Przemija postać świata tego…

Wprawdzie jedna z Czytelniczek poradziła mi jakiś czas temu „życzliwie”, bym zamiast pisać o imigrantach (bo rzekomo na ten temat „wszystko” już powiedziano:)), zajęła się raczej tym, co według niej jedynie mnie obchodzi, to jest, cytuję, „ksiądz i sutanna” – ale ileż można o jednym i tym samym?:P

Tak więc, skoro „wszyscy” obecnie wypowiadają się na temat „inwazji uchodźców na Europę”, to mogę i ja napisać kilka słów (mam nadzieję, że dość gruntownie przemyślanych:)).

A jeśli to się komuś nie podoba, to może po prostu zrezygnować z lektury tego tekstu/bloga (niepotrzebne skreślić). Nie ma przymusu czytania moich refleksji.Na jakikolwiek temat.

Przede wszystkim, wydaje mi się, że stoimy dziś na krawędzi wielkiego kryzysu naszej cywilizacji, porównywalnego jedynie z tym, co działo się w Europie na przełomie IV i V w.n.e., kiedy upadało Cesarstwo Rzymskie.

Wtedy również Rzymianom wydawało się, że są bezpieczni za ufortyfikowanymi granicami i że są w stanie kontrolować napływ „barbarzyńców” (uwaga: to słowo nie miało jeszcze wówczas jednoznacznie negatywnych konotacji – oznaczało po prostu ludzi spoza terenu Imperium Romanum) w te granice. I ze ich kultura jest tak pociągająca dla przybyszów, że w krótkim czasie wszyscy staną się lojalnymi poddanymi cesarza. I że Rzym nigdy nie upadnie.

I trzeba przyznać, że przez długie lata ta starożytna polityka „multikulti” (oparta na tolerancji dla wszelkich wiar, pociągającej kulturze oraz na prawie rzymskim i wolnym przepływie towarów) jakoś się sprawdzała. Św. Augustyn na przykład, pochodzący z terenu Afryki Północnej, był w pełni zasymilowanym „Rzymianinem” i bardzo bolał nad spustoszeniem „Wiecznego Miasta”  przez „barbarzyńców”, mimo że sam (wedle dużego prawdopodobieństwa:)) mógł być raczej… hmmm… śniadej karnacji. 🙂

Wszystko to jednak do czasu.. Postępujący kryzys gospodarczy i demograficzny (sądzę, że nie ma tu potrzeby zagłębiać się w jego przyczyny), któremu na próżno próbowali zaradzić niektórzy cesarze (jak choćby pronatalistyczny Oktawian August), tworząc różnego typu, jak byśmy dziś powiedzieli, „programy prorodzinne” – zmuszał Rzymian do przyjmowania w swe granice coraz większych grup przybyszów, bo, mówiąc najprościej, zaczęło brakować żołnierzy do obrony ogromnego terytorium.

A przybyszów, gnanych czy to przez wojny, czy przez głód, a za to bardzo płodnych, nigdy nie brakowało. I kiedy we wspomnianym IV/V w. Imperium Romanum zaczęło zagrażać już prawdziwe niebezpieczeństwo, ze strony lepiej zorganizowanych i bynajmniej nie pokojowo nastawionych plemion, takich jak Wandale, Wizygoci i Ostrogoci, okazało się nagle, że nie ma już zbyt wielu chętnych do obrony starego porządku. Ponieważ duża część ludności, zamieszkującej Cesarstwo czuła duchowe i etniczne pokrewieństwo raczej z najeźdźcami (którzy często nie mieli nic do stracenia, za to wiele do zyskania), niż z nielicznymi piewcami dawnej potęgi Rzymu, dość szybko i bez tak wielkich ofiar, jakich można by oczekiwać w przypadku bardziej zdecydowanego oporu, uznano, że zamiast bronić starego świata, lepiej na jego miejscu zbudować nowy, własny. Trywializując nieco –  barbarzyńcom się jeszcze coś „chciało”, podczas gdy Rzymianom – już nie.

I tak oto rodził się średniowieczny świat – wielka i wspaniała cywilizacja starożytnego Rzymu przeszła zaś do historii.

