Czy MAŁŻEŃSTWO jest prawem człowieka?

Na gruncie prawa międzynarodowego (Powszechna Deklaracja Praw Człowieka, Międzynarodowy Pakt Praw Człowieka) można by powiedzieć, że nie – i na tym niniejszy tekst zakończyć. Ale, jeśli zajrzymy do Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, sytuacja się nieco komplikuje.

Bo Konwencja ta pośród innych praw i wolności ,potwierdza prawo poszanowania życia prywatnego i rodzinnego wraz z prawem do zawarcia małżeństwa i założenia rodziny.

Czy istnieje zatem „prawo do małżeństwa” (analogiczne do prawa do życia i wolności)? Czy ci, którzy – z różnych względów – małżeństwa zawrzeć nie mogą, słusznie powinni czuć się dyskryminowani?

Moim zdaniem – niekoniecznie.

Małżeństwo jest dla mnie pewnym szczególnym związkiem miłosnym – zasadniczo monogamicznym związkiem kobiety i mężczyzny – ale mimo wszystko TYLKO jednym z wielu możliwych związków między ludźmi, Miłość nieprzypieczętowana publicznym ślubem może być czasami równie piękna i głęboka.

Mylą się więc ci, którzy – zwłaszcza w kontekście osób homoseksualnych – twierdzą, iż odmawiając komuś prawa do zawarcia małżeństwa odmawiamy im tym samym „prawa do szczęścia i  miłości”. Bo to jednak nie jest to samo.

Zwłaszcza w kontekście tego, jak wiele małżeństw dziś kończy się rozwodem, trudno utrzymywać, iż zawarcie małżeństwa, samo w sobie, jest automatycznie przepustką na jakiś wyższy poziom szczęścia i miłości. I niekiedy myślę sobie przekornie, czy osoby homoseksualne walcząc o prawo do zawierania małżeństw – walczą również o prawo do rozwodu?

Niektórzy twierdzą, że to, co wyróżnia „małżeństwo” spośród innych związków miłosnych, to nie tyle płeć  „uczestników”, ile monogamia.  No, nie wiem. Wydaje mi się, że np. muzułmanie, którym wolno legalnie poślubić więcej,  niż jedną kobietę, raczej by się z tym nie zgodzili…

I może nie od rzeczy będzie tu też napomknąć mimochodem, że formalnie rzecz biorąc osoby nieheteroseksualne mogą w Polsce legalnie zawrzeć małżeństwo (i nierzadko to robią z różnych powodów) – ponieważ istotna jest w tej kwestii nie tyle ich orientacja seksualna, co właśnie płeć.

Jeżeli o mnie chodzi, wolałabym jednak pozostać przy tradycyjnej definicji małżeństwa (której, jak tu już kiedyś pisałam, same osoby nieheteroseksualne do niedawna nie kwestionowały) – jednocześnie pozostawiając wszystkim ludziom swobodę kształtowania własnego życia osobistego na najróżniejsze sposoby. I ustanawiając dla tych innych możliwości takie ramy prawne, by wspólne życie uczynić łatwiejszym (związki partnerskie).

Niedopuszczana wydaje mi się np. sytuacja, gdy ktoś od lat mieszka z partnerem – a nie może nawet zasięgnąć informacji o stanie jego zdrowia – czy też, w potrzebie, zadecydować o wyborze sposobu jego leczenia. Bo w świetle prawa jest dla niego „obcą osobą”. To może i powinno się zmienić – i nie sądzę, by komukolwiek specjalnie to przeszkadzało.

Natomiast, gdybyśmy poszli za sugestią, by małżeństwami uczynić wszystkie związki monogamiczne – bez różnicy płci – to i tak oznaczałoby wykluczenie z tej definicji bardzo wielu ludzi (np. wyżej wspomnianych muzułmanów z kilkoma żonami albo osoby żyjące w szczęśliwych, dozgonnych związkach poliamorycznych). A co z – coraz bardziej modną ostatnio – sologamią?

Tak, tak – jest na świecie bardzo wielu ludzi, którzy z różnych względów małżeństwa NIGDY zawrzeć nie będą mogli. Niezależnie od tego, jak bardzo byśmy poszerzyli jego definicję. No, i cóż… Czy ich ludzka godność została przez to jakoś pomniejszona, a prawa człowieka – podeptane?

Nie wydaje mi się.  Ludzka miłość ma wiele barw – a małżeństwo jest tylko jedną z nich…

Postscriptum: Od dawna zastanawiam się, dlaczego widok dwóch dziewczyn, które idą ulicą, trzymając się za ręce nie wzbudza w ludziach automatycznie negatywnych emocji – a widok dwóch mężczyzn w analogicznej sytuacji już tak? Jak sądzicie – z czego wynika taka różnica?

Poliamoryczny Bóg?

