Do czego służyli MĘŻCZYŹNI?

(Tekst sponsorowany przez P.;))

 

Nie tak dawno media znów odtrąbiły powolne zanikanie rodzaju męskiego – nie tylko w świecie zwierząt, ale także, o zgrozo, wśród ludzi. Chodzi mianowicie o to, że (o ile dobrze zrozumiałam) ów słynny chromosom Y, który, jak wiadomo, odpowiada za męskość naszych panów, coraz bardziej upodabnia się do „żeńskiego” iksa.

 

Inaczej mówiąc, mężczyźni nam „niewieścieją” – i nie wiem, czy należy za to winić owe zmiany biologiczne, czy raczej przemiany kulturowe? A może to jedno wynika jakoś z drugiego?

 

Zawsze uważałam, że mężczyźni są odrobinkę bardziej od kobiet „elastyczni” – to jest dosyć łatwo przechodzą do ról uważanych dawniej za ściśle „damskie” i całkiem nieźle sobie w nich radzą. Sprawdzają się np. jako pielęgniarze, opiekunki do dzieci czy „przedszkolankowie” – i to nawet mimo niesprawiedliwych często oskarżeń o homoseksualizm czy pedofilię.

 

(Jak wiadomo, nie należę do kobiet szczególnie „wyzwolonych”, ale i ja zatrudniałam przez pewien czas swego kolegę w charakterze „gosposia domowego” – i bardzo sobie chwaliłam tę naszą współpracę.)

 

Dawno, dawno temu wszystko było względnie proste: mężczyzna miał za zadanie upolować obiad, oraz chronić kobiety i dzieci przed ewentualnymi zagrożeniami. I tyle.

 

W naszym skomplikowanym społeczeństwie to jednak już nie wystarcza – potrzebny jest nie tyle mężczyzna – wojownik i myśliwy, co mężczyzna-przyjaciel/pomocnik/powiernik, z tych, co to i pampers mu niestraszny i dłuuuuga rozmowa o uczuciach…;)

 

Taki jest teraz potrzebny, więc taki się pojawił – być może za sprawą Matki Natury (te zmieniające się chromosomy!), ale osobiście nie bałabym się o przyszłość rodzaju męskiego.

 

Czytałam gdzieś, że mogą istnieć organizmy, u których występują równocześnie dwa typy samców – z chromosomami XY lub XX, przy czym te drugie nie zatraciłyby wcale swoich cech męskich, ponieważ zostałyby one zakodowane w innym miejscu genomu. Nie widzę powodu, dla którego nie mogłoby tak być także w przypadku Homo sapiens.

 

Warto też zauważyć, że istnieje wcale niemała grupa ludzi z chromosomami XY (a zatem „chromosomalnych mężczyzn”), którzy mimo to są…kobietami i niekiedy nawet nie zdają sobie sprawy ze swojej biologicznej odmienności. Do takich osób należała m.in. nasza znakomita lekkoatletka, Stanisława Walasiewiczówna (1911-1980), która żyła i umarła jako kobieta.

 

Bo u człowieka kwestia płci nie jest jedynie prostym następstwem właściwej sekwencji genów.

 

Są także gatunki ryb, u których, jeśli zabraknie samców, maskulinizują się niektóre samice. Tak więc natura jest „mądra” i zawsze jakoś tam sobie poradzi…

 

Co zresztą wcale nie zmienia faktu, że w dzisiejszych czasach – żeby  sparafrazować  znaną reklamę – TRUDNO BYĆ MĘŻCZYZNĄ!

 

Panowie są zewsząd bombardowani sprzecznymi oczekiwaniami (z jednej strony, na przykład, wymaga się od nich ponoszenia odpowiedzialności, a z drugiej – doradza im się, aby się zbytnio nie wtrącali w „babskie sprawy” – takie, jak choćby aborcja, nawet jeśli miałoby to dotyczyć ich własnego dziecka – bo to przecież nie jest „ich interes”…).

 

Ja sama jestem zdania, że prawdziwy mężczyzna powinien być jak LEW i jak BARANEK jednocześnie. 🙂 To oczywiście bardzo trudne, ale możliwe. Jezus był właśnie takim mężczyzną.