I twierdzę stanowczo, że teraz znajdujemy się w podobnym punkcie historii Europy – dumny ze swoich osiągnięć i pragnący je jedynie konsumować, syty Stary Kontynent wymiera, a kultury pozaeuropejskie (przede wszystkim zaś cywilizacja chińska i islamska) są na fali wznoszącej. Chcemy tego, czy nie – „oni” i tak tu przyjdą, by zająć nasze miejsce. Ich dzieci zastąpią te, których my nie mieliśmy. Prędzej czy później – choć obserwując ostatnie wydarzenia, sądzę, iż stanie się to wcześniej, niż przypuszczałam. I nie zmienią tego ani wciąż zmieniane „legalne kwoty” uchodźców, ani – tym bardziej – zasieki, wojsko i zamykanie granic.

Już teraz słychać coraz wyraźniejsze głosy, chociażby z Niemiec, gdzie wprost przyznaje się, że Europa MUSI przyjmować uchodźców, ponieważ wkrótce zabraknie nam rąk do pracy. A dzieje się tak dlatego, że – pomimo różnych wdrażanych przez rządy „programów prorodzinnych ” – rdzenni mieszkańcy naszego kontynentu są coraz mniej skłonni do tego, aby mieć potomstwo. Imigranci natomiast – wręcz przeciwnie. (Chociaż, aby choć trochę zamaskować ten fakt, w wielu krajach, jak we Francji, zakazano publikowania danych o etnicznych korzeniach nowonarodzonych obywateli).

A ponieważ wojny, choroby, i głód na świecie jak dotąd nie ustają, nigdy też nie zabraknie tych, którzy – jak dawniej – będą próbowali wedrzeć się do bezpiecznych enklaw bogactwa. Oni też, tak jak ich starożytni poprzednicy, nie mają nic do stracenia, za to wiele do zyskania.

Przy czym nie łudźmy się – to, co ich najbardziej przyciąga, to raczej nie jest nasza „wspaniała europejska kultura”, której często nie znają i nie rozumieją, a raczej nasz rozwinięty system socjalny. Zresztą kultura europejska, oparta coraz częściej na jałowym „kulcie” (notabene, obydwa słowa mają ten sam łaciński źródłosłów) bogini Konsumpcji i/lub kontestowaniu wszelkich zastanych wartości, jest też stopniowo coraz mniej pociągająca dla samych Europejczyków, zwłaszcza młodych, którzy tradycyjnie szukają „czegoś więcej”.

I niejednokrotnie odnajdują to „coś więcej” nie w zachodnim chrześcijaństwie (często tak samo wyjałowionym przez poprawność polityczną, jak i cała kultura), ani nawet nie – jak jeszcze do niedawna – w religiach Dalekiego Wschodu, ale w islamie. Niekiedy w jego najradykalniejszej formie. Znamienne, że np. we Francji, gdzie jeszcze w latach 80. i 90. XX w. masowo powstawały centra buddyjskie, teraz, jak grzyby po deszczu wyrastają  meczety…

I właśnie tego fundamentalnego „głodu” duchowego moim zdaniem nie chcą zauważyć różnej maści analitycy, którzy do znudzenia zadają pytanie (i nie znajdują na nie żadnej odpowiedzi), jak to możliwe, że ci młodzi ludzie: Sarah, Ali czy Pierre, którzy przecież byli „tacy jak my”, urodzili się i wychowali w naszej kulturze – ba, do pewnego momentu „nawet nie byli religijni”, tzn. nie chodzili do żadnego kościoła ani do meczetu, „normalnie”, tak jak wszyscy pracowali i imprezowali, „nagle”, z dnia na dzień potrafili przedzierzgnąć się w zaangażowanych bojowników. Wydaje mi się, że ja znam odpowiedź: jeśli w Twoim życiu nie ma już nic, za co byłbyś gotowy umrzeć, to prawdopodobnie nie widzisz tez żadnego powodu, aby dalej żyć…

Ciekawym przyczynkiem do tych wszystkich wydarzeń jest natomiast ów z pozoru drobny fakt, o którym poinformowali mnie moi znajomi z Francji. Wszyscy już zapewne wiedzą, że „aby nie drażnić fundamentalistów” tradycyjna bożonarodzeniowa choinka NIE STANIE w tym roku na placu przed katedrą Notre Dame w Paryżu.