Bardzo lubię Łukasza Kachnowicza.  Lubiłam i ceniłam go jeszcze jako księdza, kiedy dla jednego z portali katolickich robił wraz z Jolą Szymańską cykl „Pogromcy kato-mitów”, gdzie wspólnie z innymi kapłanami odkłamywał różne bzdury (W rodzaju:”Kobieta, która nosi czarne spodnie, należy do szatana!”), które dzieci mogą usłyszeć na szkolnych lekcjach religii. Sympatyczny, mądry, otwarty….

Nie przestałam go lubić i póżniej, gdy ogłosił, że odchodzi z kapłaństwa i zrobił coming out.  Bardzo to przeżyłam – uważałam, że tym samym nasz Kościół stracił jeszcze jednego dobrego kapłana. Rozumiałam, że po słowach o „tęczowej zarazie” osobom o skłonnościach homoseksualnych  – nawet tym żyjącym w czystości – coraz trudniej czuć się w tym Kościele jak u siebie w domu.

Ale ostatnio zaniepokoiło mnie pewne zjawisko (które zaczynam dostrzegać również u siebie – i w sumie dziękuję Ci, Emmo, że zwróciłaś mi na to uwagę). Otóż im dłużej pozostajemy „poza” wspólnotą Kościoła, tym bardziej maleje jej wpływ na nasze przekonania.

Łukasz twierdzi, że to zjawisko jest wyłącznie pozytywne i nazywa je „wolnomyślicielstwem” – wolną myślą.  A ja wcale nie jestem przekonana, czy chcę taką „wolnomyślicielką” zostać.  Chyba raczej w związku z tym obawiam się powolnej utraty wiary…

Wiem, że po latach pisania tego bloga na wiele spraw patrzę już inaczej, niż wtedy, kiedy zaczynałam go pisać. I zastanawiam się, jak można w tym wszystkim zachować pewną spójność w poglądach (która dla mnie jest bardzo ważna)?

Weźmy na przykład poliamorię. Wiele lat temu popełniłam tu tekst o tej orientacji czy też praktyce, która polega na utrzymywaniu związków miłosnych (bo niekoniecznie seksualnych)  z więcej niż jedną osobą w tym samym czasie. Za wiedzą i zgodą wszystkich zaangażowanych. Pamiętam, że wtedy byłam bardziej niż chłodno nastawiona wobec tego zjawiska. Teraz… no, cóż. Zapewne pisząc dzisiaj taki tekst, złagodziłabym część swoich bardzo ostrych i bezkompromisowych sformułowań.

Bo dziś jestem pewna, że MOŻNA prawdziwie i głęboko kochać więcej, niż jedną osobę jednocześnie. Najprościej można to zilustrować przykładem rodziców, którzy mając więcej dzieci każde z nich kochają  tak samo mocno – a jednocześnie każde inaczej.

Spotkałam też w życiu wiele osób – zwłaszcza starszych pań – które mówiły, że choć założyły rodzinę i urodziły dzieci, to jednak NIGDY nie przestały kochać narzeczonego, który odszedł wieki temu… A zatem może wszyscy jesteśmy trochę poliamoryczni?

A Łukasz jeszcze pogłębił moje wątpliwości pisząc, że przecież poliamoryczny jest sam Pan Bóg. To fakt: kocha nas wszystkich, a jednocześnie każdego z nas tak, jakby każdy był jedyną osobą na Ziemi. Dość popatrzeć na klasztory pełne oblubienic Chrystusa – każda z nich jest dla Niego „wybrana”, a przecież żadna nie ma swego Oblubieńca na wyłączność…

Zostawiając jednak takie dywagacje na boku – wiemy z Biblii, że Dawid miłował Batszebę – ale wcześniej równie głęboka więź połączyła go na przykład z Abigail – i obydwie były jego żonami…

Wiadomo z historii, że w społeczeństwach, gdzie małżeństwo było traktowane głownie jako kontrakt zawierany w celu wspólnego „budowania podstawowej komórki społecznej – rodziny” – potrzebę miłości, bliskości, przyjaźni zaspokajano często gdzie indziej.

Nie podoba mi się jednak sposób, w jaki Łukasz uzasadnia możliwość kochania wielu osób jednocześnie: pisze mianowicie, że człowiek jest pełen potrzeb. I nie sposób wymagać, aby jedna osoba zaspokoiła je wszystkie. Taki sposób pisania o miłości (jakby chodziło wyłącznie o obustronną wymianę usług: ja Tobie-a Ty mnie) wydaje mi się mocno odstręczający. I jeszcze, że osoba kochana nie powinna się czuć w żaden sposób upokorzona faktem, że nam „nie wystarcza” – czego nie dajesz mi Ty, dopełni ktoś inny – a my przecież też mamy jakąś wspólną nić, która nas ze sobą łączy.  Żaden problem. Wydaje mi się jednak, że w rzeczywistości nie jest to aż takie idealne i proste.

