Tajemnica Lourdes.

Na wstępie raz jeszcze przypominam, że Kościół katolicki NIE NAKAZUJE swoim wiernym przyjmować za prawdę objawień prywatnych. Tak więc, jeżeli nawet ktoś nie wierzy, że Najświętsza Maryja Panna w roku 1858 ukazywała się kilkanaście razy 14-letniej Bernadetcie Soubirous w pewnej pirenejskiej grocie – nie popełnia herezji (ani nawet najmniejszego grzechu).

Nawiasem mówiąc, sądzę, że to właśnie osoby wierzące (a nie zdeklarowani ateiści) mają większą wolność w badaniu tego typu zjawisk nadprzyrodzonych – a to po prostu dlatego, że ich wiara NIE ZALEŻY od nich.  Wierzący na ogół wiedzą, że fałszywe cuda się zdarzają, tak więc nic strasznego się nie stanie, jeśli dowiedzie się tego w jakimś kolejnym przypadku. Inaczej niewierzący – gdyby przyznali, że coś podobnego jest przynajmniej możliwe, mogłoby to (w niektórych przypadkach) zachwiać samą podstawą ich światopoglądu, zgodnie z którą pewne rzeczy po prostu „nie mogą” mieć miejsca. Nie mogą – i już.

Ja jednak, po przeanalizowaniu całej sprawy, mam podstawy przypuszczać, że nastolatka mówiła prawdę – i rzeczywiście „coś” -lub raczej „Kogoś” -widziała.

Często sugerowano np. że mała pasterka odegrała komedię, namówiona do tego czy to przez biednych rodziców (liczących na możliwość łatwego wzbogacenia się przy tej okazji) czy też przez miejscowy kler, jak zawsze węszący duży zysk (albo – bardziej szlachetnie: pragnący w ten sposób rozpropagować wśród ludu nowy dogmat o niepokalanym poczęciu, ogłoszony przez papieża Piusa IX zaledwie cztery lata wcześniej).

Obydwie te hipotezy są jednak bardzo trudne do utrzymania, przede wszystkim dlatego, że małżonkowie Soubirous, zbiedniali młynarze, po trosze zastraszeni przez władze (które ze swej strony czyniły wszystko – i z pełną, dodajmy, aprobatą hierarchii kościelnej – aby powstrzymać szerzenie się tego „ludowego zabobonu”)  posuwali się nawet do przemocy fizycznej, byleby tylko uniemożliwić swojej „krnąbrnej” córce chodzenie do groty. A mieli się czego bać, ponieważ komisarz policji zagroził ojcu rodziny powrotem do więzienia (dokąd Francois Soubirous trafił już wcześniej za kradzież – z nędzy – dwóch worków mąki), a córce – zamknięciem w domu dla obłąkanych…

W kontekście rodziny Bernadetty warto jeszcze dodać, że nikt z jej bliskich nie wzbogacił się na jej objawieniach – po części i dlatego, że wizjonerka wykazywała w tej kwestii rzadką u siebie surowość, nie tylko odmawiając przyjmowania czegokolwiek dla siebie (nawet jabłka czy różańca, który zapragnął jej ofiarować pewien zauroczony nią monsignore)- ale i zabraniać tego całej rodzinie. Choć znając ich opłakaną sytuację materialną, nikt by przecież nie mógł mieć im tego za złe. Znana jest nawet opowieść, jak to wizjonerka spoliczkowała swego małego braciszka (mimo że poza tym bardzo lubiła dzieci!), gdy ten z dumą pokazał jej drobny pieniążek, który jacyś państwo dali mu za wskazanie drogi do miejsca objawień. Naturalnie, rozgniewana starsza siostra nakazała malcowi natychmiast odszukać owych państwa i pieniądze im zwrócić…

A gdyby to wszystko miało być tylko intrygą, ukutą przez księży, czy nie byłoby bardziej właściwe, by do jej realizacji wybrać panienkę z „lepszej” rodziny, niż nie cieszący się najlepszą sławą Soubirous, którzy bynajmniej nie należeli do kręgów bliskich parafii? Żadnej nadzwyczajnej dewocji. Chodzą do kościoła, jak wszyscy – i tyle. A ich córka-analfabetka nie zna nawet katechizmu?

