Wolność, równość…katolicyzm?*

Wielu krytyków zarzuca dziś Kościołowi katolickiemu zdradę jego własnych niegdysiejszych „wolnościowych” ideałów z okresu walki z komunizmem.

 

To z pewnością prawda, że łatwiej Kościołowi było być „przeciw” zewnętrznemu zniewoleniu, niż teraz bez zastrzeżeń poprzeć tę „nową wolność” która często oznacza także odrzucenie wszelkich ograniczeń, autorytetów i wartości – i której podstawową zasadą staje się „nikt nie będzie mi mówił, co mam robić!”

 

Ale taka wolność posunięta do ekstremum sama staje się niekiedy przyczyną problemów społecznych – w rodzaju odrzucenia ludzi starych i chorych, rozwodów, aborcji (nawet w 8. miesiącu), i przestępczości nieletnich (w tradycyjnie liberalnej Francji dopuszczono ostatnio – z błogosławieństwem organizacji ds. dzieci! – aby nawet 12-latków można było karać tak, jak dorosłych). Z takimi zjawiskami (choć są logiczną konsekwencją naszego pojmowania wolności jako zupełnego braku zakazów i nakazów) Kościół nijak pogodzić się nie może. I nie sądzę, aby to kiedykolwiek nastąpiło.

 

Niestety, strach przed taką „hiperwolnością” skutkuje i tym, że hierarchowie coraz mniej ufają rozeznaniu swoich wiernych i starają się coraz bardziej „opanowywać” ich przez coraz to nowe zalecenia duszpasterskie – zamiast spróbować ich wysłuchać i z nimi rozmawiać (widać to było np. ostatnio w sprawie in vitro).

 

Założyciel Opus Dei (ruchu skądinąd z innych względów uważanego w katolicyzmie za bardzo „konserwatywny”, cokolwiek to znaczy), Josemaria Escriva, mądrze kiedyś powiedział, że zadaniem Kościoła jest formować wierzących, a następnie pozostawić im wolną rękę, ufając, że potrafią skorzystać z wolności – i nie ukrywam, że była to myśl zawsze bardzo mi bliska.

 

Jeśli o mnie chodzi, to jestem szczerą demokratką (przede wszystkim dlatego, że nic lepszego ludzkość dotąd nie wymyśliła- podobnie zresztą jest z kapitalizmem :)), a idąc w ślady innego mojego spowiednika, Tadeusza Bartosia, jestem przekonana, że i Kościół można by nieco bardziej „zdemokratyzować” (np. w sensie podejmowania decyzji bardziej kolegialnie – tu jest „odwieczny” problem wyższości papieża nad soborem powszechnym i odwrotnie:)).

 

Niemniej moje zaufanie do demokracji, jak do wszystkiego, co tworzą ludzie, nie jest NIEOGRANICZONE. Nie zapominajmy, że demokratycznie (jak najbardziej!) skazano na śmierć Sokratesa. A jeśli zaczniemy „demokratycznie” rozstrzygać kwestie moralne i filozoficzne, zrobi się jeszcze dziwniej.

 

Gdybyśmy, na przykład, w Niemczech nazistowskich przeprowadzili referendum w sprawie zabijania „podludzi”, jak sądzicie, jaka byłaby przeważająca część odpowiedzi? Albo, czy z faktu, że w jakimś Kościele „bardzo zreformowanym” 99% wiernych uważałoby, że Jezus to tylko postać mitologiczna, wynikałoby, że tak jest NAPRAWDĘ? Owszem, „vox populi – vox Dei”;) ale…nie zawsze.

 

Czyż i Hitlera nie wybrano większością głosów? Czy większość nie może się mylić (choć pewnie myli się rzadziej, niż jednostka, uznana za nieomylną – jakże musi to być wielki ciężar dla papieża:))? Przecież nikt nie domaga się, abyśmy „demokratycznie” przegłosowali, czy Ziemia jest kulista (może w obawie o wyniki – a cóż dopiero, gdybyśmy taką ankietę zrobili 600 lat temu…?;)), albo, czy 2+2 naprawdę równa się cztery? I czy cokolwiek zmieniłoby w stanie faktycznym, gdybyśmy uchwalili, że ziemska doba będzie odtąd trwać 28 godzin?

