Co zajmuje naszych posłów?

Otóż, proszę Państwa, wiele  niezwykle istotnych kwestii.

Oto, gdy jedni (zespół Macierewicza) w pocie czoła tropią sprawców „zamachu smoleńskiego” – bo zamach jest już prawie rzeczą pewną, należy jeszcze tylko ustalić, kto i dlaczego (choć, przyznam szczerze, nie bardzo rozumiem, jak dwie tezy: „samolot rozpadł się w powietrzu” i „trzy osoby prawdopodobnie przeżyły zamach.” – mogą być JEDNOCZEŚNIE prawdziwe. No, ale cóż – ja jestem tylko laikiem. Mecenas Rogalski, biedaczek, też widać nie rozumiał.) – inni znów (poseł-minister Gowin) węszą niemiecką zbrodnię przeciw polskim zarodkom. (Jedynie na podstawie jednego pustego pojemnika po ciekłym azocie, znalezionego notabene nie w klinice leczenia niepłodności, tylko w okulistycznej – a z tego, co mi wiadomo, pojemniki takie mogą służyć także do przechowywania innych substancji biologicznych, a nie tylko zarodków. Ale, znów podkreślam, nie jestem specjalistką.).

Tutaj akurat chciałabym serdecznie poradzić panu Gowinowi, żeby, jeśli RZECZYWIŚCIE leży mu na sercu los polskich zarodków (a mnie, na przykład, leży) – przestał się wygłupiać i namówił wreszcie swoich kolegów z partii do ustawowego uregulowania kwestii związanych z in vitro.

Bo dopóki to nie zostanie zrobione, to – przynajmniej teoretycznie! – każdy będzie mógł sobie robić z zarodkami i embrionami co mu się żywnie podoba. Pragnę przypomnieć panu ministrowi sprawiedliwości (choć co prawda dziwię się, że trzeba), że w prawie od dawna funkcjonuje zasada: „Co nie jest zakazane, uważa się za dozwolone.” Koniec i kropka.

Mogli Niemcy, Francuzi czy Amerykanie dopracować się własnych rozwiązań w dziedzinie bioetycznej – dlaczego my nie możemy?

Wszystko to jednak jeszcze nic w porównaniu z wielką ofensywą światopoglądową, jaką rozpoczął ostatnio przygasający nieco Ruch Palikota (przygasający do tego stopnia, że nawet ich Capo di tutti Capi już, mam wrażenie, szuka dla siebie i swoich zauszników wygodnej szalupy ratunkowej w postaci „Europy PLUS„: Nawiasem mówiąc, mój P. ostatnio zauważył, że ten „plus” w logo niebezpiecznie się kojarzy z krzyżykiem – czy taki „kryptochrześcijański” symbol jest dla nich do przyjęcia?;)).

Otóż światli posłowie tegoż Ruchu ostatnio zasypują panią minister Szumilas (to jest ta pani, przypominam, która była uprzejma stwierdzić, że „wiek uczniów nie wpływa na osiągnięcia szkolne” – choć wiadomo, że najlepsze obecnie wyniki nauczania w Europie osiąga Finlandia, gdzie dzieci rozpoczynają naukę w wieku siedmiu lat. No, ale dobrze: skoro wiek nie gra roli, to ja już zacznę przygotowywać Anielę do szkoły!:)) interpelacjami na temat przerażających treści, jakie wpajane są dzieciom na lekcjach religii (i nie tylko).

Twierdzą np. że nauczanie dziatwy o cudzie rozmnożenia chleba może skutkować niechęcią do uczciwej pracy, wspominanie na katechezie o zamianie wody w wino jest jedną z przyczyn plagi alkoholizmu w naszym kraju, zaś obraz Jezusa kroczącego po jeziorze może spowodować falę utonięć…

O, zaiste: słuszne to i sprawiedliwe, godne i zbawienne. Dzieci należy chronić za wszelką cenę. Ale czemu ograniczać się w tym wypadku jedynie do Biblii? Proponuję wykasować z programów szkolnych np. całą mitologię grecką. Toż to same patologie! Mit o Ikarze może wszak zachęcać dzieci do wyskakiwania przez okna, a znów ten o narodzinach Ateny – do rozwalenia koledze głowy młotkiem…