Zrazu pomyślałam tylko, że doprawdy niewiele trzeba, aby „rozdrażnić” tych terrorystów, skoro przeszkadza im ten tak niewinny symbol chrześcijańskich świąt (bardzo już zlaicyzowany zresztą – trzeba się nieźle nagimnastykować, aby w tym drzewku odnaleźć jakiekolwiek religijne konotacje). Czy ja im zabraniam obchodzić Ramadan?  I że zapewne ŁATWIEJ było zlikwidować tę choinkę (za którą nikt nie będzie umierał, bo nie są to przecież żadne świętości…), niż np. zamknąć Charlie Hebdo, które zapewne „drażni” ich znacznie bardziej.

Zastanawiałam się też, dlaczego żaden z paryskich artystów (którzy się tak szczycą swoją wolnością) nie zdecydował się wziąć w obronę tej choinki, jako, powiedzmy, „instalacji artystycznej.” W zaistniałej sytuacji byłaby to chyba większa odwaga, niż, dajmy na to, publiczne obsikanie figurki Dzieciątka w żłóbku?

A, byłabym zapomniała – publiczne wystawianie „instalacji” żłobkowych poza obrębem kościołów też jest we Francji zakazane…  Pisałam o tym już w zeszłym roku.

Ktoś tu pewnie zaraz się powoła na słynną francuską „laickość państwa”, z której to Francja jest taka dumna. No, dobrze, ale w takim razie, niech mi ktoś wyjaśni, dlaczego w tej samej Francji zakazano już nie tylko piosenek o św. Mikołaju w szkołach (chociaż konia z rzędem temu, kto pod maską tej popkulturowej postaci rozpozna jeszcze dawnego biskupa Myry w Azji Mniejszej:- niedawno mój najstarszy wdał się w bezowocny spór z kolegami z klasy, bezskutecznie próbując przekonać ich, że PRAWDZIWY św. Mikołaj nigdy w życiu nie widział renifera:)) – ale również… podawania wieprzowiny dzieciom w publicznych żłobkach i przedszkolach, aby nie urażać muzułmańskich rodziców. Rozumiem, że – w imię równego traktowania wszystkich religii – instytucje te podobnie respektują np. chrześcijański Wielki Post oraz, dajmy na to, żydowskie przepisy o koszerności potraw?:)

Doprawdy, nieczęsto się zgadzam z redaktorem Terlikowskim, ale tu aż się prosi, żeby zacytować jego politycznie niepoprawny wpis z  Facebooka: „Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że  Europy nie zniszczą islamscy fundamentaliści. Ona zniszczy się sama – a wcześniej sfajda się ze strachu.”

Chciałabym jednak w tym miejscu bardzo mocno przestrzec, aby zbyt łatwo nie łączyć problemu imigracji z terroryzmem, a jeszcze szerzej – z islamem. Nie wolno nam nigdy zapominać, że nie każdy uchodźca jest potencjalnym terrorystą. Zapewne zdecydowana większość z nich to po prostu ludzie szukający poprawy swego losu, uciekający przed wojną i/lub głodem.

W tym kontekście dosyć niegodziwe wydają mi się wszelkie próby podzielenia tej ogromnej fali przybyszów na uchodźców „politycznych” (których to ponoć bezwzględnie należy przyjąć) – oraz „ekonomicznych” – których przyjmować podobno nie należy. Jeśli ktoś przymiera głodem, to czy jego sytuacja jest naprawdę znacząco lepsza od położenia kogoś, komu wojna zniszczyła dom? Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się.

A zatem, powtórzę raz jeszcze: nie wszyscy uchodźcy to od razu islamscy terroryści, choć nie bardzo wierzę też w możliwość naprawdę skutecznego „odsiewania ziarna od plew” w tak ogromnej masie ludzi. A jak łatwo można wprowadzić w błąd odpowiednie służby, to pokazuje choćby historia Simona Mola, który w Polsce zasłynął głównie tym, że zarażał kobiety wirusem HIV, a który na własny użytek stworzył sobie całkiem zgrabną legendę bojownika o wolność i niezależnego artysty, prześladowanego w swojej ojczyźnie. Legendy owej nikt nie sprawdził, natomiast skutecznie otwierała ona przed oszustem wszystkie drzwi i ramiona antyrasistowskich działaczek…

Dalej, z pewnością nie wszyscy uchodźcy to wyznawcy islamu – wielu jest wśród nich także chrześcijan, uciekających przed prześladowaniami ze strony ISIS z terenów Syrii czy Iraku. Ludzie ci, którzy z racji pewnej kulturowej bliskości, mieli prawo oczekiwać pomocy od swoich (choćby tylko nominalnych) współbraci w wierze, teraz słusznie mogą czuć się przez Zachód zdradzeni i pozostawieni własnemu losowi, o czym coraz częściej głośno mówią ustami swoich pasterzy. Moim zdaniem, tych powinniśmy przyjmować w pierwszej kolejności. Bo jeśli my  ich nie ocalimy, to kto właściwie?

