Jeśli się tak dobrze zastanowić, ludzkość miała problem ze smutkiem od samego początku – rzec można, od Adama i Ewy.
Miłość po grecku.
Na temat czasów antycznych panuje wiele błędnych przekonań, a jednym z nich jest i to, że greccy i rzymscy „poganie” radośnie oddawali się wszelkim możliwym uciechom seksu – aż przyszło to wstrętne chrześcijaństwo i zakazało w tym względzie wszystkiego, co tylko dało się zakazać.
Tymczasem jednak prawda jest (jak zwykle) o wiele bardziej skomplikowana.
Wprawdzie homoerotyzm czy też biseksualizm (i to zarówno w wersji męskiej, jak i kobiecej) uznawano zasadniczo za zjawisko normalne, ale przede wszystkim jako swego rodzaju „fazę rozwojową”, przygotowującą młodych ludzi do społecznie użytecznego heteroseksualnego małżeństwa.
Jeśli związek młodego ucznia z mistrzem przekraczał granicę erotyczną, był tolerowany społecznie do czasu, gdy na ciele młodzieńca pojawiał się zarost – znak, że okres dojrzewania ma on już za sobą. (W przypadku dziewcząt zwykłym punktem granicznym było wystąpienie pierwszej miesiączki). Wiek tych chłopców wahał się więc (co może być dla nas szokujące) od około 12 do 17 lat.
Grecka „pederastia” (miłość do chłopców) była typowym elementem życia wyższych sfer – zamożnych, wolnych obywateli, których stać było na hojne obsypywanie prezentami swoich młodych ulubieńców. Nawet w Atenach była to raczej nieliczna grupa. Ówczesne komedie dobitnie świadczą o tym, że przeciętny obywatel uważał namiętność mężczyzn do urodziwych chłopców za przejaw degeneracji i rozpasania.
Mimo wszystko podlegało to rozmaitym regułom – niedopuszczalna była np. jakakolwiek penetracja młodszego partnera przez starszego, tolerowano wyłącznie tzw. „pozycję międzyudową”, przy której mężczyzna zaspokajał własne pragnienia między udami młodzieńca. Zakładano, że chłopiec nie powinien przy tym doświadczać rozkoszy (być może dlatego, by nie uległ przyzwyczajeniu, zgodnie z prawem pierwszych połączeń?). Stosunki tego rodzaju mogły trwać jedynie do osiągnięcia pełnej dojrzałości płciowej, później postrzegano je jako nieprzyzwoite.
Z tego też powodu Grecy znali jedynie pojęcie „pederastia”, nie zaś „homoseksualizm” – stosunków homoseksualnych nie postrzegano jako wzorca dla bardziej długotrwałych czy wręcz dożywotnich związków między dwoma wolnymi mężczyznami. A już tymi, którzy by w takich związkach przyjmowali bierną (a więc „niemęską”) pozycję, jawnie pogardzano.
Normalnie oczekiwano od młodzieńca po ukończeniu „efebii” (w wieku około 20 lat), że się ożeni i założy własny „dom” (oikos), w skład którego oprócz jego żony i dzieci wchodziła także służba i niewolnicy obojga płci.
W Atenach jednak związki małżeńskie zawierano dość późno, mężczyźni, w przeciwieństwie do kobiet, dopiero około 25 roku życia, lub nawet później, pod trzydziestkę. Co więc pozostawało?
Hetery (rodzaj luksusowych gejsz o znacznych nieraz wpływach) albo wizyty w domach publicznych. Prostytucję uprawiały zarówno kobiety wolne, jak i niewolnice. Te ostatnie za pieniądze uzyskane z nierządu mogły na ogół wykupić się z niewoli, potem jednak zazwyczaj skupiały wokół siebie inne niewolnice i otwierały własne „salony.” Na klientów czekały tu zarówno damskie (pornai), jak i męskie (pornoi) prostytutki.
