Modlitwa – poradnik użytkownika.

Jestem przekonana, że nawet „gotowe” (czyli uświęcone tradycją) teksty modlitw mogą nieść głęboką treść, jeśli tylko wypowiadane są nie tylko ustami, ale również „sercem.”

Jednak w przypadku niektórych modlitw przeszkodą może być ich archaiczny język – i wtedy zatrzymujemy się w rozwoju modlitwy na poziomie swego rodzaju recytacji wierszy.

„Kiedy dorosłam, przestałam się modlić. – napisała pewna młoda Niemka – Nie myślałam bowiem tak, jak mówiłam, kłamać zaś nie chciałam.”

I to jest właśnie to,co ludzie nazywają „klepaniem paciorka…”

Myślę, że (prawie zawsze) warto ROZUMIEĆ to, co się mówi. Dlatego wydaje mi się, że warto już bardzo małe dzieci uczyć, że mogą się zwracać do Boga również „własnymi słowami.” Zdziwilibyście się, ilu ludzi zarzuciło modlitwę właśnie dlatego, że nikt im nigdy nie powiedział, że nie muszą się sztywno trzymać „paciorka.” Obiecuję, że postaram się wychować synka inaczej.

Oczywiście, najłatwiej nam (mnie!) przychodzi modlitwa prośby, co wieczór też robię „rachunek sumienia” i przepraszam Boga za to, co mi się nie udało, dziękując za różne drobne radości. Powiedziałabym nawet, że odkąd nie mogę się spowiadać, ten codzienny „raport duchowy” stał się wręcz podstawą mojej modlitwy. Ale Bóg, w swej miłości, dawał mi doświadczać także innych jej rodzajów. Bardzo lubię modlić się z Pismem Świętym (mam nawet powiedzonko, że „modlitwa jest odpowiedzią człowieka na Słowo Boże, a Słowo Boże jest odpowiedzią na modlitwę człowieka.”).

Gdy już zupełnie „nie wiem” jak mam się modlić, czytam sobie jakiś fragment z Biblii (np. któreś z czytań mszalnych na dany dzień) i zawsze z tego jakaś modlitwa „wypłynie.”  W ogóle, jako znanej „gadule” łatwiej mi zawsze przychodziła modlitwa „słowem”, niż myślą – mówienie głośno do Boga pomagało mi sobie uświadomić Jego żywą Obecność (choć czasami powodowało to zdziwione komentarze podglądających mnie ludzi w stylu: „Ty, patrz, ona gada do ściany!”:)); łatwiej też mi było wpleść w modlitwę wszelkie „rozproszenia” – kiedy mi coś przychodzi do głowy, po prostu mówię o tym Bogu, zamiast tracić czas na myśli w stylu: „O, rany, znowu o tym pomyślałam – nie, nie, nie wolno mi teraz o tym myśleć! Przecież TERAZ mam się modlić!” 🙂

Zdarzały mi się jednak także chwile głębokiej kontemplacji (szczególnie było mi o to łatwo przed Najświętszym Sakramentem – ja patrzę na Niego, On patrzy na mnie i już nic nie trzeba mówić…), albo modlitwy uwielbienia, kiedy to, mówiąc obrazowo, mówi się Panu Bogu komplementy. Modliłam się śpiewem, tańcem, modlitwą językami…

A w ogóle to wydaje mi się, że kto chce „nauczyć się” modlić, powinien po prostu zacząć!:) Tyle jest bowiem „sposobów na modlitwę”, ilu ludzi na tym świecie – i każdy powinien znaleźć własny.  Na drzwiach pewnej kaplicy widziałam kartkę z napisem: Im rzadziej się modlisz, tym gorzej to idzie!” Sprawdziłam. To prawda.

Skaranie boskie z dzieciakami?

Co jakiś czas na blogach dają się słyszeć utyskiwania pobożnych Autorek (rzadziej Autorów), które by chciały w kościele zatonąć w głębokiej modlitwie i kontemplacji – chciałyby, ale nie mogą, bo…przeszkadzają im w tym biegające po kościele dzieci. Czasami są to również staruszkowie, osoby niepełnosprawne lub zakatarzeni i kaszlący wierni – ale na potrzeby niniejszego artykułu zajmiemy się tylko dziećmi.

I gdybym była złośliwa, to bym teraz napisała, że, jak mówiła sama wielka Teresa z Avila, zły to mistyk, któremu w osiągnięciu ekstazy przeszkadza smażenie jajecznicy ;). A mój ukochany spowiednik, który często odprawiał mszę świętą w otoczeniu dzieciaków, siedzących pod ołtarzem, mawiał także, że „dzieci Boże w domu Bożym powinny czuć się swobodnie” – tymczasem (to już inny mój znajomy, ks. Piotr Pawlukiewicz) dzieci w kościele są często „sterroryzowane” przez takie właśnie utyskujące panie, które by chciały, żeby maluchy podczas mszy stały spokojnie jak, nie przymierzając, zakonnice klauzurowe…

I potem naprawdę trudno się dziwić, że KOŚCIÓŁ wcale nie kojarzy im się z miejscem, do którego warto zaglądać – a tylko z niekończącą się litanią zakazów i nakazów – i że kiedy tylko mogą, uciekają od niego, gdzie pieprz rośnie… Bardzo bym chciała wychować Antka w innym duchu.

Przyjmijmy jednak na chwilę, że problem rzeczywiście istnieje – i komuś naprawdę płaczące czy biegające po świątyni dzieci mogą przeszkadzać w modlitwie. Myślę, że właściwym rozwiązaniem byłoby stworzenie w kościołach sali (czy choćby kącika) dla matek z dziećmi, gdzie maluchy mogłyby chwilę odpocząć, a rodzice – uczestniczyć we mszy, np. dzięki głośnikom.