Ale żeby uniknąć oskarżeń o chęć podobno niedopuszczalnej „religijnej segregacji” uchodźców, od razu dodam, żer jeśli widzę kogoś, kto jest ranny, głodny czy też bezdomny, pytanie go o wyznanie naprawdę nie jest pierwszym, co przychodzi mi do głowy.

I wreszcie na koniec: nie wszyscy także wyznawcy islamu  to potencjalni terroryści. Trzeba to sobie wyraźnie powiedzieć, żeby później nie było nieporozumień.

A Jezus powiedział: „Byłem głodny, a daliście Mi jeść… byłem nagi, a przyodzialiście Mnie… byłem przybyszem – a przyjęliście Mnie.” I tego też się nie da w żaden sposób pominąć…jeśli naprawdę chcemy się jeszcze przyznawać do „wartości chrześcijańskich.”

postać-świata-150x150

Jeśli wierzyć Ewangelii… a ja wierzę… to Oni też byli  kiedyś uchodźcami… (Rembrandt van Rijn, Ucieczka do Egiptu)

Postscriptum: Niedawne wydarzenia w Kolonii, gdzie w okresie Nowego Roku ponad 100 kobiet padło ofiarą molestowania lub gwałtu ze strony przybyszów z krajów Afryki Północnej, dobitnie pokazują całą bezradność europejskich władz w zetknięciu z odmiennymi kodami kulturowymi.

Jedyne, na co zdobyła się w tej sytuacji lewicowa (sic!) burmistrz Kolonii, to stwierdzenie, że należy „poinstruować niemieckie KOBIETY, jak powinny postępować wobec cudzoziemskich mężczyzn, aby nie prowokować ich swoim zachowaniem.”

No, tak. Biorąc pod uwagę, że zgodnie z Koranem każda młoda kobieta, która znajduje się sama w nocy na ulicy, a do tego zachowuje się „swobodnie” (cokolwiek to znaczy) naraża się na oskarżenie o nieobyczajne zachowanie – być może należałoby doradzić tym kobietom, aby wychodziły z domu tylko w towarzystwie męskiego opiekuna (takie sugestie się już zresztą pojawiają!), nosiły stroje szczelnie zakrywające całe ciało – a najlepiej w ogóle przeszły na islam?

A ja głupia, ciemna, nieoświecona parafianka, zawsze myślałam, że to GOŚCIE przede wszystkim powinni się nauczyć, jak zachowywać się w kraju gospodarza? Ot, takie pułapki politycznej poprawności…

Inna rzecz, że i w islamie – z racji zaleceń Proroka, który wymaga w tej sprawie zeznań co najmniej dwóch – a w niektórych opracowaniach czytałam nawet o czterech -(męskich) świadków – udowodnienie przestępstwa seksualnego jest dla kobiety sprawą niezwykle trudną, prawie niemożliwą. Wiele muzułmanek, skazanych w Pakistanie, Iranie czy Arabii Saudyjskiej za „występki przeciw moralności” w rzeczywistości odsiaduje karę za to, że były molestowane… Każdy bowiem gwałt, nie udowodniony w powyższy sposób, prawodawstwo tych krajów uznaje po prostu za zwykły (karalny) „seks pozamałżeński.”

Z OSTATNIEJ CHWILI: Podobno jest już pierwsza osoba, oskarżona w sprawie zajść w Kolonii. Nie jest to jednak żaden z agresorów, lecz… jedna z kobiet, którą oskarżono o… rasizm. Zapewne opowiadając publicznie o tym, co ją spotkało, nie zdołała zachować należytego szacunku dla kultury i tradycji, w której wyrośli jej oprawcy….

Najtrudniejsze fragmenty Biblii: „Rzeź niewiniątek.”