W Atenach największe skupisko takich przybytków znajdowało się w porcie Pireus, słynęła z nich także śródmiejska dzielnica Kerameikos. W Koryncie (który był tak znany ze swych uciech, że określenie „córa Koryntu” stało się wręcz starożytnym synonimem prostytutki), ponad 100 kapłanek świątyni Afrodyty oferowało swe „święte” usługi przybyszom. Płatna miłość nie cieszyła się uznaniem, ale tolerowano ją, o ile tylko oddający się jej obywatele sumiennie wykonywali przy tym swoje powinności wobec rodziny. Niektórzy (podobnie jak później św. Tomasz z Akwinu) uważali nawet prostytucję za niezbędną, aby chronić „szacowne” żony i córki obywateli przed wybujałymi apetytami mężczyzn.
(Co ciekawe, z zachowanych dzieł sztuki wynika również, że duże fallusy uważano ówcześnie za przejaw pewnej zwierzęcej dzikości i nieokrzesania – stąd przypisywano je głównie satyrom, względnie niewolnikom – cywilizowany obywatel winien był się szczycić atrybutami skromniejszych rozmiarów.)
Hetery („towarzyszki, przyjaciółki”) to najbardziej luksusowa klasa prostytutek. Również ich działalność polegała głównie na uprawianiu seksu, ale koniecznie z domieszką wyrafinowanej erotyki, artystycznego powabu i wdzięku. Umiały one grać na instrumentach, tańczyć i zabawiać biesiadników błyskotliwą rozmową – tak więc w świecie greckim były (zgodnie z nazwą) intelektualnymi partnerkami dla wolnych mężczyzn, których na próżno szukaliby oni we własnych domach.
Nie dziwota więc, że to hetery bywały przedmiotem prawdziwej miłości i natchnieniem dla artystów, jak niejaka Fryne, która użyczyła swoich kształtów posągowi Afrodyty z Knidos Praksytelesa (kiedy przeciw pięknej modelce wytoczono proces sądowy, jej obrońca w kulminacyjnym momencie swej mowy ściągnął z niej suknię – a sędziowie patrząc na nią oniemieli w nabożnym skupieniu – ujrzeli bowiem przed sobą już nie oskarżoną Fryne, lecz żywe wcielenie bogini.:)).
Dla byłej hetery, mądrej i pięknej Aspazji z Miletu, nawet wielki Perykles stracił głowę do tego stopnia, iż porzucił dla niej swoją prawowitą małżonkę (której nawet nie znamy z imienia) i żył z nią w konkubinacie, uzyskując w drodze wyjątku obywatelstwo ateńskie dla spłodzonego z nią syna, również Peryklesa.
Czy jednak to, że wolnym mężczyznom w Atenach wolno było bezkarnie utrzymywać stosunki intymne ze służącymi (choć nie wbrew ich woli – tłumaczyłoby to tak wielką popularność domów publicznych), heterami i konkubinami – za „zdradę małżeńską” uchodziło JEDYNIE współżycie mężczyzny żonatego z mężatką z innego oikos – musi oznaczać, że wydawane w młodym wieku za mąż „przyzwoite kobiety” były skazane na zawsze nieszczęśliwe życie – bez miłości? Niekoniecznie.
Malowidła na wazach ukazują nam wielokrotnie mężatki, oczekujące powrotu męża do domu: kokieteryjnie obnażone do pasa i przebierające z namysłem wśród kosmetyków i biżuterii. Na mężczyzn szczególnie podniecająco działały żółte jak szafran przejrzyste tuniki i wstążki na piersi, które więcej odsłaniały, niż zakrywały.
Zarówno mity greckie (takie, jak ta urocza historia o dwójce staruszków, którzy ubłagali Zeusa, aby dane im było RAZEM zejść z tego świata), jak i niektórzy filozofowie sławili ideał pożycia małżeńskiego, opartego na przyjaźni, harmonii i związku miłosnym. I jeśli nawet dopiero cywilizacja łacińska (rzymska i chrześcijańska) zacznie ów ideał – nie bez trudności! – wcielać w życie – to jednak już w niektórych komediach Arystofanesa (jak Lizystrata) pobrzmiewa wyraźna tęsknota za takim właśnie, bardziej „partnerskim” małżeństwem.
Nie tylko Smoleńsk.
W powodzi informacji, dotyczących katastrofy smoleńskiej od roku przewijają się takie przymiotniki, jak „największa” czy też „najbardziej tragiczna.” Swoim zwyczajem zaczęłam się zastanawiać, czy tak jest w istocie. Oczytałam się trochę i znalazłam naprawdę zdumiewające rzeczy.
