nic nie zmienia przecież faktu, że i zbrodniarzowi, i jego ofierze życie dał ten sam Stwórca – i tylko on jest władny je odebrać. Cieszę się, że w tym wypadku Franciszek niejako „domyka” nauczanie o świętości każdego życia ludzkiego.

Często mnie zastanawia, że nawet najzagorzalsi  zwolennicy kary śmierci nie chcą wykonywać jej SAMI. Czyżby to dlatego że kiedy skazaniec rzęzi, sika, wymiotuje czy ma drgawki jest już tylko udręczoną istotą ludzką? Miałam kiedyś chłopaka, który pracował w rzeźni. I on mi opowiadał, że pracownicy muszą przechodzić okresowe badania psychiatryczne, ponieważ tego nie wytrzymują. Czy ktokolwiek wierzy, że praca polegająca na zabijaniu ludzi może pozostać bez wypływu na ludzką psychikę?

Dalej, zwolennicy zabijania w majestacie prawa podnoszą dawne argumenty teologiczne, zgodnie z którymi podobnie jak jednostka ma prawo zabić agresora w obronie własnej, tak też społeczeństwo ma prawo pozbyć się kogoś, kto mu zagraża.

Ale tutaj już Jan Paweł II zauważył, że w krajach cywilizowanych mamy dziś inne sposoby na unieszkodliwienie agresora, niż odebranie mu życia.

Wielu osadzonych twierdzi, że kara dożywotniego więzienia jest dla nich bardziej dolegliwa, niż szybka śmierć. Wystarczy przypomnieć, ilu zbrodniarzy hitlerowskich w takich sytuacjach popełniło samobójstwo.  Stąd w niektórych krajach (jak Holandia) podnoszą się już głosy, by takim więźniom umożliwić eutanazję, czemu jestem zasadniczo przeciwna. Po pierwsze odbieram to jako próbę ucieczki przed odpowiedzialnością, a po drugie – jako próbę wprowadzenia (przywrócenia) kary śmierci niejako tylnymi drzwiami:” Nie, nie będziemy was smażyć na krześle elektrycznym – teraz będziemy was humanitarnie usypiać!”

W dodatku zdarzają się przecież – wcale nierzadko!  – pomyłki i zbrodnie sądowe, których w przypadku tej kary nie można cofnąć. Problematyczna jest też sama definicja zagrożenia społecznego. Pragnę zauważyć, że pod tym zarzutem zginął sam Jezus („lepiej, by jeden człowiek zginął za naród…”) oraz Sokrates. Pod tym zarzutem chrześcijanie oczekują na egzekucję w krajach muzułmańskich a opozycjoniści – w Korei Północnej. Bo „zagrażają porządkowi społecznemu.” Głos papieża Franciszka jest więc głosem również w ich obronie.

Jako historyczka jestem przekonana, że po drugiej wojnie światowej śmierć była w powszechnym odbiorze jedyną „słuszną i sprawiedliwą” karą dla zbrodniarzy. Ale po pierwsze, zdumiewająco wielu z nich jej uniknęło (ba, niektórym udało się uniknąć wszelkiej w ogóle odpowiedzialności!). A po drugie, w świetle klasycznej etyki kara ma spełniać dwie funkcje: wyrównawczą i naprawczą. Czy naprawdę śmierć jednego zbrodniarza WYRÓWNAŁA śmierć tysięcy jego ofiar? I jakie zło NAPRAWIŁA?

I odpowiadając z góry na pytanie, jakie zapewne wielu z Was zechce mi zadać po lekturze powyższego: „A gdyby to Twoje, Albo, dziecko zostało zamordowane przez jakiegoś psychopatę?” NIE. Nawet wówczas nie chciałabym śmierci tego człowieka. Czy jego śmierć mogłaby przywrócić do życia  moje dziecko?

Zawsze bardzo się dziwię, gdy rodziny niektórych zamordowanych chcą się osobiście przyglądać śmierci mordercy. Ten rodzaj pragnienia zemsty był mi zawsze dogłębnie obcy.