Sami poliamoryści używają przecież pojęcia „związków priorytetowych”, co oznacza, że niektóre osoby w takim układzie są dla nich jednak ważniejsze, niż inne. Podobnie w dawnych poligamicznych małżeństwach jedne żony były jednak bardziej kochane, niż inne. I wydaje mi się raczej oczywiste, że jeśli czyjaś żona czy mąż leży właśnie w szpitalu, to ta osoba – choćby była poliamoryczna w wysokim stopniu – nie pójdzie raczej spotkać się z nową osobą, choćby nawet tamta dostarczała jej w tym momencie więcej pozytywnych emocji… I przecież i w takich związkach może pojawić się zazdrość.

Poza tym nie wiem, co zrobić w tym przypadku z naturalnym, ludzkim pragnieniem bycia dla kogoś jedyną i wyjątkową osobą? Czy można tak łatwo wepchnąć je do szufladki z napisem „egoizm i nierealne oczekiwania”?

Sam Łukasz wprawdzie zarzeka się, że jego akceptacja dla poliamorii nie oznacza jeszcze, że jest ona lepsza od monogamii. „Nie jest lepsza – tylko inna, jak różne kolory w tęczy”. – pisze. Obawiam się jednak, że taki wniosek ostatecznie z tego płynie: monogamia jest opresyjna i ograniczająca, poliamoria zaś – wolnościowa i radosna…

W jednym ze swoich wpisów Łukasz zarzekał się również, że mimo zmiany zapatrywań na pewne kwestie związane z miłością i seksualnością  na pewno nigdy nie zobaczymy go na Czarnych Protestach. Ale czy to można być zupełnie pewnym czegoś takiego?

No, i nie wiem zupełnie, co zrobić z tym, że Jezus – choć w Biblii napotykamy na liczne przykłady związków poligamicznych – opowiadał się wyłącznie za heteroseksualnym, monogamicznym małżeństwem.  Innymi słowy: nie wiem, czy DA SIĘ być poliamorystą i chrześcijaninem? Co myślicie o tym?

Postscriptum: Czytałam kiedyś na podobny temat interesującą polemikę pomiędzy Tomaszem Terlikowskim a pastorem Pawłem Bartosikiem  z Kościoła Ewangelicko-Reformowanego. Rzecz dotyczyła sytuacji nawróconych na chrześcijaństwo afrykańskich wodzów, którzy zwyczajowo mają po kilka żon. Terlikowski bezkompromisowo twierdził, że to nie są żadne żony – i że należy przed chrztem skłonić władcę do ich odrzucenia (wszystkich poza jedną, oczywiście). Pastor Bartosik, przeciwnie, twierdził, że należy przyjąć człowieka do wspólnoty w takim stanie, w jakim Pan go do niej powołał.  I że te kobiety prawdziwymi żonami (nie żadnymi konkubinami), bo przymierze małżeńskie w różnych kulturach może mieć różny kształt.   Wskazywał też po chrześcijańsku na niebezpieczeństwo niesprawiedliwości, jakie może się wiązać z ich oddaleniem (np. na to, że mogłyby popaść w nędzę). Czy muszę dodawać, że w tym sporze byłam raczej po stronie pastora?:)

Głos w sprawie monogamii.

Nie da się ukryć, że monogamia należy bezsprzecznie (obok aborcji, eutanazji i Kościoła katolickiego:)) do najbardziej „gorących” blogowych tematów.

Co pewien czas ktoś tu ogłasza triumfalnie, że oto odkrył przyczynę bez mała wszystkich nieszczęść nękających ludzkość, wyłączając jedynie trzęsienie ziemi i koklusz. Wszystkiemu winna jest, oczywiście, ta okropna monogamia, która to jest „sprzeczna z naturą” i ogólnie be.

Innymi słowy, gdyby tylko to „restrykcyjne społeczeństwo” pozwoliło ludziom kochać się w dowolnie wybranych konfiguracjach (już pominę tu „drobny” fakt, że w społeczeństwach zachodnich nikt nikogo nie wsadzi za kratki za utrzymywanie stosunków z większą liczbą partnerów. Kiedyś, owszem, bywało inaczej, choć też częściej w teorii, niż w praktyce. W niektórych krajach można było ponieść karę nawet za niedotrzymanie OBIETNICY małżeństwa.:)) – wszyscy pławilibyśmy się w szczęściu i wiecznotrwałej miłości. Bez zdrad, rozwodów, chorób wenerycznych i tym podobnych skutków ubocznych monogamii oczywiście.