Już wolę nie myśleć, co by się działo, gdyby dzieciarnia postanowiła zrealizować od początku do końca historię Prometeusza – tę makabreskę z przywiązywaniem do skały i wyjadaniem wątroby przez sępa…

A jeśli chodzi o bajki  dla najmłodszych, to wcale nie jest lepiej! Sympatyczny (z pozoru!) Puchatek promuje niezdrowy styl życia i kradzieże; Gucio – kolega Pszczółki Mai – lenistwo i tumiwisizm, Kopciuszek – polowanie na bogatego męża, Czerwony Kapturek – przemoc wobec zwierząt, a Jaś i Małgosia – szkodliwe stereotypy płciowe i przemoc wszystkich wobec wszystkich. I tak dalej, i tak dalej…

Do odstrzału!

W zamian zaś proponuję wprowadzić lekturę obowiązkową dzieł zebranych posła Romana Kotlińskiego. Choć nie wiem, czy to dla dzieciaków nie nazbyt ciężka kara – sama przebrnęłam tylko przez 1,5 tomu trzytomowej sagi „Byłem księdzem.” No, ale cóż – per aspera ad astra!

Proszę Państwa, ja ROZUMIEM, że jak się ma 4% poparcia, to trzeba się trzymać swego twardego, antyklerykalnego elektoratu. I proszę mi wierzyć, doskonale rozumiem, że ktoś może zgłaszać zastrzeżenia do nauczania religii w szkołach. Sama mam ich niemało.

Ale BARDZO bym prosiła, żeby tego nie robić tak beznadziejnie głupio.

Postscriptum: Ostatnio zresztą antyklerykalni rycerze z Ruchu Palikota zmienili nieco front i zamiast o dusze młodych Polaków walczą z Kościołem kat. o zdrowie rodaków. Oświadczyli mianowicie, że księża, udzielający komunii „mogą przenosić choroby zakaźne.”

Rozumiem więc, że następnym krokiem będzie domaganie się zakazu tej wysoce niebezpiecznej ceremonii (o której już zresztą słyszałam najdziwniejsze rzeczy: że propaguje picie alkoholu i kanibalizm, na przykład)?

Mocno mnie tylko dziwi, czemu owa „epidemiologiczna troska” Ruchu sięga znowu TYLKO duchownych katolickich? W siostrzanej Cerkwii Prawosławnej komunii udziela się wiernym przy użyciu jednej łyżeczki… To ich nie przeraża?

Ale skoro nie, to rzecz cała mocno trąci nienawiścią na tle religijnym – i swoim brzydkim zapaszkiem zaczyna mi nieco przypominać to, co działo się w Niemczech w początkach lat 30.ubiegłego wieku.

Oto bowiem księża katoliccy są już nie tylko „źli” (to się rozumie niemal samo przez się!) – są także „brudni” – roznoszą choroby, jak, nie przymierzając, Żydzi w nazistowskiej propagandzie. .

Podręczny Słownik Katolicyzmu: NIEPOKALANE POCZĘCIE.

Nie ukrywam, że do napisania tego krótkiego posta skłoniła mnie rosnąca irytacja wywołana powtarzaną bez umiaru w dyskusjach o in vitro kwestią, iż „Kościół powinien kochać dzieci z zapłodnienia pozaustrojowego – bardziej niż inne – ponieważ są one (sic!) niepokalanie poczęte.”

Trudno o większą bzdurę. Po pierwsze dlatego, że – wbrew temu, o czym wszyscy myślą! – termin „niepokalane poczęcie” NIE DOTYCZY Jezusa i tego, że począł się On bez udziału mężczyzny – tylko Jego Matki i tego, że miała Ona być OD POCZĄTKU swego życia („od poczęcia”) bez grzechu.

