Sto pociech z tradycjonalistami…

Wydaje mi się, że podstawowy problem ze zwolennikami tzw. „Tradycji Katolickiej” (czyli, mówiąc prościej, z lefebrystami) polega na tym, że uparcie chcą oni postrzegać chrześcijaństwo (i Kościół) jako pewną statyczną, niezmienną rzeczywistość; zrobić z niego jedynie nienaruszalną relikwię – czcigodną, lecz martwą…

Kłopot jednak w tym, że taki Kościół, w jaki wierzą, właściwie nigdy nie istniał. W rzeczywistości chrześcijaństwo na przestrzeni całej swej historii nieustannie się rozwijało. Jak to mówią nasi bracia protestanci – a Sobór Watykański II powtarza – Ecclesia semper reformanda. [Kościół musi się stale reformować]. Jako pierwszy tę myśl wyraził bodaj św. Jan Ewangelista, polecając nasłuchiwać pilnie, „co mówi Duch do Kościołów” (Ap 3,6) – a wtórują mu przez wieki niezliczeni wyznawcy Chrystusa, między innymi wielki konwertyta z anglikanizmu, kard. John Henry Newman (1801-1890), który powiedział kiedyś: „Żyć to znaczy zmieniać się – a kto chce być doskonały, powinien zmieniać się często.”

Idąc za tymi wezwaniami, Kościół zmieniał się prawie nieustannie: w I w. był z pewnością zupełnie INNY niż w IV (bo wówczas zmieniła się jego sytuacja polityczna), w IV – inny niż w VI  (wtedy wprowadzono np. uważaną za „odwieczną” praktykę spowiedzi indywidualnej), a w VI – całkiem inny niż w XI wieku (bo to właśnie w tym czasie pojawił się ów wzbudzający do dziś kontrowersje wymóg celibatu dla kapłanów). A wszystko to, jak zwykle w takich razach, odbywało się w atmosferze głośnych i pełnych oburzenia protestów ówczesnych „tradycjonalistów.”

Jeden ze średniowiecznych papieży, zirytowany ciągłymi napomnieniami, że zbytnio hołduje różnym „nowinkom”, miał podobno powiedzieć: „Bóg nie powiedział: Moje Imię jest ZWYCZAJ!”

Co mnie najbardziej dziwi, to to dziwnie wybiórcze podejście, jakie lefebryści mają do Tradycji, którą rzekomo otaczają taką czcią. Chcą oni bowiem „spetryfikować” na wieki tylko niewielką jej część, tę „potrydencką” – zupełnie pomijając fakt, że również ona sama była skutkiem pewnej REFORMY, dawniej nazywanej kontrreformacją…

Bezkrytyczne przyjmowanie jej rozwiązań jako „jedynych i ostatecznych” doprowadziło m.in. do takich absurdów, jak w Lourdes, gdzie proboszcz tamtejszej parafii przepędził małą Bernadettę Soubirous, twierdząc, że „Pani”, która jej się ukazała, nie mogła być Matką Jezusa, ponieważ w takim wypadku mówiłaby…po łacinie lub po hebrajsku, a nie w jakimś tam „pospolitym narzeczu.”

I tak oto wielki szacunek, jakim otaczano łacinę jako język liturgiczny, przesłonił prosty fakt, że został on wprowadzony dopiero w IV wieku – i to po prostu dlatego, że był najpopularniejszym językiem Imperium (a nie z jakichś innych względów!). Zastąpił w tej roli grekę – a i później bywały jeszcze najróżniejsze „językowe eksperymenty” w rodzaju pomysłu Cyryla i Metodego z przełożeniem Pism i liturgii na język słowiański. W każdym razie, ani Jezus, ani Maryja, ani Apostołowie najprawdopodobniej tym językiem nie władali.

Przy całym deklarowanym przez lefebrystów przywiązaniu do (przedsoborowej) Tradycji trudno się czasami oprzeć wrażeniu, że ich stosunek do niej jest mocno…wybiórczy. Bo co począć w takim razie np. ze słynnym stwierdzeniem Piusa IX z 1864 r. że „Stolica Apostolska na wieki w żaden błąd nie popadnie”, rozwiniętym później w dogmat o nieomylności papieża? 🙂

JEŚLI rzeczywiście stanowią one część „niepodzielnej i świętej spuścizny katolickiej” to na jakiej właściwie podstawie zwolennicy arcybiskupa Lefebre’a twierdzą, że papież Jan XXIII pomylił się (a nawet „popadł w herezję”), kiedy zwołał Sobór Watykański II, aby nieco przewietrzyć duszne kościelne komnaty?

Tradycjonaliści sądzą, że jedyne, co powinniśmy teraz robić, to strzec nienaruszalnego „depozytu wiary”, bo wszystko inne jest już dawno zanami. Ja uważam – a wraz ze mną wielu lepszych i mądrzejszych ode mnie – że chrześcijaństwo jest ZADANIEM, które jest jeszcze ciągle PRZED NAMI

(Post niniejszy stanowi nieco rozszerzoną wersję mego komentarza, który został zamieszczony na blogu www.tradycja-2007.blog.onet.pl – i niemal natychmiast stamtąd usunięty…)
 

Krótka historia pewnej korespondencji.