W niektórych wspólnotach tuż przez liturgią eucharystyczną robi się nawet specjalną „procesję wejścia dzieci” – które nie muszą przecież słuchać np. całego kazania, adresowanego do dorosłych, prawda?

Nie wiem, czy widzieliście kiedyś dzieci, które się autentycznie modlą?  Moim zdaniem jest to coś, czego my-dorośli moglibyśmy się od nich uczyć – i nie mam tu na myśli wyuczonego recytowania formułek.

W Polsce wielkim rzecznikiem „dostosowania” praktyki Kościoła do potrzeb i możliwości psychofizycznych dzieci jest na przykład Antoni Długosz, który z tej racji został nawet Kawalerem Orderu Uśmiechu…

Warto tutaj zauważyć, że również cała kultura starożytna (aż do czasów Chrystusa) niezbyt szanowała dzieci – matki z niemowlętami uważano za „uciążliwe” i usuwano je w przestrzeń domową; samo zaś dzieciństwo uznawano za rodzaj „choroby”, z której tylko czas i rózga mogą nas uleczyć…

Również na tym tle Mistrz z Nazaretu jawi się jako postać zupełnie wyjątkowa:

„Przynosili Mu również dzieci, żeby ich dotknął; lecz uczniowie szorstko zabraniali im tego. A Jezus, widząc to, oburzył się i rzekł do nich: Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy królestwo Boże. Zaprawdę, powiadam wam: Kto nie przyjmie królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego. I biorąc je w objęcia, kładł na nie ręce i błogosławił je.” (Mk 10, 13-16)

Postscriptum: Moi znajomi opowiadali mi kiedyś, jak ich 4-letni wówczas synek widząc księdza przyjmującego komunię zawołał scenicznym szeptem: „Mama, patrz! Zjadł Go! I jeszcze popił…”

  

Czy modlitwa jest jak seks?

Mogłabym teraz odpowiedzieć starym żartem: próbowałam obydwu i różnica jest kolosalna! 🙂

Sprawa jest jednak poważniejsza, niż się z pozoru wydaje.

W dzisiejszych „wyzwolonych” czasach kwestia tego, kto z kim sypia (i w jaki sposób!) staje się w coraz większym stopniu sprawą PUBLICZNĄ, tematem filmów, książek i artykułów z pierwszych stron gazet – a ci, którzy wszem wobec ujawniają swoje preferencje, stają się obiektem powszechnego podziwu.

Z modlitwą (i wiarą!) zaś jest dokładnie odwrotnie – nowoczesne społeczeństwa robią wszystko, by zepchnąć ją jak najgłębiej do sfery prywatności.

Niedawno w pewnej ogólnopolskiej stacji telewizyjnej pewna młodziutka dziennikarka wypaliła ze szczerym zgorszeniem: „Ludzie! Mamy XXI wiek, a oni wyjeżdżają się modlić – co za obciach!”, mając na myśli posłów Platformy Obywatelskiej, którzy pojechali na rekolekcje…

Żeby było jasne: wcale nie podobają mi się takie „obowiązkowe spędy duchowe” i żegnanie się na rozkaz, ale…

Zastanawiam się, czy ta panienka jest równie zbulwersowana tym, że posłowie jeżdżą „na podwójnym gazie” albo urządzają balangi w towarzystwie koleżanek Anastazji P.?

Zapewne nie – bo przecież to jest „normalne” – wszyscy tak robią, no nie?

I zastanawiam się także, czy miałaby tyle „odwagi”, żeby powiedzieć, że medytujący i uprawiający ascezę Dalaj Lama też „robi wiochę”?

I coraz częściej przychodzi mi do głowy, że nasz „tolerancyjny” zachodni świat ma coraz większe problemy z zaakceptowaniem „inności” chrześcijan.

W pewnym holenderskim miasteczku np. zakazano pastorowi korzystania z dzwonów kościelnych, które podobno „zakłócały spokój” mieszkańcom. A po ostatnich wypowiedziach Benedykta XVI coraz wyżej podnoszą się głosy, aby rządy państw „cywilizowanych” upomniały papieża.

Niech się zajmie klepaniem „zdrowasiek” – ale niech nie się nie waży mówić niczego, absolutnie niczego, co mogłoby mieć jakikolwiek związek z życiem i zachowaniem ludzi…
Przypominam, że papież w tej swojej „skandalicznej” wypowiedzi NIE POWIEDZIAŁ, że używanie prezerwatyw grozi ogniem piekielnym, tylko, że „prezerwatywy nie rozwiążą wszystkich problemów Afryki.”

A ktoś jeszcze wierzy, że rozwiążą?!

I tak sobie myślę, że to dobrze, że mimo wszystko istnieje taka „skostniała” instytucja, która ma odwagę kwestionować prawdy, co do których wszyscy ludzie kulturalni się już dziś na ogół zgadzają: że aborcja to w gruncie rzeczy niewinny zabieg, którego skutki mogą być wręcz dobroczynne dla zdrowia, że eutanazja to całkiem rozsądne i humanitarne rozwiązanie problemu ludzi starych i chorych; że małżeństwo to wcale niekoniecznie związek kobiety i mężczyzny, a dzieci nie potrzebują obojga rodziców, by się prawidłowo rozwijać; że za epidemię AIDS w świecie jest odpowiedzialny głównie Watykan…

Naprawdę, gdyby nie było Kościoła katolickiego, to (przy wszystkich jego wadach) należałoby go chyba wymyślić…

W sporach z tą strukturą, która nijak nie chce się „dostosować” ani „iść z duchem czasu” przynajmniej nam nie grozi, że przestaniemy myśleć…