Kilka dni temu w Radiu Warszawa (jest to diecezjalne radio diecezji warszawsko-praskiej) wysłuchałam przejmującego słuchowiska o tym, jak to Herod, król Judei (który był już wówczas bardzo chory), wiercąc się nocą na łożu, zmaga się ze swoimi wewnętrznymi demonami, planując tzw. „rzeź niewiniątek” – wymordowanie wszystkich małych chłopców w Betlejem.

To niebanalne ujęcie popularnego „jasełkowego” tematu skłoniło mnie do napisania niniejszej refleksji.

Przede wszystkim, warto powiedzieć, że z Herodem jest pewien problem. Otóż wiadomo, że umarł on (najprawdopodobniej na raka żołądka) w 4 roku „przed narodzeniem Chrystusa”! Tak, tak – i stąd właśnie wiemy, że mnich Dionizy Mały, który w VI w. ustalił początek ery chrześcijańskiej, pomylił się o co najmniej kilka lat (dziś najczęściej mówi się o sześciu lub siedmiu – ponieważ z kolei wtedy urzędował w Syrii „Kwiryniusz”, wspominany przez równoległą relację św. Łukasza).

Dalej, krytycy zauważają, że inne (pozabiblijne) źródła historyczne z epoki, często bardzo nieprzychylne wobec polityki Heroda, nic nie wspominają o tym niechlubnym epizodzie z jego życia. Niektórzy z nich, jak np. mój dawny spowiednik, Tadeusz Bartoś (który  także twierdzi, nie wiem, na jakiej podstawie, że Jezus z całą pewnością nie urodził się w Betlejem. Ale on, jeśli można wierzyć w tej sprawie Terlikowskiemu, zasłynął także powiedzeniem, że ci, którzy jeszcze wierzą w zmartwychwstanie Chrystusa, są całkiem jak ci, którzy wierzą, że „Elvis żyje.” No, cóż – nie od dziś wiadomo, że neofici są zawsze najbardziej gorliwi…), że cała ta opowieść jest tylko nic nie znaczącą dziecinną bajeczką – że, mówiąc w pewnym żartobliwym uproszczeniu: „żadnego Heroda nigdy nie było, nie ma i nie potrzeba!”:)

Tym jednak chciałabym odpowiedzieć, że, przede wszystkim, w porównaniu z innymi zbrodniami tego króla, który okrutnie traktował nie tylko swoich żydowskich poddanych (nie był bowiem Żydem, lecz Idumejczykiem i nie cieszył się sympatią tych, nad którymi z woli Rzymu miał panować – mimo, że formalnie przeszedł na judaizm i rozpoczął budowę nowej Świątyni w Jerozolimie), ale nawet własną rodzinę (podejrzewano go, nie bez podstaw, o zabicie własnej żony i synów) – rozkaz zgładzenia paru dzieciaków (biorąc pod uwagę ówczesną wielkość Betlejem, „chłopców w wieku do lat dwóch” nie mogło być tam na pewno więcej, niż pięćdziesięciu…) – mógł się nie wydawać godny odnotowania.

Tym bardziej, że – trzeba to sobie jasno uświadomić – starożytność w ogóle nisko sobie ceniła małe dzieci, co w dużej mierze wynikało z ich wysokiej umieralności (dość przypomnieć, że na ziemiach dawnej Słowiańszczyzny „postrzyżyny” chłopca odbywały się dopiero, gdy ukończył on siódmy rok życia – wcześniej nie widziano nawet potrzeby, by nadawać dziecku oficjalnie imię, skoro nawet nie było wiadomo, czy przeżyje…)

Warto też dodać, że – teologicznie rzecz ujmując – autor Ewangelii nie miał żadnej potrzeby, aby zmyślić taką dziwną historię – śmierć niemowląt nie była koniecznym „znakiem” nadejścia Mesjasza według żadnego z pism prorockich.

Można też od razu zauważyć pewną „chronologiczną niekonsekwencję”, która występuje w katolickim kalendarzu liturgicznym – właściwie uroczystość  Objawienia Pańskiego (Trzech Króli) oraz „święto Świętych Młodzianków” (wspomnienie zamordowanych dzieci betlejemskich, obchodzone 28 grudnia) powinniśmy obchodzić PO uroczystości Ofiarowania Pańskiego (2 lutego), a nie przed nią!