 

Każdy mężczyzna symbolizuje „Boga, który zbawia” – a zatem ruch i działanie (za to kobieta, jak tu już kiedyś pisałam, jest obrazem Boga, który jest Miłością:)) – ale w związku z tym od początku świata zagrażają Wam, drodzy panowie, dwie przeciwstawne pokusy: WŁADZY („już ja ci, babo,pokażę, kto tu rządzi!”) albo WYCOFANIA SIĘ (Pewien znany warszawski kaznodzieja kiedyś ubolewał nad tym, że tak wiele kobiet jest w rzeczywistości samotnych, mimo że ich mężowie wcale fizycznie od nich nie odeszli – a przecież ślubowali, że NIGDY ich nie opuszczą!).

 

I tak jest źle, i tak niedobrze. Wiecie, kto był pierwszym „pantoflarzem”? Biblijny Adam! 🙂 Kiedy zobaczył węża rozmawiającego z Ewą w ogrodzie, totalnie NIC nie zrobił. A przecież”był tam razem z nią.” Powinien był zatem coś powiedzieć, jakoś zareagować… a on tylko „wziął i zjadł” to, co mu podała!

 

Niestety, kobiety same wychowują mężczyzn (swoich synów) tak, żeby zawsze podporządkowywali się ich woli- a potem narzekają, że „prawdziwych facetów” dzisiaj już nie ma. U chłopaka z kolei taka nadopiekuńczość ze strony matki, żony czy partnerki może zrodzić także zachowania agresywne („no, to ja ci, głupia, pokażę, kto tu jest PRAWDZIWYM MĘŻCZYZNĄ!”) – i wtedy już naprawdę zaczyna się robić nieciekawie…

Co naprawdę myślę o… POSTĘPIE?

Temat ten „wypłynął” w pewnym sensie jako skutek uboczny mojego niedawnego postu o rewolucji w Kościele, więc pomyślałam, że i temu warto poświęcić kilka słów.

Myślę, że stały (liniowy) i powszechny POSTĘP jest – podobnie jak „równość”, „wolność słowa” czy „sprawiedliwość” (i jeszcze parę innych) – jednym z pięknych, ale nieziszczalnych marzeń ludzkości.

I myślę też, że papież Benedykt XIV miał rację, kiedy stwierdził, że postępowi naukowo-technicznemu nie dorównuje postęp moralny.

To tylko marksiści wierzyli (a niektórzy ich pogrobowcy wierzą nadal), że wystarczy tylko zmienić rzeczywistość zewnętrzną – prawa, stosunki społeczne czy gospodarcze, ażeby samorzutnie powstał też „nowy człowiek.”Są jeszcze „scjentyści” , którzy sądzą, że już niedługo nauka rozwiąże wszystkie (lub prawie wszystkie) problemy ludzkości – i nastanie raj na ziemi…Tymczasem już samo pojęcie „postępu” jest dyskusyjne, nawet, jeżeli chodzi nam tylko o postęp naukowo-techniczny.

Przede wszystkim,nie przebiega on równomiernie (równocześnie) na całym świecie – można nawet powiedzieć, że nasze oszałamiające osiągnięcia są ograniczone tylko do najbogatszych społeczeństw. A cena, jaką trzeba za to zapłacić i tak bywa wysoka – żeby wymienić tylko choroby cywilizacyjne i zanieczyszczenie środowiska.

A kiedy pojęcie „postępu” przenosimy na ludzkie zachowania, robi się już tylko gorzej. Czy eutanazja starych,chorych i niepełnosprawnych to rzeczywiście postęp, czy raczej regres? Albo wymiana partnerów, poligamia czy choćby (najbardziej z nich niewinny) naturyzm?

Czy Darwin miał rację?

Na początku warto sobie uświadomić, że znak równości, tak często stawiany pomiędzy „darwinizmem” a „ewolucją” NIE JEST prawdziwy.

We współczesnej nauce mówi się nie tyle o jednej teorii ewolucji, co raczej o wielu różnych „teoriach ewolucji” a teoria Darwina jest tylko jedną z nich. I jest to całkiem niezależne od sporu z tzw. „kreacjonistami”, którzy – w skrajnych przypadkach – usilnie starają się znaleźć naukowe dowody na dosłowną „prawdziwość” opisu z Księgi Rodzaju.