 

Jeszcze o Alfiem Evansie.

Ten biedny, mały chłopczyk z Liverpoolu, którego historia poruszyła cały świat, już nie żyje. I chociaż z całej duszy chciałabym, żeby tabloidy, antyszczepionkowcy oraz zwolennicy wszelkiego rodzaju teorii spiskowych przestali wreszcie żerować na jego śmierci – postanowiłam jednak poświęcić mu jeszcze kilka słow.

Przede wszystkim z całą mocą pragnę oświadczyć, że ten malec nie umarł z powodu jakiegoś spisku, szczepionki czy też rażącej niekompetencji lekarzy. Umarł na postępującą, straszną chorobę mózgu, tak rzadką, że nawet nie ma jeszcze nazwy. Czytałam,  że są naukowcy, którzy już chcą nazwać to tajemnicze schorzenie „chorobą Alfiego” – co uważam za dobry pomysł. Dzięki temu imię tego dzielnego chłopczyka nigdy nie zostałoby zapomniane.

Czytałam też, że ciocia chłopca za jego życia zbierała fundusze na zdiagnozowanie dziecka. Wydaje mi się słuszne, żeby rodzina z datków, które wciąż napływają, urządziła mu godny pogrzeb. A z tego, co zostanie, mogliby założyć fundację zajmującą się badaniem chorób neurodegeneracyjnych. Najgroźniejsze z nich, jak różnego typu leukodystrofie, są nieuleczalne i zabierają przede wszystkim małe dzieci. Czy nie byłoby zatem pięknie, gdyby przypadek Alfiego mógł przyczynić się do opracowania terapii ratującej, lub chociaż istotnie przedłużającej ich życie?

Wydaje mi się, że byłby to dużo rozsądniejszy pomysł, niż przeznaczenie tych funduszy na niepotrzebne i bezsensowne procesowanie się ze szpitalem. W ten sposób ta straszna śmierć dziecka zyskałaby chociaż jakiś sens.

Sprawa Alfiego Evansa w oczywisty sposób postawiła też przed nami pytania o granice terapii uporczywej.

Chciałabym przypomnieć, że nawet Katechizm Kościoła Katolickiego dość wyraźnie odróżnia jej zaprzestanie od eutanazji. Eutanazja to aktywne uśmiercenie chorego, zazwyczaj na prośbę jego samego lub jego bliskich (jeśli takiej prośby nie było – mamy do czynienia z tak zwaną kryptanazją lub inaczej – zabójstwem z litości). W przypadku zakończenia podtrzymywania życia nie zamierza się natomiast zadawać śmierci, przyjmuje się jedynie, że w danym przypadku nie można jej już przeszkodzić.

Dlatego muszę przyznać, że początkowo byłam zdziwiona, gdy papież Franciszek zadeklarował chęć przyjęcia chłopca do szpitala Bambino Gesu w Watykanie, aby tam można było „podtrzymywać jego życie przez czas nieokreślony.” Tym bardziej, że i za Jana Pawła II i za Benedykta XVI Stolica Apostolska z reguły wypowiadała się przeciwko sztucznemu przedłużaniu życia w przypadkach terminalnych. (Słynne papieskie: „pozwólcie mi odejść do Domu Ojca.”)

Teraz  jednak, z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku że wynikało to po prostu z wielkiej wrażliwości Ojca Świętego. Widząc cierpienie młodych rodziców pragnął on zapewne po prostu dać im nieco więcej czasu na pogodzenie się z tym, co nieuniknione. Jak zresztą wynika z historii ostatnich dni życia Alfiego, to pogodzenie w końcu nastąpiło.

Bo irytuje mnie również podejście niektórych – zwłaszcza lewicowo zorientowanych – komentatorów, którzy twierdzą, jakoby rodzice chorych dzieci mieli do nich „właścicielskie” i egoistyczne podejście i jakoby zawsze należało ich podejrzewać o to, że chcą dla swego dziecka źle.