A to dlatego, że Maryja i Józef zgodnie z prawem żydowskim przynieśli Dziecko do Świątyni „aby je przedstawić Panu” w 40 dni po narodzeniu – natomiast podróż „Mędrców ze Wschodu” (być może z terenów ówczesnej Persji, dzisiejszego Iranu – tamtejsi władcy byli również kapłanami, nazywanymi po grecku „magoi”; nawiasem mówiąc, to, co dziś powszechnie uważamy za „czapkę czarnoksiężnika” to właśnie nakrycie głowy… władców perskich!:)) do Palestyny z całą pewnością musiałaby trwać dłużej, być może nawet około 1,5 roku, licząc od ukazania się tajemniczej „gwiazdy.”

To by również tłumaczyło, dlaczego Herod – dowiedziawszy się (dopiero od Mędrców!) o narodzinach Jezusa, kazał dla pewności objąć wyrokiem śmierci dzieci nawet dwuletnie.

Bardziej poruszające w kontekście wiary wydaje mi się  jednak inne pytanie: dlaczego Bóg na to wszystko pozwolił? Czyżby okazał się aż takim egoistą, że pozwolił na śmierć kilkudziesięciu niewinnych chłopców (skóra mi cierpnie na myśl o tym, że były to wszystko maluchy w wieku mniej więcej mojej Anieli…a ona jest taka słodka i bezbronna, kiedy śpi…) i na cierpienie ich matek – po to tylko, by jeden z nich, Jego Syn, Syn Maryi, mógł zostać ocalony?

Wydaje mi się, że ta bulwersująca opowieść nabiera jednak zupełnie innego wymiaru, jeśli się pamięta, że ten mały Królewicz został ocalony nie po to, żeby mógł sobie (jak to w bajkach bywa…) „żyć długo i szczęśliwie” – tylko po to, żeby ludzie mogli Go zabić we właściwym czasie, przybijając do krzyża…

Można więc powiedzieć, że nie tyle został wówczas ocalony od śmierci, co po prostu wyrok na Niego uległ odroczeniu…

Rzeź-niewiniątek

Ilustracja: Michał Rutz, Ołtarz smoleński. Rzeź niewiniątek.

A wszystkim Czytelnikom, należącym do obrządków wschodnich, którzy dziś obchodzą Boże Narodzenie, chciałabym najserdeczniej życzyć błogosławionych Świąt!

Mury w pamięci.

Przy okazji obchodów 70-lecia Powstania w Getcie Warszawskim nasunęło mi się kilka refleksji.

Po pierwsze, ciekawe, że choć corocznie szczególnie lewa strona sceny politycznej debatuje o rzekomej „bezsensowności” innego Powstania – Warszawskiego – o tyle nikt nie podnosi takich zarzutów wobec powstania w getcie, które od początku przecież skazane było na niepowodzenie.

I myślę, że to bardzo dobrze. Bo właśnie ten rozpaczliwy zryw garstki młodych straceńców przypomina naszemu światu, że są w życiu człowieka rzeczy ważniejsze nawet, niż życie. Na przykład ludzka godność.

Ucieszyłam się też ogromnie z akcji przypinania sobie do ubrania żółtych żonkili (dziwnym trafem bardzo przypominających te żółte gwiazdy, którymi Niemcy początkowo „znakowali” żydowskich obywateli). Bo zawsze wierzyłam, że w pewnym podstawowym sensie wszyscy jesteśmy Żydami.

Podobało mi się też bardzo wczorajsze przemówienie prezydenta Komorowskiego, tak pełne polskich odniesień. Bo przecież jest to nasza WSPÓLNA historia.

Tym bardziej więc zaskakuje mnie stanowisko niektórych wybitnych badaczy (jak prof. Barbara Engelking) którzy sprzeciwiają się stanowczo postawieniu Pomnika Polskich Sprawiedliwych na terenie dawnego getta. „Postawmy Sprawiedliwym pomnik, piękny i duży – mówią oni – wszędzie, tylko nie tam!”

I zastanawiam się, GDZIE miałoby być to „lepsze miejsce”, jeśli nie przy Muzeum Historii Żydów Polskich? Czy i to – a nie tylko Jedwabne i podobne temu haniebne epizody – nie jest częścią tej historii? Czy może chodzi o to, by przyjeżdżający do Polski cudzoziemcy nie dowiedzieli się przypadkiem, że NIE WSZYSCY Polacy to zajadli antysemici?

No, cóż – wydaje mi się, że w głowach niektórych mury getta nadal stoją…