Czy wielodzietność jest patologią?

Często się teraz słyszy, że mieć dziecko to głupota, nieodpowiedzialność, ciemnota i ogólnie – „wpadka.” A co dopiero, jeśli ma się tych dzieci…kilkoro?

 

Moi rodzice oboje pochodzą z wielodzietnych (ale nie patologicznych!) rodzin. Mój tata miał pięciu braci i dwie siostry, a moja mama – pięć sióstr i brata. I zawsze uważałam, że to wielka frajda mieć tyle cioć, wujków, sióstr i ciotecznych braci. Pamiętam z dzieciństwa te urokliwe Wigilie w domu mojej śp. Babci, kiedy to do stołu zasiadały co najmniej 24 dorosłe osoby – nie licząc całej gromady dzieciaków.

 

I wyobrażam sobie też, jakie upokorzenia przeżywała moja piękna i wykształcona Mama, kiedy jechała rodzić swoje TRZECIE (a nie dziesiąte!) dziecko i musiała wysłuchiwać niewybrednych komentarzy w rodzaju: „Te na tej wsi to takie ciemne są, że nie wiedzą, kiedy przestać rodzić!” Mam dwóch braci – i wcale nie uważam, żeby nas było za dużo!

 

Miałam także nauczycielkę od pdż-tu (przysposobienia do życia w rodzinie), która mówiła żartem o sobie, że jest antyreklamą swojego przedmiotu, miała bowiem ośmioro dzieci. Była to jednak jej zupełnie świadoma decyzja – ona i jej mąż zawsze pragnęli mieć liczną rodzinę. I co komu do tego?!

 

A ja się zastanawiam, dlaczego „wielodzietność” tak często, że już niemal automatycznie, kojarzy nam się z jakąś patologią? Czy „nowoczesna” rodzina w stylu „on, ona i piesek” nie jest w istocie bardziej „patologiczna”?

Jak rzekło Pismo…

„Wszystko ma swój czas

i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem…”

 

I to tylko my, w naszym niezrozumiałym pędzie ku „nowoczesności”, próbujemy odwracać ten naturalny porządek rzeczy.

 

No, i potem mamy: trzynastolatki, które skarżą się na „problemy seksualne” i sześćdziesięciolatki, które rodzą dzieci, „bo właśnie do tego dojrzały.”

 

Zapominając, że w historii ludzkości czasy ZAWSZE były ciężkie i że – jak to mądrze napisała Wisława Szymborska – „na urodziny dziecka świat nigdy nie jest gotowy” – odkładamy decyzję o rodzicielstwie na później i na później – aż w końcu…okazuje się, że już nie ma żadnego PÓŹNIEJ.

 

I wtedy domagamy się cudu od współczesnej medycyny, bo przecież wszystko już mamy: ustabilizowane życie osobiste i zawodowe, piękny dom, samochód… Do szczęścia brakuje nam jedynie dziecka, a przecież ono „nam się należy!”

 

No, i potem mamy te wszystkie kombinacje ze sztucznymi zapłodnieniami (i nic to, że nieraz muszą przy tym powstać dziesiątki zarodków, abyśmy mogli mieć JEDNO „nasze upragnione” dziecko…) i matkami zastępczymi, traktowanymi tylko jako żywe inkubatory… Brrrr!

„Stara pierwiastka”.

Zbliżają się moje 31. urodziny – i wiem, że jest to dla mnie w pewnym sensie ostatni dzwonek, aby zostać mamą po raz pierwszy. W żargonie ginekologicznym taką kobietę, jak ja nazywa się już „starą (sic!) pierwiastką.”  I wiem, że jeśli nie będę miała dzieci teraz, z nim, to prawdopodobnie nie będę ich miała już nigdy i z nikim. Czy to nie za wielkie poświęcenie dla kalekiej dziewczyny? Mój zegar biologiczny wciąż tyka. I może to tylko niespełniony istynkt macierzyński tak głośno woła teraz we mnie?

 

Ale z drugiej strony (zawsze jest jakaś „druga strona”!) czyż wyrzeczenie się sakramentów nie jest nieporównanie większą ofiarą? Jeżeli pójdę za nim, to NIGDY już (chyba w niebezpieczeństwie śmierci…) nie będę mogła przystąpić do komunii i do spowiedzi…Brrrr!

 

I może on szuka po prostu kogoś, kto by dzielił z nim tę samotność po odejściu z kapłaństwa?

 

Kiedyś mnie zapytał, czy jestem w stanie poświęcić tyle dla niego – i w pierwszym odruchu chciałam zawołać „NIE!” – bo w moim odczuciu jest to coś, o co żaden człowiek nie ma prawa prosić innego człowieka. W sercu każdej istoty ludzkiej jest miejsce zastrzeżone li tylko dla Boga. Żaden też człowiek, nawet najbardziej ukochany, nie wypełni pustki, jaka powstaje w życiu człowieka „po Bogu.”

 

„…i chociaż mam, co chciałam,czuję opuszczenie,

jak gdyby Chleba zbrakło mi na stole…”