Wierząca ONA, niewierzący ON…

Wyobraźcie sobie, że młody, przystojny i piekielnie błyskotliwy ateista i antyklerykał spotyka nagle kobietę swego życia – piękną, mądrą i wrażliwą…

Niestety, wybranka jego serca ma (w jego oczach) pewien bardzo poważny feler – jest głęboko wierząca. Ale on również nie jest jej obojętny…

Na pozór wiele (jeśli nie wszystko) ich dzieli. Czy zatem może im się udać?

Moim zdaniem, tak, o ile zdołają spełnić trzy podstawowe warunki:

1) ONA nie będzie próbowała go za wszelką cenę „nawracać”, pamiętając, że jeśli Bóg istotnie jest Miłością to jest obecny również w ich miłości, w każdej miłości – i że to w zasadzie wystarczy. Jak to mądrze mówi Pismo: „Każdy, kto miłuje, zna Boga” (1 J 4,7) i  „Skądże możesz wiedzieć, żono, że zbawisz twego męża?” (1 Kor 7,16).

2) ON będzie starał się pamiętać, że ich związek nie powinien się stać terenem „walki ideologicznej” i że TOLERANCJA jest to coś, co warto praktykować także (a może przede wszystkim?) we własnym domu.

3) OBOJE będą się pilnie wystrzegać wyśmiewania i wyszydzania światopoglądu drugiej strony wobec osób trzecich, zwłaszcza dzieci („Twoja matka, Jasiu, to ciemna dewotka, która tańczy, jak jej klechy zagrają!”; „A twój ojciec-bezbożnik będzie się smażył w piekle!”).

Wiem, to trudne – ale przecież nie niemożliwe… 🙂

Czy każda kobieta to anioł?

Nie da się ukryć, że niektóre kobiety LUBIĄ być traktowane jak boginie (miałam taką koleżankę, iście posągową piękność, której jedyną przyjemność stanowiło doprowadzanie tych nieszczęsnych facetów do stanu wrzenia, a potem do rozpaczy – bo jako „bogini” nie potrafiła im odwzajemnić żadnych LUDZKICH uczuć…), ale zauważyłam, że jako takie zazwyczaj pogardzają swoimi wiernymi czcicielami (a niekiedy wręcz perfidnie ich wykorzystują, wyciskając jak cytrynkę).

I mam nieodparte wrażenie, że tak naprawdę potrzebują mężczyzny, który by się odważył strącić je z tego piedestału, przerzucił przez ramię i… zaciągnął do jaskini. 😉

Przyznam się też, że nigdy jakoś nie mogłam zrozumieć tej męskiej tendencji do „ubóstwiania” kobiet – czytałam np. o wielu facetach, którzy chodzili zaspokajać swoje fizyczne potrzeby do wiadomych agencji, bo żona była w ich oczach już tylko matką ich dzieci i „kapłanką domowego ogniska” – a jakże tu „pokalać” taką świętość?

W XIX w. dochodziło z tego powodu wręcz do tragedii (już nie wspominając o histerycznych spazmach w noc poślubną!) – kobiety np. nagminnie chorowały na nerki, bo w obecności mężczyzn wstydziły się iść nawet do toalety. Bo „anioły” przecież nie siusiają, prawda?

W dzisiejszych zaś czasach wyraźną tendencję do idealizowania kobiet wykazują niektóre środowiska feministyczne – w myśl ich ideologii nosicielem wszelkiego zła jest zawsze tylko i wyłącznie mężczyzna (słyszałam nawet o planach, by mężczyznom podawać preparaty hormonalne, mające neutralizować rzekomo „złowrogi wpływ” testosteronu!). W większości różnorodnych „kampanii przeciw przemocy” czarnym charakterem jest jedynie mężczyzna. To on jest tym, który „pije, bije a i molestuje też!” – tak, jakby nie było prawdą, że również kobiety maltretują swoje dzieci, na przykład…

Niektóre szczególnie radykalne odłamy feministek oddają nawet cześć żeńskiej bogini (Gai, Matce-Ziemi), albo też „Chryście” zamiast Chrystusowi… Pierwiastek żeński symbolizuje wtedy dobro, piękno i pokój, a męski – ciemność i wojnę…

I kiedy ktoś mi mówi (a zdarzało się to czasem:)), że jestem „jak bogini” – to ja mówię jasno i stanowczo: nie! Nie, nie i jeszcze raz nie!

Pomijając już fakt, że dla mnie, jako chrześcijanki, jest to zwykłe bałwochwalstwo 😉 – sądzę, że kobieta nie jest ani „aniołem” ani „diablicą.” jest tylko – i „aż”! – człowiekiem. Tak samo jak mężczyzna zresztą.

 

 

(Obrazek pochodzi z www.mojageneracja.pl)

 

Płeć zdrady.

Na jednym z blogów znalazłam niedawno stwierdzenie, że (prawie) każdy mężczyzna kiedyś „zdradził, zdradza lub będzie zdradzał” oraz, że ten, który to już zrobił, staje się często chorobliwie zazdrosny o swoją połowicę.

No, cóż, nie od dziś wiadomo, że każdy „sądzi innych według siebie” tak więc taki facet (żeby nie czuć się „niekomfortowo”) myśli, że wszyscy – na czele z jego żoną – przynajmniej MYŚLĄ o tym samym. Zresztą obecnie dla zdrady, tak męskiej, jak i kobiecej – obmyślono już cały szereg usprawiedliwień. Poczynając od biologicznych („Prawdziwy facet nie może nie zdradzać!”; „Odpowiedzialny za to jest gen zdrady”) poprzez emocjonalne („Gdyby jej mąż jej nie zaniedbywał, na pewno by tego nie zrobiła”) aż do najbardziej wyrafinowanych „psychologicznych”: „Zdrada bywa dobrodziejstwem, może nawet uleczyć Twój związek!”

Ja tam nie wiem, pewnie jestem „zacofana” i „niedzisiejsza” ale uważam, że takie „cudowne uzdrowienie” byłoby możliwe chyba tylko w wypadku gdyby oboje sobie wybaczyli i/lub starali się następnie sobie nawzajem „to” wynagrodzić… Chyba tylko wówczas zdrada mogłaby ich jakoś do siebie zbliżyć.

Piszę „i/lub”, bo znany duszpasterz o. Jacek Salij nie bez racji twierdził, że szczerość w tym wypadku częściej rani, niż uzdrawia. Może lepiej jest zmilczeć, a za to starać się w swoim dalszym życiu ze wszystkich sił zadośćuczynić partnerowi za naszą niewierność?

Wynagradzać i wynagradzać – bez końca. Tak długo, aż rana wreszcie się zabliźni…

Nie wiem także, czy zwróciliście uwagę na pewne subtelne różnice w podejściu do zdrady męskiej i kobiecej?

 

O nim mówi się w takim wypadku, że to „kogut” czy „Casanova” – z drugiej zaś strony stwierdza się zwięźle, że wszyscy mężczyźni to świnie – no, że oni po prostu już „tacy” są.

 

Ona z kolei może wprawdzie zasłużyć sobie na epitet „puszczalskiej” czy nawet „dziwki” , ale z drugiej strony, częściej może także liczyć na współczucie i zrozumienie. Mówi się: „Skoro zdradziła, to znaczy, że czegoś jej w tym związku brakowało.”

 

Czy zatem nie uważamy, że za zdradę – czy to własną, czy partnerki – zawsze w większym stopniu odpowiadają MĘŻCZYŹNI?

 

A może to tylko moje błędne wrażenie?