Dobrze mi w tym małym świecie, który zbudowaliśmy sobie wspólnie z P. Tak dobrze, spokojnie i bezpiecznie, że nie odczuwam nawet potrzeby kontaktu z innymi ludźmi.
Niestety, zdaję sobie również sprawę z tego, jak bardzo kruchy i nietrwały jest ten świat – i z tego, że bardzo wielu ludzi będzie się usilnie starać o to, żeby zburzyć ten mój mozolnie zbudowany spokój. Ludzie potrafią wybaczyć innym bardzo wiele – ale na pewno nie to, że ktoś (szczególnie w mojej sytuacji!) ośmiela się być tak nieprzytomnie, nieprzyzwoicie, wręcz bezwstydnie szczęśliwy.
Zapewne łatwiej by mi darowano (ciesząc się na dodatek z własnej wielkoduszności), gdybym potrafiła przyjąć pozę „pokutującej Magdaleny”: nieustannie bić się w piersi, wciąz na nowo wyznawać swe grzechy (także tym, którzy wcale nie są uprawnieni, by mnie o nie pytać) i mieć cierpienie wypisane na twarzy… Ale ja tak nie potrafię!
Kiedyś myślałam, że (wykorzystując moją wrodzoną delikatność i niechęć do jakichkolwiek „demonstracji”) zdołam nawet w zaistniałej sytuacji żyć „prawie normalnie” (mimo, że „prawie” czyni tu naprawdę wielką różnicę!)
Ale teraz już wiem, że stąpam po kruchym lodzie – a pytanie brzmi tylko, kiedy on pęknie…
Bo to wszystko jest po prostu zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Jestem grzesznicą – i to taką, „której się udaje.” A że człowiek nie może być tak szczęśliwy zupełnie bezkarnie – więc i ja zostanę w końcu za to ukarana.
Coś się stanie, coś musi się stać. Coś wisi w powietrzu – czuję to szóstym, siódmym i wszystkimi innymi zmysłami. Ten mój mały, szczęśliwy świat pryśnie jak bańka mydlana. Tylko kiedy? Kiedy? Kiedy?