Słownik wyrazów zapominanych: PRZYZWOITOŚĆ.

Temat ten wypłynął niejako „pobocznie” przy okazji dyskusji nad kilkoma ostatnimi notkami, ale uznałam, że warto jednak poświęcić mu osobną refleksję.

Mimo, że przyznać muszę, że nigdy nie byłam pewna, czy akurat ja jestem właściwą osobą, by o tym pisać. (Jak i o wielu innych rzeczach, zresztą).

Ale w świecie, gdzie największym autorytetem w sprawach religii cieszą się wojujący ateiści, a o tym, jak powinno wyglądać szczęście małżeńskie pouczają nas osoby zawodowo trudniące się nierządem – nawet żona byłego księdza, rozprawiająca o przyzwoitości, nie powinna chyba nikogo gorszyć? (Wiecie, co to znaczy „zgorszyć kogoś”? To sprawić, że ktoś stał się GORSZY, niż był przedtem…)

Pewien mój Przyjaciel napisał do mnie: „… zwróciłem uwagę, że już samo słowo “przyzwoitość” przestało być używane, bo zaginęło wraz z inteligencją – dziś już nikt nie czuje się inteligentem – to słowo wymarło. A wraz z inteligencją wymarła także przyzwoitość.”

Odparłam na to, że ja, owszem, nadal czuję się „inteligentką.” A wiecie, kto to jest „inteligent”? To człowiek, który kupuje książki nawet wtedy, gdy brakuje mu pieniędzy na chleb…:)

Jednak  mnie także zastanawia sama ewolucja słowa „przyzwoitość.”

Przy okazji niedawnej śmierci Pana Premiera Tadeusza Mazowieckiego zwróciłam uwagę na fakt, że w komentarzach ciągle przewijało się zdanie: „to był po prostu przyzwoity człowiek!”

A przecież jeszcze nie tak dawno słowo „przyzwoity” oznaczało zaledwie „dość dobry, wystarczający” –  mówiło się np. „jedzenie na wczasach mieliśmy całkiem przyzwoite.”

Jak się więc stało, że to, co dawniej oznaczało po prostu „odpowiednie, takie jak należy” („Ubierz się przyzwoicie!” – upominała na przykład matka córkę:)), wyrosło nagle na największy możliwy komplement? (Choć czasami bywa też mylone z pruderią, fałszem czy zakłamaniem…)

Długo o tym myślałam (bo ja lubię sobie czasem tak porozmyślać o rzeczach zupełnie nikomu do niczego niepotrzebnych:)) – i doszłam do wniosku, że to może dlatego, że żyjemy obecnie w strasznie NIEPRZYZWOITYCH czasach.

I nie, nie chodzi mi wcale o to, że ludzie teraz grzeszą znacząco więcej, niż kiedyś, bo sądzę, że zawsze grzeszyli tak samo. Jako historyczka mam w ogóle poważne wątpliwości, czy te „stare, dobre czasy” (tak wychwalane przez konserwatystów) w ogóle kiedykolwiek istniały.

Różnica jednak polega na tym, że dzisiaj ludzie coraz częściej są DUMNI z tego, czego dawniej się wstydzili lub przynajmniej ukrywali. Jak na przykład aborcja lub zdrada. (Ja już jestem w tym wieku, że pamiętam jeszcze pewnego celebrytę – notabene, zmarł na AIDS, co powinno niektórym dać do myślenia – który się chwalił, że w swoim życiu miał 1000 kochanek…)

To mniej więcej tak, jak gdyby któryś z dostojników XVI-wiecznego, bardzo „zepsutego” Kościoła nagle wyszedł na ambonę i powiedział: „Ludzie, ponieważ ja, namiestnik Chrystusa, to czynię, to od dzisiaj to…to…i to nie będzie już grzechem! Przeciwnie, stanie się SAKRAMENTEM!” (Co ciekawe, tego żaden z nich nigdy nie uczynił…Zachowali więc widocznie jakieś resztki „przyzwoitości” właśnie.)

Nieprzyzwoita jest współczesna polityka. Machiavelli triumfuje. I nie, nie mam na myśli jedynie pana z wibratorem i świńskim ryjem. Ja się tylko dziwię, że temu panu w ogóle ktoś jeszcze w Sejmie podaje rękę, po tym, co wygadywał o wszystkich swoich dawnych przyjaciołach i promotorach. Jakie są gwarancje, że nie zrobi tego i z obecnymi, kiedy tylko przestaną mu być potrzebni?