A mnie jednak jakoś tak stale chodzi po głowie nauczanie mojego spowiednika, który wbijał mi w głowę, że „człowiek jest naturą otwartą” – tzn. że może zrealizować swoją „naturę” na wiele różnych sposobów. O ile, z grubsza rzecz biorąc, wiemy, jakie zachowania są „naturalne” dla psa (wiemy np. że żaden pies ni stąd ni zowąd nie zacznie latać), o tyle w przypadku homo sapiens sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana. Krótko mówiąc, autorytatywne twierdzenie, że coś tam „jest naturalne dla człowieka” (bardziej, niż coś innego) często mija się z celem.

Jednocześnie mam bardzo mocne przeczucie, że Stwórca wpisał w naszą „naturę” wiele cech, skłaniających nas raczej ku monogamii, niż ku czemukolwiek innemu. Większość z nas ma np. „naturalną”, głęboką potrzebę bycia dla kogoś jedyną, niepowtarzalną i wyjątkową istotą.

A gdybyśmy nawet – jak uczynił to niedawno w „Newsweeku” psycholog Bogdan Wojciszke – próbowali postawić tezę, że normą jest raczej poligamia, ponieważ żyje w niej większość ludzkości, to tego typu argument z „racji większości” (czego, zdaje się, profesor w porę nie zauważył) musiałby nieuchronnie prowadzić także do stwierdzenia, że „nienaturalne” są także inne zjawiska „mniejszościowe”, jak choćby leworęczność, homoseksualizm czy ateizm. A z tym, jak sądzę, niewielu byłoby skłonnych się zgodzić.

Osobiście mam wrażenie, że zbudowanie opartego na miłości i zaufaniu związku powinno być zasadniczo łatwiejsze pomiędzy dwoma, niż na przykład  pięcioma osobami. Pewna zwolenniczka „poliamorii” (o której już tu kiedyś pisałam) sama stwierdziła, że w układach tego typu normalnie występujące problemy trzeba jeszcze pomnożyć przez liczbę zaangażowanych osób.

Wydaje mi się też, że pewnych argumentów na rzecz „naturalności” ludzkiej monogamii mogłaby nam dostarczyć właśnie sama przyroda.

Wśród zwierząt monogamiczne są te gatunki, które muszą wkładać szczególnie dużo wysiłku w wychowanie potomstwa (np. niektóre ptaki). A nie znam żadnego innego ssaka – nawet wśród naczelnych! – u którego droga młodych do dorosłości trwałaby równie długo, jak u  człowieka…

Obawiając się jednak, że moje prywatne intuicje mogą się okazać nazbyt subiektywne, zaczęłam także szukać bardziej „twardych”, naukowych dowodów.

Szczerze powiedziawszy, za wiele tego nie było.:) Z tym większą przyjemnością dowiedziałam się, że badania laboratoryjne (Masters i Johnson) potwierdziły, że największą radość ze stosunków seksualnych przeżywają stałe (a jednak:)) pary jednopłciowe. Czy to jednak oznacza, że monogamiczni heteroseksualiści – a już zwłaszcza małżonkowie! – skazani są niejako „z góry” na porażkę zdrady, a przynajmniej samooszukiwania się, nudy i monotonii?

Na szczęście nie. Uczennica Mastersa i Johnson, Dagmar O’Connor, twierdzi nawet, że najlepszy seks jest możliwy właśnie w związkach typu małżeńskiego (trzeba tylko stale nad tym pracować – w związkach przygodnych dużą część ekscytacji „załatwia” za nas już sama nowość partnera…) i że – co mnie nieco zdziwiło – statystycznie duża część eksperymentów z tzw. „małżeństwami otwartymi” kończy się mimo wszystko niepowodzeniem. Widocznie nie wystarczy sobie powiedzieć, że „dopóki o czymś wiem, wcale mnie to nie dotyka” – aby rzeczywiście pozbyć się cierpienia związanego z poczuciem zdrady, zazdrością, etc. Ach, ta nasza „natura.” 🙂

Reasumując, myślę, że stosunkowo niewiele jest na tym świecie rzeczy, które są dobre lub złe „same w sobie” – dowolne zasady współżycia społecznego mogą nas uszczęśliwić lub zmienić nasze życie w piekło. I nie zawsze będzie to wina tych zasad – znacznie częściej ludzi, którzy je stosują (albo nie).

Zawsze warto przy tym pamiętać o zaleceniu Jezusa, według którego to „szabat jest dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu.” Jeśli zasady, które wyznajemy, zaczynają przynosić więcej cierpienia, niż dobra, to należy je zmienić. Po prostu.

blog_ii_564575_4042888_tr_malzenstwo

Bibliografia

Mary Roach, Bzyk. Pasjonujące zespolenie nauki i seksu., wyd. ZNAK, Kraków 2010.
Dagmar O’Connor, Jak kochać się z tą samą osobą do końca życia…i wciąż to lubić., wyd. Czarna Owca, Warszawa 2010.