Tuż po katastrofie smoleńskiej pojawiło się na przykład pytanie – „jak to możliwe, że samolot tak po prostu rozpadł się w powietrzu?” Nie wiem, jak to możliwe, ale wiem, że czasami tak się właśnie zdarza. Na przykład, kiedy 10. czerwca 1952 roku w Poznaniu rozbił się samolot, należący do 21. Pułku Lotnictwa Zwiadowczego (ścinając po drodze słup elektryczny i trakcję tramwajową – podobnie, jak ów feralny Tu-154M ściął drzewo…) – rozpadł się na tak drobne kawałki, że praktycznie nie było już co zbierać.
Nawiasem mówiąc, był to bombowiec – tak więc odpadają także wszystkie teorie, mówiące o tym, że Tu-154M, jako samolot, rzekomo, „na bazie bombowca”(!) nie miał prawa się rozlecieć. Od katastrofy samolotu An-24 z 1969 roku, który rozbił się w trudno dostępnym terenie, minęło już z górą 40 lat, a na miejscu wciąż jeszcze można znaleźć fragmenty tej maszyny.
Zresztą „tutki” spadały i wcześniej – tyle tylko, że (ponieważ często były to samoloty używane do celów wojskowych) myśmy na ogół nic o tym nie wiedzieli. Z samolotów tych korzystały jednak także cywilne linie lotnicze – z krajów b. ZSRR, Kuby, Bułgarii, Rumunii, Węgier, Korei Północnej oraz Syrii. PLL Lot już w 1996 roku wycofał je ze swojej floty. Pozostały tylko te dwa – zarządzane przez 36 Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego, które służyły do przewozu władz państwowych.
Tylko w ciągu ostatniej dekady kroniki zanotowały co najmniej 8 tragicznych katastrof z udziałem tupolewów (nie licząc tej w Smoleńsku):
3 lipca 2001: samolot linii Vladivostok Avia rozbił się w Irkucku na Syberii. Ginie 145 osób.
4 października 2001: 78 osób zginęło, gdy Tu-154 w drodze z Tel Awiwu do Nowosybirska w Rosji eksplodował nagle nad Morzem Czarnym. Samolot najprawdopodobniej został trafiony rakietą podczas ćwiczeń ukraińskiego wojska na morzu.
12 lutego 2002: Samolot linii Iran Airtour z 119 osobami na pokładzie rozbił się w pobliżu Chorramabadu w Iranie.
1 lipca 2002: Tu-154 linii BAL Bashkirian Airlines ,lecący z Barcelony zderzył się nad Überlingen z samolotem dostawczym. 71 osób zginęło, a 52 z nich to dzieci.
24 sierpnia 2004: Samolot linii S7 Airlines rozbił się nad Morzem Czarnym. Śmierć poniosło 46 pasażerów .
22 sierpnia 2006: Samolot rosyjskich linii Pulkovo Airlines rozbił się podczas burzy nad Ukrainą. 170 osób zginęło.
1 września 2006: Tu-154 ze 147 osobami na pokładzie wpadł w poślizg i rozpadł się na pasie startowym w Meszhedzie (Iran). 80 ofiar śmiertelnych.
15 lipca 2009: Wkrótce po starcie spadł samolot linii Caspian Airlines , który leciał z Teheranu do Armenii. Zginęło 168 osób.
(Źródło:http://facet.dlastudenta.pl/artykuł/Dziewiata_katastrofa_Tupolewa,50285.html)
Jeden Tupolew brał też udział w tragicznym w skutkach zderzeniu w powietrzu, które miało miejsce we wrześniu 1976 roku nad Zagrzebiem. Życie straciło wówczas łącznie 176 osób.
A może chodzi o to, że katastrofa smoleńska była w istocie „najtragiczniejszym tego typu wydarzeniem w historii Polski”? W niczym nie umniejszając prestiżu ofiar, nie wydaje mi się. W dyskutowanej do dziś katastrofie należącego do PLL LOT Iła-62M o wdzięcznej nazwie „Tadeusz Kościuszko” (która wydarzyła się 9 maja 1987 roku w Lesie Kabackim) zginęło aż 183 ludzi. Nie muszę chyba dodawać, że pozostałości tej maszyny znajdowano na miejscu tragedii jeszcze wiele, wiele lat później.