W rzeczy samej, księża, którzy rzekomo mieli być „organizatorami spisku” w Lourdes, traktują tę małą niezwykle surowo, na ogół po prostu ją przepędzając, jak uprzykrzoną muchę – jeśli już nie przesłuchiwali jej na wszystkie możliwe sposoby – podobnie jak władze świeckie – często uciekając się do podstępnych pytań ( „Najświętsza Panienka była mężatką, powinna więc była mieć obrączkę na palcu. Widziałaś, czy ją miała?- zapyta ją np.. pewien biskup. Haczyk tkwił w tym, że w czasach Chrystusa nie było zwyczaju noszenia ślubnych obrączek. Gdyby więc ta mała stwierdziła, że Postać miała takową na palcu, można by ją łatwo przyłapać na kłamstwie) i straszenia piekłem. Proboszcz parafii – którego Bernadetta, rzekome „narzędzie spisku klechów”, pozna zresztą dopiero przy tej okazji – razu pewnego powie jej nawet, że niepodobna, by Tą, która jej się ukazuje, była Najświętsza Maryja Panna, ponieważ gdyby to była Ona, to przemawiałaby do niej w jakimś „godniejszym” języku (na przykład po łacinie lub hebrajsku – a przynajmniej po francusku…) a nie w jej pospolitym narzeczu…

Innym znów razem, gdy Bernadetta przebiegnie na plebanię, by oznajmić, że „Ta Tam” (Aqero, jak Ją z uporem nazywa, odmawiając uznania, że widzi Matkę Chrystusa, mimo że wszyscy jej to sugerują – doprawdy, dziwne to zachowanie u kogoś, kto miałby wszystko sobie wymyślić…) chce, aby wystawić kaplicę w miejscu objawień – przywita ją jedynie drwiący śmiech zgromadzonych przy stole duchownych: „Taaak… A ty nam dasz na to pieniądze?”

Twierdzę stanowczo, że osoba o tak „miernej” wyobraźni (co potwierdzają wszystkie świadectwa: pewien artysta, który przyjechał spotkać się z Bernadettą, zanotował ze smutkiem „dla tej dziewczyny wyobraźnia nie ma żadnego znaczenia!”), marnym wykształceniu i przeciętnej inteligencji, po prostu nie byłaby w stanie wymyślić tak skomplikowanych wizji, jakich doświadczyła – tym bardziej, że w dużej mierze odbiegały one właśnie od utartych „gustów religijnych” ówczesnej epoki. Dość powiedzieć, że nawet ta doskonale znana wszystkim katolikom ( i nie tylko!) na świecie rzeźba „Madonny z Lourdes” (białej, przepasanej błękitną szarfą majestatycznej postaci z marmuru) nie tylko w żaden sposób nie odpowiada widzeniom Bernadetty, ale wręcz w wielu punkach stanowi ich… całkowite przeciwieństwo! Tak dalece „niewłaściwe” wydawało się artyście (polskiego pochodzenia zresztą) wszystko, co mówiła o Zjawionej młoda wizjonerka. Nawet w oficjalnych dokumentach Kościoła, uznających prawdziwość objawień, znajdziemy już tylko wzmiankę o „Pani” z Lourdes, zamiast wzruszającego „petito Damiselo” – Małej Panienki – Bernadetty. No, bo jakże to tak? Przyznać, że  Ta, którą Kościół czci jako Królową i Matkę, mogła być „drobna jak dziewczynka” (Bernadetta mówiła: „była mojego wzrostu” – a wiadomo, że liczyła sobie zaledwie około 140 centymetrów).  Co znamienne, bardzo chwalona przez duchowieństwo i wiernych świeckich rzeźba Fabischa ma ponad 170 centymetrów… I jak można (mój Boże!) bodaj przypuścić, że ta Królowa Niebios będzie się w pewnych momentach objawień śmiała głośno i beztrosko jak dziecko?

No, nie! Tego już było doprawdy za wiele jak na XIX-wieczną, raczej surową duchowość…

A wreszcie – cóż to za dziwny kulminacyjny punkt objawień, kiedy 25 marca 1858 roku tajemnicza Postać wyjawia (oczywiście w dialekcie) swoje „imię” i mówi: „JA JESTEM NIEPOKALANE POCZĘCIE!’ Gdyby miała to być rzeczywiście kwestia podsunięta Bernadetcie przez kler (w celu „rozpropagowania” wśród ludu nowego dogmatu), to czy ze względów duszpasterskich  nie należałoby raczej powiedzieć: „Ja jestem tą, która została niepokalanie poczęta” albo jeszcze lepiej: „Ja jestem tą, która została poczęta bez grzechu”? Ale jak można twierdzić,. że się „jest” swoim własnym poczęciem? Wydaje się niemożliwe, by Bernadetta mogła sama wymyślić coś takiego – tym bardziej, że nie jest tajemnicą, jak wielkie problemy dogmat ten stwarza jeszcze do dziś wielu ludziom, także katolikom. Wiele osób, nawet uważających się za intelektualistów, jest wciąż święcie przekonanych, że chodzi tu raczej o poczęcie Jezusa bez udziału mężczyzny niż o ogłoszoną w ten sposób absolutną bezgrzeszność Jego Matki (co, powtórzę raz jeszcze, nie ma żadnego związku z Jej życiem seksualnym!!!!). Po cóż więc księża mieliby dodatkowo jeszcze „komplikować” to, co i tak już jest skomplikowane – i co rzekomo w ten sposób chcieli „przybliżyć” prostemu ludowi?