Dziwię się Wandzie Nowickiej, że się znowu uroczo uśmiecha do tego pana, po tym, jak publicznie oświadczył, że „nie ma ochoty jej zgwałcić” – co wszystkie polskie feministki zgodnie uznały za wypowiedź seksistowską i absolutnie niedopuszczalną.

(Notabene wspominany tu już przeze mnie poseł Biedroń ma chyba jakiś specjalny immunitet na tego typu dwuznaczne wypowiedzi. Chciałabym usłyszeć reakcję profesoressy Środy na wyznania któregokolwiek z heteroseksualnych posłów, że marzy mu się, by jakaś posłanka „umyła mu plecy” albo że „musi ona przepracować swoje uprzedzenia do mężczyzn w sejmowej saunie.”)

Nieprzyzwoity jest ten cały „polityczny przemysł nagraniowy”, gdzie każdy podsłuchuje i nagrywa każdego, aby to w nagłej potrzebie wykorzystać przeciw niemu. Nieprzyzwoity był „agent Tomek” z całą swoją metodą kuszenia.Nieprzyzwoity był oczywiście poseł Hofman, prezentujący swe przyrodzenie kolegom w pijanym widzie – i nieprzyzwoicie zachowali się paparazzi, którzy to upublicznili… 

Nieprzyzwoicie wysokie są pensje urzędników OFE i NFZ- u, zwłaszcza w perspektywie tego, że podobno stale „brakuje” pieniędzy na emerytury czy na leczenie dzieci. Na nieprzyzwoitość zakrawają nawet protesty związkowców, o ile chodzi im tylko o własne uposażenia i przywileje. I tak dalej, i tak dalej.

Nieprzyzwoita staje się kultura (pamiętacie jeszcze tę krucjatę intelektualistów w obronie rzucającej mięsem Ewy Wójciak?) – i sztuka, która coraz bardziej staje się „sztuką skandalu” – i niczym więcej.  Wczoraj znowu widziałam jakiegoś, pożal się Boże, „artystę”, markującego stosunek ze średniowiecznym krucyfiksem. Krucyfiks, owszem, był zabytkowy i bardzo piękny – „artysta” zaś i jego performance – wprost przeciwnie. Ale nic więcej na ten temat nie napiszę, ażeby czemuś tak miałkiemu nie robić niepotrzebnej reklamy.

Na portalach internetowych bez żenady ogłaszają się ludzie, którzy chcą zlecić napisanie pracy magisterskiej (a nawet doktoratu) za pieniądze, kupić sobie dziecko, sprzedać swoje dziewictwo, zdradzić męża/ żonę… I nikt się już nawet za to nie rumieni – bo i niby za co?

I czy można się dziwić, że w takim klimacie zwykła, ludzka przyzwoitość – objawiająca się np. w tym, że nie porzuca się schorowanej żony po 25. latach małżeństwa – urasta do rangi niewyobrażalnego „bohaterstwa”?

List w butelce.

Jako że czuję się ostatnio trochę jak duchowy rozbitek (i nie mówię, że bez własnej winy!) – w przypływie rozpaczy napisałam i wrzuciłam w wirtualny ocean wiadomość tej treści, skierowaną do pięciu losowo wybranych księży:

Gdybym miała teraz opisać swoją sytuację życiową przy pomocy Słowa Bożego (choć co prawda nie wypada), to byłby to fragment Jr 30,12-15:

„To bowiem mówi Pan:
Dotkliwa jest twoja klęska,
nieuleczalna twoja rana.

Nikt się nie troszczy o twoją sprawę,
nie ma lekarstwa, by cię uzdrowić.
Wszyscy, co cię kochali, zapomnieli o tobie,
nie szukają już ciebie,
gdyż dotknąłem ciebie, tak jak się rani wroga,
surową karą.
Przez wielką twą nieprawość pomnożyły się twoje grzechy.
Dlaczego krzyczysz z powodu twej rany,
że ból twój nie da się uśmierzyć?
Przez wielką twoją nieprawość i liczne twoje grzechy to ci uczyniłem.”