 

A czy wyobrażacie sobie głosowanie nad problemami typu: „czy noworodek jest człowiekiem?” ? I gdyby wypadło na niekorzyść noworodków, to czy oznaczałoby to, że naprawdę nie są ludźmi…? No, tak… Musielibyśmy jeszcze najpierw przegłosować jedną spójną definicję tego, co to jest „człowiek.”:)

 

Sądzę, że demokracja sprawdza się doskonale w sprawach mniej subtelnej natury („wysłać te wojska za granicę, czy nie wysłać?”) ale tam, gdzie w grę wchodzi wiara, filozofia i etyka, jest (prawie) bezużyteczna. Czy, jeśli – na przykład – ustalimy demokratycznie, że zabójstwo bliźniego nie jest żadnym złem, to będzie to PRAWDA?:)

 

I, jako osoba  (mimo wszystko;)) wierząca, muszę Wam powiedzieć, że rozumiem tych, którzy twierdzą, że „nie można poświęcać PRAWDY na ołtarzu DEMOKRACJI.” Bo sama często mówię, że byłabym chrześcijanką nawet wtedy, gdyby mi przyszło być jedyną taką osobą na Ziemi.

 

Postscriptum: Jeden z moich znajomych księży, o. Dariusz Cichor, opowiadał kiedyś w wywiadzie dla pewnego katolickiego tygodnika o swoich doświadczeniach z pobytu „na placówce” w Holandii – o tym, że był szczerze zdziwiony, gdy Rada Parafialna poleciła mu podczas niedzielnych nabożeństw zamiast Biblii czytać inną „literaturę o wysokich walorach humanistycznych” – np. „Małego Księcia” albo „Dżumę” Alberta Camusa. I wszyscy byli bardzo zbulwersowani, kiedy odmówił. Przecież oni to już wcześniej DEMOKRATYCZNIE uchwalili, a poprzednik księdza nie stwarzał takich problemów…

(*Tytuł niniejszego postu jest także tytułem książki Tadeusza Bartosia)

 

Miłość, wierność, SUMIENIE.

Kiedy poznałam P., odpowiadałam na pytania mego spowiednika z nonszalancją właściwą zakochanej kobiecie, która uważa, że bez względu na wszystko „będzie dobrze” i będziemy żyli długo i szczęśliwie…

 

Teraz jednak…po dwóch latach „takiego” życia wiem już, że cena, jaką trzeba było za to zapłacić, jest NIEZWYKLE wysoka.

 

Nawet ci z Was, którzy są niewierzący, mogą spróbować spojrzeć na sprawę moimi oczyma – wyobraźcie sobie, że całe życie uczono Was, że coś (dajmy na to, kradzież), jest złem – a tu nagle jakiś przemożny impuls każe Wam właśnie taki czyn popełnić. Nigdy nie byłam zwolenniczką modnej ostatnio teorii, która mówi, że „wszystko, czegokolwiek zapragniesz, musi być dobre, ponieważ w innym wypadku takie pragnienie w ogóle by się w tobie nie pojawiło” – więc jak mogłabym ciągle nie zadawać sobie pytania, czy aby na pewno miałam rację? (A z drugiej strony, często czuję się trochę jak Joanna d’Arc, która także nie mogła wyprzeć się swoich „wewnętrznych głosów” – i za to została najpierw spalona na stosie, a po wiekach kanonizowana… Jakże ją rozumiem!).

 

Pytam więc, szukam i czytam – wszystko, co na temat osób takich jak ja uda mi się znaleźć. Ostatnio wpadła mi w ręce niewielka książeczka Anny Lis pod obiecującym tytułem „Kapłan i kobieta” (wyd. espe, Kraków 2008).

 

Po przedstawieniu wielu wzniosłych myśli na temat „powołania kapłana” i „powołania kobiety”, Autorka dochodzi wreszcie do pytania: „Czy możliwa jest MIŁOŚĆ między kobietą a kapłanem?”I odpowiada kategorycznie: NIE! „Miłość – pisze – zakłada wolność, całkowite oddanie się (dar z siebie) a kapłan jest osobą, która już złożyła dar z siebie.”