 

Naturalnie, tak wtedy jak i teraz, nigdy nie brakowało i takich, którzy – nie wątpiąc w absolutną szczerość tej dziewczyny, wbrew wszelkim szykanom władz świeckich i kościelnych powtarzającej z uporem swoje: „Widziałam coś, co wyglądało jak mała Panienka….” – skłonni byli przypisać to wszystko „halucynacji” czy wręcz chorobie psychicznej „niedożywionej nastolatki.” Albo przynajmniej „histerii”, ulubionemu dziecku psychiatrii tej dziwnie zresztą antykobiecej epoki (bo przypomnę, owa przypadłość miała dotykać prawie wyłącznie kobiety, istoty którym macica rzekomo  „rzuca się na mózg”.  Chciałabym wiedzieć, czy ktokolwiek zbadał, ile kobiet zostało okaleczonych w owych czasach „triumfu nauki”, gdy zaburzenia psychiczne usiłowano leczyć m.in. przez radykalną histerotomię?). Tak wtedy, jak i dzisiaj nie brakło przecież i takich, którzy (jak Dawkins czy Hitchens) radzi by WSZELKIE przeżycia i doświadczenia religijne jednym ruchem ręki przesunąć do działu z napisem „psychopatologia”.

I dla tych jednak Bernadetta, z jej iście „chłopskim”, praktycznym podejściem do życia i brakiem skłonności do jakiejkolwiek egzaltacji (skądinąd częstej u dorastających panienek: już po zakończeniu objawień, w lipcu 1858 roku, w Lourdes i jego okolicach wybuchła istna „epidemia wizjonerek”, od małych dziewczynek po dorosłe kobiety, twierdzących, że ukazuje im się a to Maryja, a to św. Józef, a to sam Jezus Chrystus….) musiała się okazać nie lada wyzwaniem. Jak to pisał kpiąco jeden z jej zagorzałych obrońców (wcześniej nihilista): „Doprawdy, dziwna to histeryczka, która będąc nią przez krótki czas objawień, nie była nią ani przedtem, ani potem!”

A jakby tego było mało, posiadamy również świadectwa wielu lekarzy, którzy badając wizjonerkę (czasami na wyraźne polecenie władz, które chętnie by zakończyły całą sprawę, zamykając dziewczynę w stosownym zakładzie) nie stwierdzili u niej jakichkolwiek odchyleń od normy psychicznej, poza, co sama przyznawała, dość słabą pamięcią i brakiem zdolności do nauki. Co więcej, miejscowy biskup rzucił „wyzwanie” jednemu z profesorów paryskiej Sorbony, który nawet nie widząc Soubirous, jedynie na podstawie dostępnych „opisów przypadku” twierdził z całą mocą, że mamy do czynienia z osobą niezrównoważoną. ” Może Pan -pisał ów biskup Tarbes, na którego terenie leży Lourdes – przybyć tutaj i spotkać się osobiście z siostrą Marie Bernard, przebywającą w klasztorze w Nevers. Aby zaś nie było wątpliwości co do jej tożsamości, poproszę Pana Prokuratora Republiki, aby ją panu przedstawił. Następnie będzie Pan mógł pozostać tu i badać ją przez czas tak długi, jaki uzna Pan za stosowne. Moja diecezja będzie zaszczycona, mogąc Pana gościć.”

Co ciekawe, owo „wyzwanie” nigdy nie zostało podjęte – zupełnie, jakby to nie Kościół bał się faktów, które przy tej okazji mogłyby wyjść na jaw (zresztą, cóż w tym mogło być groźnego? Czyż w historii Kościoła nie było nigdy fałszywych mistyków – oszustów lub zwykłych szaleńców?:)) – lecz jak gdyby to ten uczony obawiał się, że mógłby na miejscu odkryć coś, co podważyłoby jego z góry powzięte przekonanie…

 

Więcej na ten temat pisze Vittorio Messori w książce: „Tajemnica Lourdes. Czy Bernadetta nas oszukała?”