Nikt nie wie, jak to jest być żoną „eksa”… Ksiądz mnie nie zna, ale niech się ksiądz za mnie czasem pomodli – i za takie, jak ja…”

Na ten apel, jak dotąd, odpowiedział jeden – więc, zachęcona, kontynuowałam korespondencję:

” I proszę, niech ksiądz zawsze pamięta, że te „grzesznice” o których tyle złego się mówi (zwykle szeptem) to bardzo często kobiety, które kiedyś były „blisko Kościoła” i które teraz w swoich sercach przeżywają wielkie rozdarcie, wielki dramat…Niech mi ksiądz wierzy, że byłabym szczęśliwa, gdyby i on był szczęśliwym, dobrym kapłanem…I w końcu go pokochałam – po ludzku rzecz biorąc, jak mogłam nie pokochać kogoś, kto obdarza mnie tak wielką miłością? No, a teraz, co jeszcze mogę zrobić? Jedynie prosić Tego, który sam jest Miłością, aby zechciał okazać miłosierdzie dwojgu swoich dzieci. Modlę się także o wiarę dla P. (bo zawsze pragnęłam, aby mój mąż dzielił ze mną doświadczenie Boga). Chciałabym, żeby kiedyś odkrył, jak ważną i piękną rzeczą jest (czy było) jego kapłaństwo – nawet, gdyby to miało oznaczać, że nas kiedyś zostawi i odejdzie, aby je odnaleźć. Bo na razie, niestety, jest to chyba dużo ważniejsze dla mnie, niż dla niego. A kiedy patrzę na moje piękne, upragnione dzieciątko – jakże mogłabym, mimo wszystko, nie dziękować Bogu? Nawet, jeżeli niektórzy mówią, że to tylko owoc mego grzechu…”

Ks. B. odpowiada…

Nie ukrywam, że czekałam na ten list. A mój były – i zapewne niezwykle zajęty – spowiednik napisał tak:

” (…) Cieszę się bardzo, że tak wszystko Ci się dobrze układa. Niestety w
kwestiach religii i zobowiązań religijnych musiałabyś rzeczy przemyśleć
gruntownie, by odzyskać swego rodzaju wewnętrzną wolność, która jest
zwykłym prawem do kierowania własnym życiem bez dzielenia tego prawa z
instytucjami czy ludźmi, którzy tych praw nie mają, a sobie uzurpują. Nie na
tym polega wiara, religia, czy więź człowieka z Bogiem.”


O, masz ci babo placek! Czyżby ex-ojciec filozof pragnął mi w ten sposób delikatnie zasugerować, że Kościół (jako instytucja, której nigdy – nawet teraz – nie chciałam kontestować) w jakiś sposób ogranicza moją „wewnętrzną wolność” – i że w celu jej odzyskania powinnam pójść taką drogą, jaką on sam poszedł, tj. odrzucić tę instytucję?

Nawet mimo tego, że moje własne doświadczenia z Kościołem były (aż do tej pory) zupełnie odmienne – postrzegałam go zawsze raczej jako przestrzeń, w której jako osoba niepełnosprawna mogę działać znacznie swobodniej, niż gdzie indziej, niż jako coś, co mnie jakoś tłamsi czy ogranicza. Nie sądzę zresztą, by gdziekolwiek istniało coś, co mogłoby naprawdę „zniewolić wewnętrznie” tak niezależną osobę, jak ta, za którą się uważam. 😉 Myślę, że jestem trochę jak kotka, która zawsze (nawet pozostając w pewnych zewnętrznych granicach) chadza własnymi drogami.

Chociaż, kto wie…może sobie tylko tak pochlebiam…

Ale mimo wszystko wolałabym doprowadzić do tego, żeby Kościół zaakceptował i pobłogosławił moją „nietypową” miłość, niż ten Kościół kontestować. Bo niby czemu miałabym to robić?!

Nie mam też zielonego pojęcia, na czym właściwie „polega wiara czy więź człowieka z Bogiem” – chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że teraz muszę je sobie zbudować od nowa – ale niech mi ktoś wytłumaczy, czym innym jest „religia” (od łacińskiego religare – łączyć, wiązać ze sobą), jeśli nie więzią z tymi, którzy podzielają  moją WIARĘ? Więc jak mam teraz praktykować ją zupełnie sama?