Otóż nie, drodzy Państwo. Kiedy cierpi, choruje i umiera dziecko – cierpi, choruje i nieomal „umiera” z nim cała jego rodzina. Rodzice, rodzeństwo, dziadkowie… Dlatego w praktyce hospicyjnej otacza się opieką i troską (także psychologiczną) nie tylko samego pacjenta, ale również jego najbliższych. I wydaje mi się, że w przypadku rodziny Alfiego tego trochę zabrakło.

Na zakończenie nie od rzeczy będzie chyba przypomnieć zasady dobrej pediatrycznej opieki paliatywnej, opracowane przez dra hab. Tadeusza Dangela, założyciela Warszawskiego Hospicjum dla Dzieci i dra Marka Raczkowskiego, anestezjologa dziecięcego. Otóż śmiertelnie chore dziecko powinno:

  • nie czuć bólu i zimna
  • nie być głodne (i dlatego protestowałam, gdy Afliego odłączono nie tylko od respiratora, ale i na około 20 godzin od odżywiania pozajelitowego – skoro nie umarł w przeciągu paru godzin, należało dalej go odżywiać)
  • nie bać się
  • mieć przy sobie kogoś bliskiego.

Tylko tyle – i aż tyle. I to już wszystko.  Nie ma już nic więcej do dodania w tej sprawie. Śpij spokojnie, mały aniołku…

 

 

 

Czy nasze życie należy (tylko) do nas samych?

Jednym ze sztandarowych argumentów zwolenników eutanazji jest to, że (rzekomo) życie jest wyłączną własnością danego człowieka i w związku z tym ma on prawo nim dysponować tak, jak chce.

 

Postanowiłam przyjrzeć się temu nieco bliżej, ponieważ sprawa nie wydaje mi się wcale taka oczywista.

 

Wierzący zapewne powiedzą, iż dawcą i dysponentem życia ludzkiego jest Bóg, który jedynie ma prawo je odebrać. (Uwaga: nie kłóci się to z prawem każdego człowieka do rezygnacji z uporczywej terapii!) Nawiasem mówiąc, nie podzielam oburzenia red.Terlikowskiego na biskupów kanadyjskich, którzy postanowili udzielać sakramentów ludziom, którzy zdecydowali się na eutanazję.

 

Według mnie nie jest to równoznaczne z aprobatą dla takiego sposobu zakończenia życia. Po prostu Kościół MUSI towarzyszyć człowiekowi w każdej sytuacji, nawet tak dramatycznej.Odrzucać grzech, ale przyjmować człowieka z jego problemami. „Człowiek jest drogą Kościoła”, powiedział Jan Paweł II – i chyba nigdy nie dosyć przypominania o tym.

 

Poza tym, Kościół już dość dawno zmienił swoje nastawienie do samobójców-obecnie traktuje się ich raczej jako ludzi głęboko nieszczęśliwych i chorych, niż moralnie winnych. Cóż zatem stoi na przeszkodzie, aby podobnie -ze współczuciem-spojrzeć i na tych, którzy (powodowani nieraz ogromnym cierpieniem) decydują się na „wspomagane samobójstwo”?

 

Moim zdaniem, jeżeli są wierzący, powinni się także dowiedzieć, że mimo to kochający Bóg ich nie odrzuci.Po co im jeszcze dokładać strach przed piekłem, wieczną samotnością?

 

Ale zastanawiam się, czy można odrzucić tezę o „wyłącznej własności” życia także w przypadku osób niewierzących.

 

Można by zacząć od tego, że oni sami czasem ją odrzucają.Np.powszechnie uważa się, że życie płodu zależy, a więc i należy do jego matki.Niektórzy etycy, jak Peter Singer, tę „własność rodziców” rozciągają także na dzieci już urodzone.W krajach, gdzie można dokonać eutanazji dzieci, ta zasada działa w praktyce.

 

Mamy więc już przynajmniej jedną grupę ludzi, których życie nie należy do nich samych-małe dzieci.Podobnie zapewne jest z osobami ubezwłasnowolnionymi i chorymi na Alzheimera (notabene, debatuje się już o tym, czy i ich nie objąć dobrodziejstwem „niedobrowolnej eutanazji”).