Co ciekawe, Kościół katolicki długo zwlekał z ogłoszeniem tego dogmatu, co do którego pewne wątpliwości teologiczne zgłaszali np. św. Bernard z Claviraux (notabene, wielki czciciel Maryi) i św. Tomasz z Akwinu. („Za” był za to św. Augustyn:)). Ostatecznie, po zasięgnięciu opinii 604 biskupów z całego świata (z których tylko 4 lub 5 wyraziło sprzeciw, a dwudziestu paru poleciło wstrzymać się z dogmatyzacją tej sprawy) – papież Pius IX ogłosił go dopiero w roku 1854 – mimo istniejącej już od Średniowiecza tradycji obchodzenia „święta Niepokalanej.”

Po drugie – seks (w małżeństwie) nie jest czymś, co „kala”, brudzi człowieka – i żaden z głównych Kościołów chrześcijańskich nigdy nie nauczał inaczej. Matka Jezusa jest – zarówno przez Rzym, jak i liczne wyznania prawosławne – uważana za „najczystszą” – a przecież (o ile mi wiadomo) przyszła na świat w wyniku normalnego zbliżenia swoich rodziców.

Po trzecie wreszcie – NAWET GDYBY przyjąć to błędne w swej istocie rozumowanie, że „bez seksu”=”bez grzechu”, to NIE SPOTKAŁAM się dotąd z in vitro, które mogłoby dokonać się bez udziału „pierwiastka męskiego” (przeciwnie, panowie są tu zmuszeni do oddawania swego nasienia w dość zawstydzającej procedurze) – być może jest to dopiero kwestia przyszłości – toteż ani dzieci z in vitro (niczego im nie ujmując!) nie mogą być uznawane za „niepokalanie poczęte” jak Jezus (jak z rozbrajającą ignorancją wyznała pewna poczęta pozaustrojowo panienka) – ani też Jezusa nie sposób uznać za pierwsze w dziejach „dziecko z próbówki.”

Nie łudzę się wprawdzie, że mój skromny tekst powstrzyma wszystkich samozwańczych „ekspertów od teologii” od używania takich nieprawdziwych (i w istocie niepotrzebnych) argumentów w dyskusji – ale może chociaż nie będą ich używać moi Czytelnicy?:)

Zabrania się zabraniać!

Wielokrotnie już na tym blogu dawałam wyraz swoim etycznym wątpliwościom, związanym z techniką zapłodnienia in vitro.

 
Wszyscy już chyba wiedzą, że wolałabym, aby dziecko NIGDY nie stało się „towarem” zamawianym na zasadzie: „Klient płaci i wymaga!” (paradoksalnie jednak sądzę, że przynajmniej części takich nadużyć dałoby się uniknąć dzięki refundacji zabiegów – wydaje mi się, że to częściej ludzie bardzo bogaci mają tendencje do myślenia, że za pieniądze mogą mieć WSZYSTKO, czegokolwiek zapragną…). Niepokoją mnie też ogromne zyski, generowane przez niektóre kliniki. Biorąc pod uwagę, że samo w sobie in vitro jest zabiegiem dosyć prostym technicznie, niekiedy wygląda to na próbę bogacenia się na cudzym nieszczęściu (podobnie zresztą, jak niektóre, absurdalnie długo rozciągnięte w czasie, terapie proponowane przez domorosłych „ekspertów” od NaProTechnologii). Niepłodność to coraz bardziej dochodowy biznes… :(
 
Nadal niezmiennie uważam, że to nie tyle „każdy człowiek ma prawo do dziecka” (sama wcale nie myślę, jakobym takie prawo miała, chociaż mam dzieci…), co każde dziecko ma prawo do wzrastania w kochającej, w miarę możności pełnej, rodzinie. Dlatego życzyłabym sobie, aby dostęp do takich możliwości mieli tylko ludzie żyjący w stabilnych (najlepiej małżeńskich) związkach – ażeby dziecko nie stało się czymś w rodzaju „pieska” zagłuszającego samotność wiecznych singli…
 
Nie tracę również nadziei, że z biegiem czasu cała procedura będzie się coraz bardziej upodobniać do poczęcia siłami natury, gdzie (jak wiadomo) zwykle tylko jeden plemnik zapładnia jajeczko – bez konieczności tworzenia za każdym razem wielkiej liczby „zarodków nadliczbowych”, z którymi potem nie bardzo wiadomo, co zrobić.
 