Warto przy tym zauważyć, że jest to raczej problem pewnych radykalnych sekt protestanckich, niż Kościoła katolickiego, który – niezależnie od pewnych „rozchwiań” w rodzaju „sprawy Galileusza” – na ogół dość konsekwentnie trzyma się stwierdzenia św. Augustyna: „Poprzez Pismo Duch Święty chciał pouczyć nas, jak się idzie do nieba, nie zaś – jak to niebo jest zbudowane. Chrześcijan bowiem chciał wykształcić, a nie matematyków.” Augustyn zresztą sam był pewnego rodzaju „ewolucjonistą”, gdy twierdził, że być może Stwórca zasiał w przyrodzie swoiste „ziarna”, z których później wyłoniła się cała różnorodność roślin i zwierząt.

Teoria Darwina natomiast opiera się na dwóch zasadniczych założeniach:

1) GRADUALIZM – Ewolucja istot żywych przebiegała drogą bardzo wielu stopniowych, bardzo drobnych zmian (mutacji genetycznych), prowadzących w końcu do  powstania zupełnie nowych gatunków. Musiałoby to jednak prowadzić do istnienia, jeśli nie teraz, to w przeszłości, wielu form pośrednich (przejściowych) pomiędzy poszczególnymi organizmami. Niestety, dla wielu gatunków formy takie po prostu nie istnieją. Sądząc z zachowanych skamieniałości, wydaje się raczej, że ewolucja mogła zachodzić „skokowo” – kolejne, coraz doskonalsze organizmy pojawiają się w materiale kopalnym w formie już ukształtowanej i pozostają prawie niezmienione, dopóki nie znikną z zapisu. Zastanawiający jest chociażby przykład żółwi, które pojawiły się na naszej planecie ok. 300 mln lat temu i, jak się zdaje,  od tego czasu uległy zaledwie niewielkim przemianom, pomimo niezliczonych zmian w środowisku. 🙂

Wydaje się nawet, że ta elegancka i tak chętnie rysowana w podręcznikach historii ścieżka wiodąca (w przypadku ludzi) od australopiteków do Homo sapiens przypomina bardziej „krzew” niż prostą „drabinę.” Wiadomo już np. że tzw. „neandertalczyk” (Homo sapiens neandertalensis) jest nie tyle bezpośrednim przodkiem człowieka współczesnego – z którego go długo uważano – co raczej jego kuzynem, odrębną gałęzią rodziny „człowiekowatych.”

Sam Darwin, do końca życia uparcie poszukujący swoich „ogniw przejściowych” skłonny był – z prostotą wiktoriańskiego dżentelmena – uważać za jedno z nich np. Indian z amazońskich plemion, pod tym jedynie pretekstem, że… chodzili oni nago!

Inny zarzut wobec darwinowskiego modelu ewolucji podnoszą genetycy i…matematycy, którzy stwierdzają, że mutacje „pozytywne” stanowią jedynie niewielki procent wszystkich mutacji (w zdecydowanej większości przypadkowe zmiany DNA prowadzą do poważnych zaburzeń w funkcjonowaniu organizmów) – i nie bardzo wiadomo, w jaki sposób mogłyby się one tak szczęśliwie (a przypadkowo!) skumulować, aby w konsekwencji prowadzić do powstania zupełnie nowego gatunku. Pewien matematyk obliczył, że prawdopodobieństwo wystąpienia takiego zdarzenia jest bliskie zeru.

Natomiast muszki owocowe (które z uwagi na nieskomplikowany genom są wdzięcznym obiektem badań) naświetlane w laboratoriach promieniami X ulegały najdziwniejszym mutacjom (otrzymywano nawet „potworki” z odnóżami wyrastającymi z głowy) – nigdy jednak nie udało się doprowadzić do tego, aby muszka owocowa przekształciła się w coś, co nie byłoby… muszką owocową. Wygląda więc na to, że pewne „pakiety genetyczne” (nazywane przez nas gatunkami) wykazują nie tyle nieograniczoną plastyczność (w którą Darwin najwyraźniej wierzył), co raczej znaczną odporność.

Wiedzą o tym zresztą doskonale hodowcy zwierząt – na których pracy, o ironio, Darwin próbował oprzeć swoją teorię. Organizmy żywe są zmienne jedynie w pewnych granicach i jeżeli chce się pójść zbyt daleko w jednym kierunku, stają się niepłodne lub wracają do wyjściowego typu.