Z pewnym zdziwieniem zauważyłam ostatnio, że mój blog przyciąga „dysydentów” wszelkiej maści – od prawa do lewa – choć ja sama nigdy nie uważałam się za „buntowniczkę.” 🙂

Oto zapis interesującej skądinąd korespondencji, jaką przeprowadziłam z pewnym zwolennikiem tzw. „Tradycji Katolickiej”, czyli, mówiąc prościej, bpa Lefebre’a.

>Od: Tradycjonalista
> Do : Alba
> Temat: Wszystko, co niemożliwe
> http://cienistadolina.blog.onet.pl
>
Dwie drogi
Każdy człowiek ma wolną wolę i może wybrać wieczność dla siebie dobrą lub złą. Żeby iść do piekła nie trzeba robić nic. Żeby się zbawić należy się mocno starać. Św. Paweł napisał: 1P 4:18 „A jeśli sprawiedliwy z
trudnością dostąpi zbawienia, to bezbożny i grzesznik gdzież się znajdzie?” Słowa Pana Jezusa nie pozostawiają  żadnych wątpliwości. Mt 7:13 „Wchodźcie przez ciasną bramę; albowiem szeroka jest brama i przestronna droga, która wiedzie na zatracenie, a wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą. W „Dzienniczku” Św. Faustyny czytamy:
„W pewnym dniu ujrzałam dwie drogi: jedna droga szeroka, wysypana piaskiem  i kwiatami, pełna radości i muzyki, i różnych przyjemności. Ludzie szli tą drogą, tańcząc i bawiąc się – dochodzili do końca, nie spostrzegając, że już koniec. Ale na końcu tej drogi była straszna przepaść, czyli otchłań piekielna. Dusze te na oślep wpadały w tę przepaść, jak szły, tak i wpadały. A była ich tak wielka liczba, że nie można było ich zliczyć. I widziałam drugą drogę, a raczej ścieżkę, bo była wąska i zasłana cierniami i kamieniami, a ludzie, którzy nią szli [mieli] łzy w oczach i różne boleści były ich udziałem. Jedni padali na te kamienie, ale zaraz powstawali i szli dalej. A w końcu drogi był  wspaniały ogród, przepełniony wszelkim rodzajem szczęścia, i wchodziły tam te wszystkie dusze. Zaraz w pierwszym momencie zapominały o swych cierpieniach.
Ja, siostra Faustyna, z rozkazu Bożego byłam w przepaściach piekła na to, aby mówić duszom i świadczyć, że piekło jest. O tym teraz mówić nie mogę, mam rozkaz od Boga, abym to zostawiła na piśmie. Szatani mieli do mnie wielką nienawiść, ale z rozkazu Bożego musieli mi być posłuszni. To, com napisała, jest słabym cieniem rzeczy, które widziałam. Jedno zauważyłam: że tam jest najwięcej dusz, które nie dowierzały, że jest piekło.”
Wybór drogi należy do Ciebie.
Warto poświęcić trochę czasu dla wieczności.
 Pozdrawiam. T.; katolik
>
Przepraszam jeśli nie chcesz poznać Prawdy, która wyzwoli z błędów
ciemności.
>

> Od: Alba
>Do: Tradycjonalista
>Temat: Re: Wszystko, co niemożliwe.
>
T. drogi, ja WIEM, ze piekło istnieje – jednak ufam, ze Bóg, w swej nieskończonej miłości i miłosierdziu, nie zechce tam posłać mnie,
grzesznej.
Pozdrawiam – Alba
>
>Od:  Tradycjonalista
>Do: Alba
> Temat: Re: Re:

Albo, żeby dostać się do nieba, trzeba pełnić wolę Boga  a nie diabła.
Pozdrawiam i życzę nawrócenia. A nawrócenie polega na odcięciu się od „Kościoła” posoborowego i powrocie do Kościoła Katolickiego. T.
>Od: Alba
>Do: Tradycjonalista
>Temat: Re: Re: Re:

T., a mnie uczono, że bycie w Kościele Katolickim polega m.in. na

posłuszeństwie wobec papieża i biskupów. 🙂 Jezus powiedział, że kto ich
słucha, Jego samego słucha. (Łk 10,16). I gdyby Sobór postanowił, że od dziś mamy sprawować Eucharystię stojąc na głowie, to też bym to przyjęła z niezmąconym spokojem. 😉 I tak mi się tylko jakoś zdaje, że nie pełni woli Boga ten, kto dla ludzkich tradycji rozbija Kościół Chrystusowy. Jeden ze średniowiecznych papieży  (a więc tych, których autorytet Ty też powinieneś uznawać) powiedział: „Bóg nie powiedział – Moje imię jest ZWYCZAJ.” Diabeł zaś, po grecku diabolos, to „ten, który
powoduje rozłamy”. A nawrócenie polega na odcięciu się od zła, a nie od jakiegokolwiek Kościoła. Wiem, że sama jestem 'grzesznicą’, bo nie powinnam mieć za męża kapłana, ale ufam, że Kościół kiedyś daruje mi moja winę. Dlatego przy nim pozostanę. Zostań z Bogiem. Alba.
>
>Od:Tradycjonalista
>Do: Alba
>Temat: Re (4):

Jestem posłuszny wszystkim katolickim papieżom, aż do ostatniego Piusa XII włącznie, co i Tobie polecam.
Kłamców i fałszywych nauczycieli nie warto słuchać, bo grozi to potępieniem. Pozdrawiam i życzę nawrócenia.
Nawrócenie polega na odcięciu się od „Kościoła” posoborowego i powrocie do Kościoła Katolickiego.