W innej polskiej katastrofie Iła – z roku 1980 – zginęło wprawdzie „tylko” 77 osób, ale że była wśród nich także popularna polska piosenkarka, Anna Jantar, narosło wokół niej niemal tyle samo najdziwaczniejszych teorii spiskowych, co i wokół Smoleńska. Sama kiedyś słyszałam pogłoskę, jakoby Anna wcale nie zginęła, lecz została porwana do haremu jakiegoś bliskowschodniego szejka…
A co powiecie o tej tragedii na kolei z 1977 roku, gdy w katastrofie ekspresu relacji Praga-Moskwa, w którym jechali prawie sami Rosjanie, zginęło WYŁĄCZNIE 11 Polaków? Cóż za wymarzony temat do plotek!
Jeśli jednak sądzicie, że to my-Polacy mamy monopol na tego typu niestworzone historie, to się także mylicie. Najbardziej zaszokowała mnie informacja, że gdy 20 marca 1968 roku pod lawiną w Karkonoszach zginęła grupa zagranicznych turystów (w tym trzynaścioro pochodzących z ZSRR) to nie kto inny, tylko „przyjaciele Rosjanie” oskarżyli nas o… celowe wywołanie lawiny, ażeby pognębić „towarzyszy radzieckich.” Czy to Wam nie przypomina dywagacji na temat „sztucznej mgły” nad Smoleńskiem 10. kwietnia 2010 roku? Bo mnie bardzo.
A może tragedia smoleńska jest rzeczywiście „najbardziej zagadkowa” spośród wszystkich tego typu, jakie kiedykolwiek się wydarzyły? Z całym szacunkiem, ale chyba jednak nie. Według mnie niekwestionowane pierwszeństwo w tej „kategorii” należy się katastrofie, jaka zdarzyła się 19 sierpnia 1980 w Arabii Saudyjskiej.
Jak wynika z zapisów czarnych skrzynek, w siódmej minucie lotu odkryto ogień w luku bagażowym. Kapitan zatem podjął decyzję o powrocie na lotnisko. Z niewyjaśnionych przyczyn jednak, pomimo zadymienia kabiny, ani pasażerowie, ani załoga nie założyli masek tlenowych – i w krótkim czasie udusili się dymem. Zapis czarnej skrzynki kończy się dramatycznie o godzinie 18.36 i 22 sekundy (a pierwsze symptomy pożaru zauważono około 18.14) – ale to… wcale jeszcze nie był koniec!
O godzinie 18.36 i 30 sekund samolot Saudyjskich Linii Lotniczych… wylądował bezpiecznie na lotnisku w Rijadzie! Silniki zgasły 6 minut po lądowaniu – gdy jednak służby ratownicze dostały się do środka (około 19.05) – okazało się że wszyscy, pasażerowie i załoga (łącznie 301 osób) dawno już nie żyją. Kto zatem sprowadził szczęśliwie samolot na ziemię? Kto wyłączył silniki?
Widzicie, historie takie, jak ta uczą mnie pokory i ostrożności w formułowaniu kategorycznych sądów. Jak to napisali autorzy książki „Najbardziej niesamowite katastrofy lotnicze”: „Analizując przebieg [tych wydarzeń] zauważymy, że pojedyncza pomyłka, jedno zaniedbanie nie jest w stanie spowodować lotniczej tragedii. Najczęściej jest tak, że tych błędów tworzy się cały, fatalny w swych skutkach, splot. Swoisty węzeł gordyjski pomyłek, którego od pewnego momentu nie można już rozwikłać. Takie sytuacje zdarzają się niezmiernie rzadko, ale się zdarzają. Lotnictwo, jak każda inna rzecz na tym świecie, nie jest doskonałe czy wolne od ludzkich słabości.” I o tym także radziłabym pamiętać w ferworze gorących, rocznicowych polemik…
Na zdjęciu: Pomnik ofiar katastrofy w Lesie Kabackim.
Bibliografia:
Norbert Salustowicz, Violetta Krasnowska, Najbardziej niesamowite katastrofy lotnicze, wyd. BELLONA, Warszawa 2006.
Przemysław Semczuk, Zatajone katastrofy PRL, wyd. Axel Springer („Newsweek Polska”), Warszawa 2011.