Ostatnio często myślę o tym (bo karmiąc dziecko piersią ma się doprawdy mnóstwo czasu na myślenie- z czasem na pisanie bloga bywa już nieco gorzej;)) jak bardzo ubogi jest mój ojczysty język (choć zapewne nie tylko on) w określenia takich osób jak ja.
Kim więc jestem? Na pewno nie jego „konkubiną” (ani on moim konkubinem/konkubentem), bo słowo to, pochodzące od łacińskiego concubere – „spać razem” – zbyt duży nacisk kładzie na fizyczny, seksualny aspekt związku, a przy tym bardzo źle się kojarzy. „Jacek O. pobił śmiertelnie swoją konkubinę”; „Marianna T. zraniła nożem swego konkubenta…” Melina, przemoc i nadużywanie alkoholu. Słowem-patologia. (Mój skądinąd kulturalny tata ma na takich jeszcze gorsze określenie. Excusez le mot: „przydupas.”) Prędzej chyba udławiłabym się własnym językiem, niż kiedykolwiek powiedziała na przykład:” To jest P., mój konkubin (konkubent?)”
No, to może stara, dobra „kochanka” (kochanica?:)) księdza? Niestety, również odpada. „Kochanka” zawiera w sobie pewien aspekt tajemnicy, nielegalności, czy wręcz oszustwa. Jego „kochanką” byłabym wówczas, gdyby on utrzymywał ze mną stosunki, będąc wciąż czynnym kapłanem – albo też, gdybym była mężatką. (Znam i takie historie, znam…)
A kim on jest dla mnie? Mój…chłopak? Przyjaciel? Nie, to śmieszne mówić tak o dojrzałym mężczyźnie, który w dodatku jest ojcem mojego dziecka. A może „narzeczony”? Też nie – to słowo odnosi się do przyszłości, do jakiejś niezrealizowanej jeszcze obietnicy – a pomiędzy nami wszystko już zostało spełnione…
Lud polski czasem z pewną dozą ironii nazywa takie jak ja „księżymi żonkami” lub po prostu „kobietami księży” (celowo pomijam tutaj różne określenia niecenzuralne oraz te piękne wyrażenia biblijne, w rodzaju „cudzołożnicy”:)) – ja jednak wolę mówić o sobie, że jestem jego „nieformalną” albo (lepiej) „nieoficjalną” żoną bowiem wobec Boga – choć nie wobec Kościoła – on jest moim mężem.
A już zupełnie prywatnie nazywam go zawsze swoim ukochanym…