 

Lourdes

A to jest rewelacyjna Katia Miran w najnowszym filmie o tych wydarzeniach, wyświetlanym u nas pod tytułem: „Bernadetta. Cud w Lourdes.”

Antyewangelia według Kubryńskiej.

…czyli kilka powodów, dla których skrajne feministki powinny (moim zdaniem) raz na zawsze zostawić Matkę Jezusa w spokoju.

Sylwia Kubryńska, felietonistka Wysokich Obcasów, popełniła ostatnio następujący tekst:

 

http://wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,100865,18581803,maria-strona-bierna.html

 

w którym dowodzi, ni mniej ni więcej, tylko, że cała postać Maryi została sztucznie „spreparowana”, oczywiście na potrzeby znienawidzonego przez autorkę „patriarchatu.”

Czytając te wynurzenia (z uczuciem niejakiej przykrości) miałam nieodparte wrażenie, że pisała to obrażona na Kościół (katolicki, bo jakiż by inny) gimnazjalistka, która o opisywanej przez siebie Postaci wie tyle, ile wyczytała w „staranie spreparowanych” (a jakże) tekstach krytyki feministycznej – że mianowicie Osoba ta uosabia wszystkie najbardziej obmierzłe dla niej (stylizującej się na „leninówkę”) cechy przypisywane stereotypowo kobiecie, jako to: uległość, cichość, posłuszeństwo…

Dziecinny jest już zresztą sam początek elaboratu, gdzie Kubryńska zapytuje naiwnie, „jak być cnotliwą i w ciąży?” – co dowodzi, że jest nadal święcie przekonana, że dla Kościoła „seks=grzech”, w co ja nie wierzyłam już nawet, gdy miałam szesnaście lat. Co mądrzejsze czytelniczki tekstu odpowiadały na to, że pogodzenie udanego życia seksualnego ze świętością jest niezwykle proste – wystarczy w tym celu wyjść za mąż!:)

Pisałam tu już kiedyś o tym (zob. np. „Maryja-REAKTYWACJA”), ale powtórzę, bo jak się okazuje, powtarzania prawdy nigdy dość: Maryja NIE DLATEGO jest nazywana Niepokalaną (bezgrzeszną), że nie uprawiała seksu z Józefem. Nie byłaby wcale mniej święta, gdyby nawet to robiła. Współżycie (zwłaszcza w małżeństwie) nie jest czymś, co automatycznie „brudzi” człowieka.

Ogólny poziom tego artykułu jest tak żenująco niski, że zaczynam podejrzewać, że redaktorzy „Wysokich Obcasów” są w stanie wpuścić na swoje łamy każdą bzdurę, o ile tylko pozwoli to „przywalić” raz jeszcze w to znienawidzone chrześcijaństwo, a osobliwie w katolicyzm.

Smutne to, ale zdaje się, że patrzenie na świat wyłącznie przez feministyczne okulary znakomicie pozbawia zdolności widzenia.

Bo gdyby pani Kubryńska zechciała je choć na chwilę zdjąć i poczytać chociażby bardziej zniuansowane opracowania teolożek „feministycznych” (takich, jak choćby Elżbieta Adamiak, która o Maryi pisze w dużo bardziej pozytywnym tonie), że już nawet o naszym głównym źródle – Ewangelii – nie wspomnę! – to przecież nie mogłaby nie zauważyć na przykład, że:

  • Przypadek Maryi jest bodaj JEDYNYM w całej Biblii, gdzie nie Ona zostaje określona jako czyjaś „żona” lub „córka”, ale to Józef nazywany jest „mężem Maryi” (Mt 1,16). To niesłychane jak na owe czasy „przestawienie pojęć” może pośrednio wskazywać na to, kto w tym małżeństwie grał pierwsze skrzypce.

 

  • Maryja, wbrew zasadom przyjętym dla „dobrze wychowanych panienek”  (i to nie tylko w Jej epoce – św. Hieronim, ten wielki mizogin, twierdził na przykład, że „mówienie, ogólnie rzecz biorąc, nie jest odpowiednie dla dziewicy” <sic!>) wcale nie „milczy.” Przeciwnie, aktywnie angażuje się w dialog z Bogiem. Milczy za to mężczyzna – św. Józef. Ewangelie nie przekazują nam nawet jednego jego słowa!