 

Ale idźmy dalej.Czy można z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że życie zdrowego, świadomego, dorosłego człowieka „należy wyłącznie do niego”?

 

Moim zdaniem, nie, zwłaszcza, jeśli ów człowiek ma rodzinę.

 

Kiedyś poruszył mnie w związku z tym postępek żony Modiglianiego, która, szalejąc z rozpaczy po śmierci męża, również popełniła samobójstwo. A była w 8.miesiącu ciąży…

 

Nie dość, że sama się zabiła, to jeszcze nie dała innej osobie żadnej szansy, żadnej możliwości wyboru.

 

Niektóre kliniki eutanazyj ne nie życzą sobie wizyt rodzin pacjentów.Bo z rodzinami jest zawsze kłopot.Jeszcze mogłyby próbować odwodzić pensjonariuszy od „jedynie słusznej autonomicznej decyzji” o zakończeniu ziemskiej wędrówki!

 

Aha. Rozumiem zatem, że jeśli widzimy desperata, stojącego na moście lub na dachu, w imię poszanowania jego wolności nie powinniśmy próbować go ratować, lecz jedynie zapytać uprzejmie, czy aby na pewno, świadomie i dobrowolnie, zamierza skoczyć?

 

Pewien chłopak z porażeniem mózgowym, zdecydowany, jak twierdzi, na eutanazję, powiedział: „Wszyscy mnie pytają- jak możesz zrobić coś takiego swojej mamie? A nikt nie zapyta, co JA czuję, gdy mama zmienia mi pieluchę…”

 

Nie popieram tego, co zrobiono z tym człowiekiem (uznawszy go za „niebezpiecznego dla samego siebie” zamknięto go na pewien czas w szpitalu psychiatrycznym, podczas gdy jego problemem jest właśnie wyobcowanie społeczne i poczucie braku jakichkolwiek perspektyw)- ale to jest postawa „po mnie choćby potop!Nie obchodzi mnie, co będzie po mojej śmierci, nie obchodzą mnie niczyje uczucia.Liczę się tylko JA i moje cierpienie! Ja, ja, ja!” W skrajnych przypadkach można nawet powiedzieć, że to jest egoizm.

 

Nick Vujicić kiedyś opowiadał, iż w wieku 17 lat przeżył takie załamanie nerwowe, że chciał się zabić poprzez utopienie się w wannie.Myślę, że kiedy się nie ma obu rąk i nóg, taki sposób dokonania „eutanazji” jest dosyć prosty.

 

Ale podobno w ostatnim momencie powstrzymała go myśl o tym, że gdyby umarł, jego bliscy by po nim płakali.I rzeczywiście, jego ojciec, dowiedziawszy się o tym, co chciał zrobić Nick, rozpłakał się, mówiąc, że nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo nieszczęśliwy był jego syn-i ze łzami w oczach przepraszał go za to, że nie zrobił czegoś więcej, ażeby to zmienić…

 

Nigdy, przenigdy nie chciałabym pozostawiać moich najbliższych w takim poczuciu winy.

 

A co z tymi, zapytacie, którzy rodziny nie mają? No, cóż. Mogłoby się wydawać, że w ich przypadku decyzja o samobójstwie/eutanazji powinna być najłatwiejsza.

 

A jednak…Wszyscy jesteśmy ze sobą powiązani siecią różnorodnych zależności i śmierć każdej osoby pozostawi w czyimś życiu wyrwę nie do zapełnienia. Brak jej pracy, czy choćby jej obecności.Załóżmy np.że nasz lekarz rodzinny (kawaler, bezdzietny) nagle poczuje, że jego życie nie ma sensu i powiesi się.Zostawi tym samym jakieś 3000 ludzi bez pomocy medycznej.Gdyby taką samą decyzję podjął piekarz, moglibyśmy zostać bez chleba. I tak dalej, i tak dalej.

 

Mówiąc najkrócej: nikt z nas nie jest samotną wyspą!