Ślub Alby.

Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach ludzie coraz bardziej zatracają nie tylko poczucie symboliki kolorów (te wszystkie śluby ciężarnych dziewczyn w  bieli, która niegdyś oznaczała czystość, niewinność i dziewictwo), ale i znaczenia samego ślubu.

 

Jakże bowiem inaczej można byłoby wytłumaczyć sobie fakt, że ludzie dziś „bez mrugnięcia okiem” ślubują „dozgonną miłość” drugiemu, trzeciemu czy czwartemu partnerowi?

 

Kiedyś do łez rozbawiła mnie wiadomość o ślubie pewnej hollywoodzkiej aktorki, która, po latach zgodnego pożycia ze swoim partnerem, zdecydowała się w końcu go poślubić. Otóż „zgodnie z tradycją, panna młoda nie spędziła ostatniej nocy przed ślubem w domu swego narzeczonego..” (sic!) Zgodnie z jaką tradycją?! I nic to, że wcześniej spędziła ze swoim przyszłym małżonkiem setki nocy. Cóż, wszystko to tylko gra pozorów.

 

Jeżeli zaś o mnie chodzi, to prywatnie ślubowałam już P. „miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że go nie opuszczę aż do śmierci” – i mam szczery zamiar dotrzymać tej przysięgi.

 

Ponieważ zaś (ze względu na jego stan) nasz „publiczny” ślub będzie mógł najprawdopodobniej być tylko cywilny, chciałabym, aby to wszystko odbyło się możliwie jak najskromniej. Nie chcę, na przykład, mieć wykwintnej sukni ślubnej, lecz najzwyklejszą, najprostszą sukienkę. Niekoniecznie białą. Nie chcę, by tego dnia mój mąż czuł się tylko jak dodatek do mojej kreacji.

Brzydkie wyrazy.

Ostatnio często myślę o tym (bo karmiąc dziecko piersią ma się doprawdy mnóstwo czasu na myślenie- z czasem na pisanie bloga bywa już nieco gorzej;)) jak bardzo ubogi jest mój ojczysty język (choć zapewne nie tylko on) w określenia takich osób jak ja.

Kim więc jestem? Na pewno nie jego „konkubiną” (ani on moim konkubinem/konkubentem), bo słowo to, pochodzące od łacińskiego concubere – „spać razem” – zbyt duży nacisk kładzie na fizyczny, seksualny aspekt związku, a przy tym bardzo źle się kojarzy. „Jacek O. pobił śmiertelnie swoją konkubinę”; „Marianna T. zraniła nożem swego konkubenta…” Melina, przemoc i nadużywanie alkoholu. Słowem-patologia. (Mój skądinąd kulturalny tata ma na takich jeszcze gorsze określenie. Excusez le mot: „przydupas.”) Prędzej chyba udławiłabym się własnym językiem, niż kiedykolwiek powiedziała na przykład:” To jest P., mój konkubin (konkubent?)”

No, to może stara, dobra „kochanka” (kochanica?:)) księdza? Niestety, również odpada. „Kochanka” zawiera w sobie pewien aspekt tajemnicy, nielegalności, czy wręcz oszustwa. Jego „kochanką” byłabym wówczas, gdyby on utrzymywał ze mną stosunki, będąc wciąż czynnym kapłanem – albo też, gdybym była mężatką. (Znam i takie historie, znam…)

A kim on jest dla mnie? Mój…chłopak? Przyjaciel? Nie, to śmieszne mówić tak o dojrzałym mężczyźnie, który w dodatku jest ojcem mojego dziecka. A może „narzeczony”? Też nie – to słowo odnosi się do przyszłości, do jakiejś niezrealizowanej jeszcze obietnicy – a pomiędzy nami wszystko już zostało spełnione…

Lud polski czasem z pewną dozą ironii nazywa takie jak ja „księżymi żonkami” lub po prostu „kobietami księży” (celowo pomijam tutaj różne określenia niecenzuralne oraz te piękne wyrażenia biblijne, w rodzaju „cudzołożnicy”:)) – ja jednak wolę mówić o sobie, że jestem jego „nieformalną” albo (lepiej) nieoficjalną” żoną bowiem wobec Boga – choć nie wobec Kościoła – on jest moim mężem.

A już zupełnie prywatnie nazywam go zawsze swoim ukochanym…