No, cóż, pierwsze, co rzuca mi się w oczy w tych listach, to to nieustanne „straszenie” piekłem i potępieniem, charakterystyczne dla Kościoła przedsoborowego. Drugą sprawą jest natomiast fakt, że w oczach mego korespondenta większym „złem” wydaje się fakt, że należę do znienawidzonego przez niego „Kościoła posoborowego” niż to, że pogwałciłam prawa tego Kościoła, biorąc sobie za męża kapłana. Nawiasem mówiąc, jeżeli mój szanowny rozmówca szukał we mnie „konwertytki” to zdecydowanie źle trafił. Myślę, że w Bractwie Piusa X moja (nasza!) sytuacja wcale nie byłaby lepsza niż obecnie. Najwyżej postraszyliby mnie ogniem piekielnym…

Ale potem weszłam na stronę prawicowych organizacji, związanych ze Stowarzyszeniem Kapłańskim Piusa X (tak to się oficjalnie nazywa) i się przeraziłam – tyle tam było nieskrywanej nienawiści do Żydów, masonów…i w ogóle do wszystkich inaczej wierzących i inaczej myślących (oberwało się nawet Katolickiej Agencji Informacyjnej!).

I choć doceniam niedawny gest Benedykta XVI, który zdjął ekskomunikę z dwóch biskupów – lefebrystów, to jednak zastanawiam się – czy, w ostatecznym rozrachunku, „Paryż wart jest mszy”?

Podobno każdy człowiek z wiekiem staje się bardziej „konserwatywny” (i stąd powiedzenie, że „kto w młodości nie był socjalistą, ten na starość będzie łajdakiem.”:)) – i papieża to pewnie też dotyczy.

 

A może, myślę sobie, on od dawna myślał tak, jak teraz – a tylko myśmy się po nim spodziewali czegoś innego? Może pierwszym sygnałem, że będzie probował się odwoływać do innej, starszej niż soborowa, tradycji, był już sam wybór imienia? Zamiast, wzorem swoich poprzedników, przyjąć imię Jana lub Pawła, „niemiecki papież” nazwał się Benedyktem…

A jednak myślę, że to smutne, iż Joseph Ratzinger, który jako młody teolog był jednym z architektów Soboru, teraz zdaje się sprzyjać jego przeciwnikom. Jestem w stanie zrozumieć, że robi to po to, by „zbuntowanym” umożliwić powrót do Kościoła katolickiego (a także, zapewne, by wzmocnić siłę Tradycji wewnątrz samego Kościoła, bo tendencje skrajnie „liberalne” praktycznie uśmierciły już protestantyzm w Europie Zachodniej. Tak więc „wszystkie ręce na pokład” Piotrowej łodzi – nawet, gdyby to miały być ręce lefebrystów!).

„Wierzę w Kościół powszechny” tzn. taki, w którym jest miejsce i dla „konserwatystów” i dla „postępowców”, dla byłych księży i dla lefebrystów…

Ale przecież oni wcale tego „pojednania” z Kościołem nie chcą – ba, nie czują się nawet „schizmatykami”. Nie chcą być tylko jedną z wielu możliwych „duchowości” w ramach katolicyzmu. Nie. Oni chcą, by cały Kościół stał się taki, jak oni. Brrrr…

Jedność warta mszy.

Dziś w radiu usłyszałam sensacyjnie brzmiącą wiadomość: „Msza znowu po łacinie!” Tymczasem najpewniej chodziło o to, że znowu będzie można sprawować Eucharystię i inne katolickie obrzędy (np. pogrzeb) nie tylko w językach narodowych, ale TAKŻE po łacinie, wg dawnego (?) mszału.

 

Warto tu zresztą przypomnieć, że – wbrew temu, co sądzi wielu ludzi – łacina nigdy nie została całkowicie „usunięta” z Kościoła – po Soborze Watykańskim II dopuszczono po prostu inne języki do użytku liturgicznego.

 

A obecna decyzja Benedykta XVI jest po prostu ukłonem w stronę mniej radykalnego skrzydła tzw. „lefebrystów” – którzy nie uznali reform soborowych, a z którymi ten właśnie papież szukał porozumienia od początku swojego pontyfikatu.

 

Niemniej jednak wątpić należy, czy gest ten doprowadzi do całkowitego zakończenia schizmy bpa Lefebre’a – ponieważ część jego najbardziej radykalnych zwalenników uważa wszystkich papieży poczynając od Jana XXIII za heretyków i głosi doktrynę tzw. „sedewakantyzmu” tj. wakatu na tronie papieskim.