A z uwagi na ograniczoną (bo około 30-procentową) skuteczność in vitro i fakt, że jednak nie jest to metoda obojętna dla zdrowia kobiety, sądzę, że nie od rzeczy byłoby ograniczyć liczbę refundowanych zabiegów do trzech (jak to jest w wielu krajach świata). Jeśli nie udało się w trzykrotnej próbie, to, prawdopodobnie, niestety, nie uda się już nigdy.
 
Czasami, po prostu, medycyna jest bezradna i nie warto, moim zdaniem, próbować w nieskończoność  i”za wszelką cenę.” Jest przecież wciąż jeszcze na świecie tyle dzieci pozbawionych rodzicielskiej miłości. Im się ona nie należy, bo nie są „biologicznie nasze”?
 
Wszystko to jednak nie oznacza, że chciałabym in vitro zakazywać, a tym mniej – karać za jego wykonywanie.
 
Nie można przecież karać ludzi za NATURALNE pragnienie posiadania dzieci – a lekarzy za to, że, kierując się swoją najlepszą wiedzą medyczną, próbują im w tym pomóc. Jestem przekonana, że Bóg uzdrawia dziś na różne sposoby (także dzięki osiągnięciom nauk przyrodniczych…) – i że to Bóg w każdym przypadku daje życie. Także dzieciom z in vitro.
 
A próba przeforsowania nawet najsłuszniejszych zasad moralnych (które należałoby wpoić w sumieniu) środkami prawnymi wcale nie świadczy, według mnie, o sile naszego Kościoła, tylko o jego słabości. Niechże kapłani mówią do nas tak, byśmy ich słuchali…
 
Nawiasem mówiąc, kiedy o in vitro jako o morderstwie, które winno być bezwzględnie karane, mówi człowiek, który przyznał się do dokonania tysiąca aborcji, to DLA MNIE również zupełnie nie jest wiarygodny. Ci ludzie, których teraz tak ochoczo potępia, desperacko pragną dać życie dziecku – a on to życie niszczył…
 

Ostrożnie! Życie w naszych rękach!
 
Zob też: „Wokół całkowitego zakazu aborcji.”
 
Postscriptum: Irytuje mnie wszakże coraz natrętniej powtarzane w mediach (w ciągu ostatnich czterech dni słyszałam to w TVN24 aż trzy razy!) krzywdzące uproszczenie, w myśl którego „Kościół potępia (lub „odrzuca”) DZIECI poczęte z in vitro.”
 
Nie mogę oczywiście wykluczyć, że ten i ów ograniczony duchowny faktycznie uznaje takie dzieci za złe i grzeszne „z natury” – i szczerze współczuję ludziom, którzy natknęli się na kogoś takiego! – niemniej w przypadku oficjalnego stanowiska Kościoła moralnie „podejrzana” jest sama METODA (technika) – nie zaś jej „efekt finalny” w postaci dziecka.  Ono jest ZAWSZE błogosławieństwem.
 
Posługując się innym przykładem – niewielu chyba jest takich, którzy by sądzili, że gwałt jest dopuszczalnym sposobem powoływania nowych ludzi na świat. Czy to jednak znaczy, że gremialnie, jako społeczeństwo, odrzucamy ludzi poczętych w takich okolicznościach?
 
Albo jeśli jakaś kobieta, zdruzgotana niepłodnością własnego męża, postanowi (bez jego wiedzy – lub nawet za jego zgodą; za opłatą lub bez niej..) skorzystać w celach prokreacyjnych z „usług” innego mężczyzny, jej postępowanie można uznać za co najmniej dwuznaczne, prawda? To jednak chyba nie oznacza, że uznajemy DZIECKOza winne takiej sytuacji?