 

(Cytuje przy tym list pewnej kobiety, związanej z księdzem. Pod niektórymi jego stwierdzeniami zresztą sama mogłabym się podpisać:

„Był dobry, piękny i uprzejmy, a ja byłam samotna. Obecnie już żyję z nim. Patrząc zewnętrznie nie jestem samotna, ale jaka to smutna samotność wewnętrzna (…). Jest dla mnie dobry i uprzejmy, ale do mnie nie należy. Prawdę mówiąc, nigdy nie był moim. Przebywający w nim człowiek jest za mały, żeby zatrzeć kapłana, który służył Mistrzowi zbyt wielkiemu. Nie sposób o Nim zapomnieć. O, jakże bardzo płakałam…” (tamże, s. 54-55) –

choć nie podoba mi się zwykłe w takich razach przeciwstawianie „miłości do Boga” miłości do człowieka – są to moim zdaniem dwie różne płaszczyzny, których nie sposób porównywać. Gdyby tak nie było, to czy nie należałoby też uznać, że ci, którzy żyją w małżeństwie, zarazem „mniej” kochają Boga? Myślę, że miłość do Boga nie istnieje „obok” ludzkiej miłości – przeciwnie, ona jest także WEWNĄTRZ tej miłości.(1 J 4,20) I dlatego nigdy – inaczej niż autorka cytowanego listu – nie postrzegałam swego związku z P. w kategoriach „walki z Bogiem.” A jeżeli już, to była to walka o to, żeby mi „tego” nie dawał…Kimże ja zresztą jestem, aby z Nim „walczyć”? To raczej On zawsze czyni ze mną, co chce…).

 

Zdaniem Anny Lis miłość pomiędzy kapłanem a kobietą to tylko „pożądanie” lub seks, ucieczka przed samotnością a nawet (zwłaszcza ze strony kobiety) „zemsta na kapłaństwie czy na konkretnym kapłanie.”

 

Nie przeczę, że bywa i tak – ale mam poważne wątpliwości, czy takie uproszczenia wyczerpują wszystkie możliwe sytuacje. Autorka takich wątpliwości nie ma. „Bóg jednej osobie nigdy nie daje dwóch powołań jednocześnie.” – stwierdza z niewzruszoną pewnością. Trafiony, zatopiony. Ciekawe tylko, co pani Lis napisze za lat kilkanaście czy kilkadziesiąt, kiedy to (jak wierzę) w Kościele pojawią się również żonaci kapłani?

 

Komentując zaś ten fragment Listu od byłego księdza, który i ja tu już kiedyś przywoływałam („Czy ci, którzy zatrzymali się na drodze kapłaństwa, zawsze i w każdym przypadku są zdrajcami? Czy nie mają prawa do decyzji zgodnej z własnym sumieniem? Czy nie mają prawa czuć, że wybierają, z całym dramatyzmem związanym z tym wyborem, między wiernością swojej dotychczasowej drodze, a sumieniem, które wzywa ich do nowej odpowiedzialności i wierności? Czy nie mają prawa doświadczyć, że Bóg jest nie mniej obecny w kobiecie i dziecku, które kochają, niż w wiernych, którym dotychczas służyli?”) Autorka ironizuje: „Sumienie. Wiele osób powołuje się na własne sumienie (…) Owszem, osąd może być zgodny z własnym sumieniem, ale co to za sumienie?” (s.64)

 

Czy to jednak znaczy, że indywidualne SUMIENIE nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia (a przynajmniej nie tyle, co aktualne nauczanie Kościoła, które przecież zmieniało się w ciągu wieków i które jeszcze nie raz może się zmienić)?

 

Oczywiście, że w przypadku kapłana, który – jakby na to nie spojrzeć – złamał dane kiedyś SŁOWO, trudno mówić o „wierności.” Zawsze jednak można mówić o ODPOWIEDZIALNOŚCI (kardynał Wyszyński słusznie kiedyś powiedział, że człowiek jest odpowiedzialny nie tylko za uczucia, jakie ma dla innych, ale i za te, które w nich wzbudza).

 

I jakoś nie chce mi się wierzyć, by najlepszym przejawem tej odpowiedzialności u kapłana, który ma dziecko, było naprawdę „powiedzenie Jezusowi (ale nie kobiecie!) „przepraszam” – i ucieczka od nich obojga jak najdalej”, jak to doradzał pewien znany duszpasterz księdzu, który znalazł się w takiej właśnie sytuacji. Przepraszam, ale po prostu nie wierzę w to, by takie rozwiązanie naprawdę podobało się Bogu.  Powiem więcej: nie wierzę w takiego Boga!