 

  • Maryja podejmuje decyzje bez pytania kogokolwiek o zdanie (por. np. Łk 1,39 :”Wtedy wybrała się i poszła z pośpiechem w góry…”). Taka Jej postawa jest wręcz szokująca, zwłaszcza, jeśli się wie, że dziś jeszcze są kraje (jak np. Arabia Saudyjska), gdzie kobietom zabrania się podróżowania bez męskiego opiekuna lub chociażby pisemnego pozwolenia tegoż. Tymczasem Ewangelie nic nie wspominają, by Dziewczynie z Nazaretu ktokolwiek towarzyszył, lub żeby kogokolwiek prosiła o zgodę… Nie, stanowczo nie nazwałabym Jej „stroną bierną”!

Warto w tym miejscu zatrzymać się na chwilę i porównać opis „zwiastowania Maryi” z innym (z pozoru tylko podobnym) opisem z 13.rozdziału Księgi Sędziów, gdzie anioł przynosi radosną nowinę o narodzinach syna innej – nawet nie wymienionej z imienia! – kobiecie, matce siłacza Samsona. Kobieta owa, nie czując się „uprawniona” do samodzielnych pertraktacji z aniołem, „jak Pan Bóg przykazał” idzie do domu i opowiada o wszystkim mężowi. I ten dopiero podejmuje dialog z Bożym wysłannikiem. O niczym podobnym, jako żywo, nie słyszymy w przypadku Miriam!

  • Gdyby Pan Bóg chciał mieć z Niej tylko (jak zdaje się nam sugerować Kubryńska) potrzebną Mu „macicę do wynajęcia” – nie musiałby się przecież bawić w ten cały „cyrk” z posyłaniem anioła. Mógłby przecież równie dobrze zrobić Jej „to” bez pytania Jej o zgodę, prawda?

Tymczasem jednak Ona jest tu przedstawiona (jako się rzekło) jako pełnoprawna, wolna uczestniczka dialogu z Bogiem, dla którego Jej „tak” lub „nie” ma pierwszorzędne znaczenie. Co więcej, Ona nie zamierza wcale się zgadzać na coś, czego nie rozumie, ma odwagę stawiać pytania, wyrażać wątpliwości. Wydaje mi się, że to całkiem niezły wzór postępowania dla współczesnych młodych kobiet?

  • Co powinno być szczególnie miłe sercu każdej feministki: ta młoda Dziewczyna jest najwyraźniej uświadomiona seksualnie, wie, skąd się biorą dzieci – skoro nie przyjmuje wieści o cudownych narodzinach Dzieciątka za coś naturalnego, jak musiałaby zareagować, gdyby była rzeczywiście taką „głupią gąską”, za jaką chce Ją brać Kubryńska. Co więcej, ta młodziutka panienka idzie pomagać w połogu starszej krewnej, co byłoby uważane za co najmniej niestosowne jeszcze dużo, dużo później. Aż do czasów prawie współczesnych „niewinność dziewczątek” była tak skrupulatnie chroniona przed wszelką wiedzą na ten temat, że czytałam nawet o pewnej austriackiej arcyksiężniczce (z wieku XVIII!), która aż do zamążpójścia była przeświadczona, że jej tatuś jest… dziewczynką. Z taką starannością dbano, by nie zobaczyła w swoim otoczeniu nawet żadnego zwierzątka płci męskiej…

 

  • To dość obcesowa interwencja Matki „zmusza” niejako Jezusa do ujawnienia swojej boskiej mocy na weselu w Kanie Galilejskiej. Na tymże weselu Maryja (która jest tam przecież tylko gościem!) nie zachowuje się zresztą wcale jak „zahukana kobietka” – a raczej jak Pani, nawykła do wydawania rozkazów! Wydaje polecenia (nie swoim!) sługom, a ci Jej słuchają…

 

  • Po samowolnym pozostaniu dwunastolatka w świątyni to Maryja, a nie, jakby „wypadało”, męski opiekun, upomina dorastającego Chłopca. Również później, gdy rozeszła się pogłoska, jakoby Jezus odszedł od zmysłów, Jego męscy krewni zabierają ze sobą Jego Matkę (por. np.Mt 12,47), przypuszczalnie po to, aby raz jeszcze „przemówiła Synowi do rozumu.”