Na wszystkie tego typu zarzuty ortodoksyjni darwiniści odpowiadają jednak: „Dajcie naszemu modelowi ewolucji ODPOWIEDNIO DUŻO CZASU, a dokona on wszystkiego – nawet tego, co wydaje się niemożliwe.”

I nawet oczywiste luki w zapisie kopalnym można wytłumaczyć tym, że darwinowskie „powolne zmiany” zachodziły w organizmach żywych tak powoli, że… nie jesteśmy w stanie ich zaobserwować!

Jak to zgrabnie ujął jeden z antydarwinowskich ewolucjonistów: „Darwiniści zdają się wiedzieć wszystko o brakujących ogniwach – z wyjątkiem tego, że nie ma takich ogniw.”

2) DOBÓR NATURALNY (dawniej: „walka o byt” ). Darwin uznał, że ewolucją rządzi jedynie zasada przeżywania osobników „najlepiej przystosowanych.” Tymczasem jest to oczywista tautologia: Kto przeżywa? Najlepiej przystosowani! A skąd wiemy, że są najlepiej przystosowani? Ponieważ przeżyli! Biolog C.H. Waddington (który z pewnością nie był „kreacjonistą”!:)) zauważył, że zasada ta sprowadza się jedynie do stwierdzenia, że „osobniki, które pozostawiły najwięcej potomstwa to te, które pozostawiły najwięcej potomstwa.”

Nawiasem mówiąc, zasada „przystosowania do środowiska” – obserwowana jak dotąd częściej w skali „mikro” (w obrębie jednego gatunku i jego odmian), niż w „makro” – zdaje się sprzyjać raczej ZACHOWANIU danego gatunku, niż jego przemianie w inny gatunek…

Poza tym – czemu Darwin chyba nie poświęcił zbyt wiele uwagi – w przyrodzie istnieje znacznie więcej znacznie bardziej skomplikowanych zależności pomiędzy organizmami, niż tylko proste „prawo dżungli” które mówi, że silniejszy pożera słabszego. A tych nie da się wyjaśnić wyłącznie „walką o byt.”

Nie sposób także nie zauważyć pewnych znaczących implikacji, jakie teoria Darwina wywarła na świat współczesny.

W dziedzinie ekonomii z pewnością wsparła pewien typ „drapieżnego kapitalizmu”, dając mu wygodne, „naukowe” uzasadnienie, a także np. rasizm (bo czyż biali Europejczycy nie wydawali się „najlepiej przystosowani” pod każdym względem?) i seksizm („naturalna” wyższość silniejszego mężczyzny nad słabszą kobietą). Warto tu wspomnieć, że również czołowi ideolodzy nazizmu z lubością nawiązywali do teorii „walki o byt.”

A po załamaniu się teorii Marksa i (w dużej mierze) Freuda to właśnie Darwin stał się podporą swego rodzaju skrajnie materialistycznej ideologii (której wyznawcą jest np. Richard Dawkins, twórca „Boga urojonego”, ortodoksyjny darwinista).

Proszę mnie dobrze zrozumieć: ja wiem, że nauki szczegółowe MUSZĄ rozwiązywać swoje problemy bez uciekania się do hipotezy Stwórcy – darwinizm jednak idzie o krok dalej i stwierdza a priori: „PONIEWAŻ żaden Bóg nie istnieje, dlatego to MUSIAŁO przebiegać tak i tak.” Jest to więc de facto teoria naukowa zbudowana na pozanaukowych (metafizycznych) podstawach.

A co gorsza jej wyznawcy bronią jej z nieomal religijnym zapałem, jak gdyby niepomni na to, że rozwój nauki dokonuje się ostatecznie dzięki podważaniu „oczywistych” prawd. Dawniej wszyscy wierzyli, że Ziemia jest płaska i stoi w centrum Wszechświata…

I chociaż jestem przekonana, że rozwój życia na Ziemi dokonywał się na drodze ewolucyjnej, to uważam także, że niekoniecznie odbywało się to tak, jak sobie wyobrażał Darwin – i że jeżeli jego teori (tak jak wiele innych) trafi w końcu do lamusa, to NAUCE wyjdzie to tylko na dobre.

Darwin nie był bowiem „naukowym geniuszem” a tym mniej „papieżem ateizmu” za jakiego powszechnie się go uważa. Był tylko zwykłym XIX-wiecznym naukowcem, z wszystkimi wynikającymi z tego faktu ograniczeniami.