 

Chociaż, patrząc z innej perspektywy, jest także coś w tym, co wyczytałam w jednym z numerów „Znaku” – że obecnie żyjemy w „kulturze eksów” – co krok to albo eksmąż, albo eksksiądz… I jak tu się dziwić, że wielu ludzi dziś sądzi (jak pewna młoda blogerka), że „w dzisiejszych czasach nie warto przyrzekać dozgonnej miłości”?

 

A opublikowałam to wszystko w dniu, kiedy Kościół czyta m.in. ten piękny fragment z Listu do Hebrajczyków:

 

„Każdy arcykapłan z ludzi brany, dla ludzi bywa ustanawiany w sprawach
odnoszących się do Boga, aby składał dary i ofiary za grzechy. Może on
współczuć z tymi, którzy nie wiedzą i błądzą, ponieważ sam podlega
słabościom.(Hbr 5,1 nn.) Ciekawe, prawda?

 

Kiedy mąż staje się ciężarem…

Internet aż puchnie od narzekań różnych – mniej lub bardziej – „wyzwolonych kobiet”, które najkrócej dałoby się streścić w słowach starej piosenki: „Gdzie ci mężczyźni-ach, gdzie te chłopy?!”

Bo właściwie – można przeczytać w tych rewelacyjnych blogach – taki facet, panie, to tylko problem. Nic nie zrobi, nie pomoże (taki dzieckiem się nie zajmie ani kranu cieknącego nie naprawi…), nie popieści – a jeszcze nieustannie czegoś się od nas domaga…

Już pominę tutaj podstawowy EGOIZM takich wynurzeń – bo te panie ani przez moment nie zastanawiają się, czy aby same nie są „ciężarem” dla swego współmałżonka (podobnie, jak nie mieści mi się w głowie, by podobno „kochająca” żona mogła publicznie tak nazwać swego mężczyznę – czyżby naprawdę uważała, że to doda mu skrzydeł?!

Przecież ONI są najbardziej wyczuleni na punkcie szacunku, a z wszystkich rzeczy na świecie najbardziej pragną PODZIWU…
Chcesz mieć męża idealnego? To jak najczęściej okazuj mu jedno i drugie!)

Ale to mi przypomina przeczytaną kiedyś feministyczną interpretację biblijnego mitu o potopie.

Otóż w tej powieści młoda dziewczyna, która miała zamiar wyjść za mąż, szła najpierw do „starej kobiety”, aby ta jej powiedziała, czy dusza mężczyzny nie będzie dla niej zbyt wielkim ciężarem. 🙂

Tymczasem POWINNO być zupełnie odwrotnie. W pewnej mądrej książce („Urzekająca” Stasi Eldredge – polecam! ) przeczytałam – i zgadzam się z tym! – że mężczyźni w sytuacji „po grzechu pierworodnym” odczuwają dwie pokusy. Pierwsza, to pokusa władzy, która często wyraża się w agresywnym i brutalnym zachowaniu.

A druga, przeciwna do niej (bo wojujący feminizm skutecznie leczy ich z tej pierwszej!) to pokusa WYCOFANIA SIĘ, oddania wszystkiego w ręce kobiet, o czym właśnie piszą blogerki.

Nie zgadzam się więc z nimi, że „taki już los kobiet” – myśmy same sobie ten los zgotowały, pokazując mężczyznom, że ze wszystkim poradzimy sobie świetnie same – a nawet lepiej, niż oni.

Tymczasem prawdziwym powołaniem mężczyzny jest DZIAŁAĆ – być ODPOWIEDZIALNYM i wspierać kobietę – i w takim duchu powinnyśmy wychowywać naszych synów (jako…przyszłych mężów dla innych kobiet).

Bo jeśli nauczysz małego chłopca, że „psim obowiązkiem” matki, a potem żony, jest mu usługiwać we wszystkim – to bądź pewna, że zapamięta to sobie na całe życie…

Co do mnie, to codziennie dziękuję Temu, który mnie stworzył, że mam męża, który nie jest dla mnie „ciężarem”, ale wszechstronną pomocą, przyjacielem i oparciem…

Por. też: „Jak wychować mężczyznę?”