Gdyby zatem pani Kubryńska zechciała wziąć przynajmniej te rozproszone w Ewangeliach kanonicznych wzmianki pod rozwagę, i tak musiałaby dojść do wniosku, że Maria z Nazaretu to jednak zbyt nietuzinkowa postać, by autorzy biblijni (przypuszczalnie sami mężczyźni!) mogli kogoś takiego „wymyślić” jedynie dla pognębienia rodzaju żeńskiego. Tym bardziej, że końcowy obraz (z  Objawienia św. Jana) „Niewiasty obleczonej w słońce” (Ap 12,1) można interpretować wręcz jako ostateczne, „kosmiczne”, wywyższenie kobiecości w ogóle, a tej jednej wyjątkowej Niewiasty w szczególności…

I nie musiałaby tak dramatycznie pytać, „czy z Niej samej jeszcze coś zostało?” Bo zostało, i to całkiem sporo. Trzeba tylko umieć patrzeć i słuchać.

A przecież jest jeszcze cała bogata tradycja apokryficzna, która mówi np. o okresie kształcenia Maryi przy Świątyni Jerozolimskiej, na której podstawie Kościół pozostawał dla kobiet przez długie wieki jedyną możliwą drogą rozwoju intelektualnego (do dziś zresztą zdecydowaną większość absolwentów katolickich szkół średnich i wyższych na świecie stanowią kobiety – jaka inna instytucja angażuje się tak bardzo w podniesienie poziomu wykształcenia tych, których podobno tak bardzo nienawidzi?) – co po wiekach wydało wspaniałe owoce w rodzaju, na przykład, Hildegardy z Bingen…

Jest też na pewno jeszcze jedna rzecz, której lewicujące publicystki mogłyby się nauczyć od Tej, która sama siebie nazwała „Służebnicą Pańską” (mimo tego, że radykalne feministki mają alergię na wszystko, co tylko „służbą” zatrąca, NIE JEST to wcale tytuł uwłaczający!  Biblijne określenie „Sługi Pańskiego” zgodna tradycja chrześcijańska odnosi do Jezusa Chrystusa, istnieje tu zatem raczej idealna symetria. A że Maryja jest „pokorna”, co tak bardzo mierzi Kubryńską, to tylko dlatego, że stanęła w swoim życiu oko w oko z Tajemnicą, wobec której my wszyscy – i kobiety, i mężczyźni – jesteśmy bardzo, bardzo mali…). Otóż często mówi się o Niej, że miała w zwyczaju „rozważać w swoim sercu” różne sprawy.

Tej samej rozwagi należałoby z pewnością życzyć wszystkim, którzy nie posiadając ku temu odpowiedniej wiedzy i kwalifikacji, zabierają się ochoczo za „dekonstrukcję” całej chrześcijańskiej teologii…

Antyewangelia-150x150

Ten skandalizujący obraz sympatyzującego z komunizmem niemieckiego malarza Maxa Ernsta (1891-1976) Madonna, karcąca Dzieciątko w obecności trzech świadków (1926) jest oczywiście równie nieewangeliczny jak omawiany tekst, ale być może mówi nam WIĘCEJ o prawdziwej osobowości Maryi (jako że z kart Ewangelii wyziera Kobieta o raczej zdecydowanym charakterze!:)), niż blade komunały…

Z Archiwum X Kościoła: Płaczące Madonny.

Jak wiele innych zjawisk, opisywanych przeze mnie w tym cyklu, także „płaczące wizerunki” (niekiedy chodzi o przedmioty roniące łzy, kiedy indziej – broczące krwią lub spływające jakąś inną, wonną substancją, na przykład olejkiem) należą do kategorii tzw. „objawień prywatnych”  – to znaczy, że nikt (nawet jeśli jest katolikiem) nie musi koniecznie w nie wierzyć, nawet w przypadku oficjalnego uznania ich za nadprzyrodzone przez Kościół (co zdarza się stosunkowo rzadko).

Tym, co wręcz najbardziej rzuca się w oczy – zwłaszcza wobec powtarzających się antyklerykalnych oskarżeń o „wykorzystywanie wiary prostego ludu” – jest właśnie daleko posunięty sceptycyzm hierarchii kościelnej wobec takich przejawów ludowej religijności. Jedna z autorek zauważyła nawet: „Arcydzieła nigdy nie płaczą, lecz płaczą „zwykłe” Madonny.”

Aż do końca XV wieku zjawisko to było właściwie nieznane, choć motyw „płaczu Matki Bożej” (co warto zauważyć, nieobecny w Piśmie Świętym) pojawił się w kulturze nieco wcześniej – czego dowodem są liczne średniowieczne utwory, zwane po łacinieplanctus Mariae (lament Maryi). W kulturze polskiej najznakomitszy przykład tego rodzaju stanowi Lament świętokrzyski, datowany na około 1470 rok.

