Przede wszystkim – kto dziś jeszcze pamięta piękne słowo „intymność”? (W swoim podstawowym sensie znaczyło to: „to, co w nas jest najgłębsze”). Jeżeli już to określenie gdzieś się pojawia, to nagminnie bywa mylone z pruderią, kołtuństwem oraz zakłamaniem.
Bo dzisiaj w modzie jest raczej sprzedawanie swoich „intymności” wszystkim i każdemu (dość przypomnieć sprawę „T-shirtów dla wolności”, które biły wszystkich po oczach rewelacjami typu: „mam okres!” albo „masturbuję się!”) – niezależnie od tego, czy ktoś chce słuchać i patrzeć.
Wśród feministycznie nastawionej krytyki rekordy popularności bije powieść Charlotte Roche „Wilgotne miejsca”, której bohaterka lubuje się w naturalistycznym opisie wszelkich możliwych wydzielin swojego ciała. Podobno ta książka „przełamuje kolejne tabu” – jeśli jeszcze w ogóle cokolwiek pozostało nam do złamania…
Przepraszam, ale jakoś nigdy nie uważałam, by szczytowym przejawem wolności kobiety było prawo do wysmarowania się własnymi ekskrementami… a jeśli tak, to od zarania dziejów zakłady dla obłąkanych pełne były takich „wyzwolonych” osób.
Jeśli w ogóle gdzieś istniała jakaś „granica przyzwoitości” to myśmy ją już dawno przekroczyli. Jak to śpiewał już ładnych parę lat temu Andrzej Sikorowski: „Ktoś przed kamerą spodnie zdjął, powiedział ile razy może – i z kim od wczoraj dzieli łoże. Wow – Europejczyk, a nie jakiś koł…”