Pierwszy udokumentowany przypadek „płaczącej Madonny” miał miejsce w roku 1489 we włoskiej miejscowości Pennabilli, w pobliżu Rimini, gdzie „zapłakał” fresk z XI stulecia, umieszczony w kościele pod wezwaniem św. Krzysztofa (św. Augustyna). W ogóle na przestrzeni wieków da się zauważyć pewna „nadreprezentacja” Włoch w występowaniu tego typu objawień. Spośród bardziej znanych miejscowości można wymienić Asyż (1492) czy Locarno (1504) – ale zdarza się to również w innych miejscach na świecie: we Francji, Niemczech i w Kolumbii.

Teologowie i historycy, zajmujący się tym tematem, zwracają uwagę na fakt, że najwięcej tego typu zdarzeń ma miejsce w momentach „przełomowych”, na przykład w okresach wojen i rewolucji (jak we Francji w latach 1790-1830). W roku 1813, roku wielkiej „bitwy narodów” pod Lipskiem (właśnie tam!) płacząca Maryja miała się nawet ukazać naszemu rodakowi, Tomaszowi Kłosowskiemu..

Oblicza się, że w XX wieku miało miejsce około 400 tego typu (prawdziwych i rzekomych) cudów – to cztery razy więcej, niż wynosi łączna liczba odnotowanych zdarzeń tego rodzaju sprzed poprzedniego stulecia!

A spośród nich na pewno warto wymienić dwa najbardziej znane przypadki – z Syrakuz (1953 rok) i z Civitavecchia (1995), gdzie gipsowa figurka Maryi „zapłakała” krwią.

Przypadek z Civitavecchia jest wart uwagi z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że figurka, o którą chodzi, była niczym nie wyróżniającą się statuetką z gipsu, taką samą, jakich wiele (ponieważ są produkowane seryjnie) można było dostać w sklepikach z pamiątkami w Medjugorie – gdzie właśnie kupił ją proboszcz włoskiej parafii, obiecując przywieźć zaprzyjaźnionej rodzinie jakąś pamiątkę z pielgrzymki do tego znanego sanktuarium.

I chociaż można powiedzieć, że w rodzinie Gregori panowała już wcześniej pewna atmosfera „religijnej egzaltacji”, predysponująca ich niejako do bycia uczestnikami nadzwyczajnych zdarzeń – to jednak trzeba też powiedzieć jasno, że ojciec tej rodziny, Fabio, zwykły elektryk, pracujący dla państwowej firmy energetycznej, który własnoręcznie wykonał w swoim ogrodzie kapliczkę dla podarowanej mu przez księdza figurki – sprawiał raczej wrażenie człowieka trzeźwego i twardo stąpającego po ziemi.

Dlatego też nie uwierzył, kiedy 2 lutego 1995 roku jego sześcioletnia wówczas córeczka, Jessica, przybiegła do niego z krzykiem, wołając: „Tato, tato, chodź zobaczyć! Figurka Matki Bożej płacze krwią!”

Najpierw zupełnie odruchowo ją karci: „Nie bądź niemądra – jak figurka z gipsu może płakać?!” – kiedy jednak mała wciąż nalega, idzie zobaczyć, o co jej chodzi – i przede wszystkim zaczyna szukać naturalnego wyjaśnienia dla niezwykłego zjawiska. Początkowo przypuszcza, że to Jessica, bawiąc się w ogrodzie, skaleczyła się w rękę i pobrudziła twarz statuetki własną krwią, potem – że może chodzić o ślady pozostawione przez jakieś zwierzę.

W końcu, nie znalazłszy przyczyny, decyduje się powiadomić o wszystkim proboszcza, nie mniej zdumionego, niż on sam.

W późniejszych dniach, kiedy zjawisko „krwawych łez” powtarza się około 14 razy na oczach wielu ludzi, Fabio także przede wszystkim stara się jak może chronić prywatność swojej rodziny – i w pewnym momencie decyduje się nawet wezwać policję dla obrony przed religijną egzaltacją tłumu. Stanowczo sprzeciwi się także żądaniu miejscowego biskupa, gdy ten zażąda „wydania” i zniszczenia podejrzanego przedmiotu:

„Kiedy ojciec Pablo zakomunikował mi, co biskup nakazał mu zrobić, powiedziałem mu bez żadnego skrępowania:’ Powiedz biskupowi, że wizerunku się nie dotyka. Ja chcę się tylko dowiedzieć, co dzieje się w moim domu. Nie dojdziemy do prawdy poprzez zniszczenie figurki.’ „ A w późniejszej osobistej rozmowie z hierarchą doda jeszcze:„Ekscelencjo, błagam w imię Boga, ekscelencja musi powiedzieć światu prawdę o tym, co znajdzie w tym wizerunku. Jeżeli jest to oszustwo, proszę powiedzieć otwarcie, że to oszustwo. Jeżeli jest to działanie szatana, proszę powiedzieć, że to wszystko jest szatańskiego pochodzenia. Ale proszę wiedzieć, że moje sumienie i sumienie mojej rodziny są spokojne, ponieważ ta figura została nam podarowana. A zatem, jeżeli to wszystko jest oszustwem, to my jesteśmy pierwszymi, którzy zostali oszukani.”

Przyznacie chyba, że w ten sposób nie mówi religijny fanatyk, zdolny uwierzyć bez zastrzeżeń we wszystko, co widzi?

Godna podkreślenia jest tu także, jak już mówiłam, nieufna postawa Kościoła.

Miejscowy biskup, Girolamo Grillo, gdy mu doniesiono o wydarzeniach w ogrodzie Gregorich, prychnął tylko: „No, tak, jeszcze tylko potrzeba nam tu płaczących Matek Boskich!” – a kiedy Fabio (jak powiedziano wyżej) zlekceważył jego polecenie, „wpadł w furię” i zagroził ekskomuniką wszystkim, którzy będą zbierać się na modlitwy w tym ogrodzie. Następnie, po czternastym zarejestrowanym „łzawieniu” (które miało miejsce 15 marca 1995 roku), nakazał „aresztować” wizerunek i poddać go skrupulatnym badaniom naukowym.

Wyniki tych badań (z których wynikało m.in. że krew znajdująca się na figurce to krew, owszem, ludzka, ale… męska – od strony czysto teologicznej wygląda to tak, jak gdyby Matka płakała kroplami krwi swego Syna, wspomnianymi w Ewangelii św. Łukasza…) stały się zresztą źródłem nowych kontrowersji i zainteresowania sprawą ze strony organizacji tropiących oszustwa oraz policji, której zgłoszono domniemane przestępstwo.

Ostatecznie jednak, co warto podkreślić, rodzina Gregorich została uwolniona od wszelkich zarzutów.

Kilkadziesiąt lat wcześniej, w związku z przypadkiem łzawienia płaskorzeźby w domu ciężko chorej Antoniny Giusto  w Syrakuzach (kobieta ta doświadczyła zresztą w związku z tym uzdrowienia ze swoich dolegliwości) również przedstawiciele hierarchii kościelnej byli inicjatorami przeprowadzenia rzetelnych analiz.

Co ciekawe, w tym przypadku tajemnicze zjawisko (które okazało się rzeczywiście wypływem prawdziwych, ludzkich łez) całkowicie ustało, gdy tylko zakończono badania – mimo że towarzyszące mu cudowne uzdrowienia trwały jeszcze przez pewien czas.

A dodatkowego smaczku całej sprawie dodaje fakt, że (inaczej niż w przypadku rodziny Gregorich), główni uczestnicy tych wydarzeń, w których domu zdarzył się cud, Antonina Giusto i jej mąż, nie byli specjalnie praktykujący, ba, określali się nawet (jak wielu współczesnych im młodych Włochów) jako ludzie o sympatiach komunistycznych. 🙂

Dla upamiętnienia tamtych niezwykłych wydarzeń istnieje dziś w Syrakuzach Sanktuarium Matki Bożej Płaczącej, którego budowę ostatecznie zakończono w roku 1994.

Madonny-150x150

Na zdjęciu: Statuetka Madonny z Civitavecchia. Obecnie w ogrodzie Gregorich stoi już inna figurka, stanowiąca wierną kopię poprzedniej (oryginał przeniesiono do pobliskiego kościoła), o której z kolei opowiada się, że wydziela pachnącą substancję „pochodzenia roślinnego” – wydaje mi się jednak, że fakt ten nie został tak dokładnie przebadany, jak poprzednie objawienia.

Wierzyć? Nie wierzyć? Poczytać warto!

Bibliografia:

Annalisa Lorenzi, Łzy. Tajemnica Płaczącej Madonny z Syrakuz, Wyd. Esprit , Kraków 2014.

Anna Maria Turi, Cuda i tajemnice Matki Bożej z Civitavecchia, Wydawnictwo AA, Kraków 2013.