Wyobraźcie sobie, że młody, przystojny i piekielnie błyskotliwy ateista i antyklerykał spotyka nagle kobietę swego życia – piękną, mądrą i wrażliwą…
Niestety, wybranka jego serca ma (w jego oczach) pewien bardzo poważny feler – jest głęboko wierząca. Ale on również nie jest jej obojętny…
Na pozór wiele (jeśli nie wszystko) ich dzieli. Czy zatem może im się udać?
Moim zdaniem, tak, o ile zdołają spełnić trzy podstawowe warunki:
1) ONA nie będzie próbowała go za wszelką cenę „nawracać”, pamiętając, że jeśli Bóg istotnie jest Miłością to jest obecny również w ich miłości, w każdej miłości – i że to w zasadzie wystarczy. Jak to mądrze mówi Pismo: „Każdy, kto miłuje, zna Boga” (1 J 4,7) i „Skądże możesz wiedzieć, żono, że zbawisz twego męża?” (1 Kor 7,16).
2) ON będzie starał się pamiętać, że ich związek nie powinien się stać terenem „walki ideologicznej” i że TOLERANCJA jest to coś, co warto praktykować także (a może przede wszystkim?) we własnym domu.
3) OBOJE będą się pilnie wystrzegać wyśmiewania i wyszydzania światopoglądu drugiej strony wobec osób trzecich, zwłaszcza dzieci („Twoja matka, Jasiu, to ciemna dewotka, która tańczy, jak jej klechy zagrają!”; „A twój ojciec-bezbożnik będzie się smażył w piekle!”).
Wiem, to trudne – ale przecież nie niemożliwe… 🙂
Takie związki mimo wszystko nie rokują świetlanej przyszłości, bo oprócz normalnych konfliktów, które wcześniej czy później wystąpią, mogą się do tego dołączyć jeszcze te „ideologiczne”. Trzeba ogromnej siły wiary by to udźwignąć. Równocześnie jednak jest to doskonała okazja dla chrześcijanina by pokazać, czym tak naprawdę jest chrześcijaństwo, czyli życie i postępownie na codzień zgodnie z nauką Chrystusa. To też niełatwe, bo poprzeczka jest bardzo wysoko…. ale są ludzie co uwielbiają sporty ekstremalne…. To jednak chyba nie dla wszystkich…
Pewnie nie dla wszystkich, Marku, podobnie, jak związki międzykulturowe czy z osobą niepełnosprawną (pewien dziennikarz TVN-u, który chciał się z nami umówić na program – odmówiliśmy, ze względu na dobro osób trzecich – po wysłuchaniu naszej historii powiedział, że podziwia mego męża, bo on by się nie zdobył na małżeństwo z taką kobietą). Oczywiście, że najłatwiejsze są związki z „podobnymi sobie” – dlatego powstają nawet specjalne portale randkowe dla chrześcijan (www.przeznaczeni.pl), dla niepełnosprawnych, czy też dla osób superinteligentnych. Także Pismo Św. przestrzega, by „nie wprzęgać się w jedno jarzmo z niewierzącymi” (2 Kor 6,14), mając na myśli małżeństwa mieszane. (Widzisz, i znów w kontekście małżeństwa powraca to słowo, którego tak nie lubisz…:)). Wydaje mi się jednak, że chociaż życie z kimś „podobnym” do mnie może być spokojniejsze (często mówię P., że mając „normalną” żonę miałby mniej obowiązków…), to z kimś „zupełnie innym” – na pewno jest ciekawsze.
Bardzo mądre słowa, naprawdę:) Zadałam Ci ostatnio pytanie o Twój związek i muszę przyznać, że na początku trochę „niefajnie” sobie o Tobie pomyślałam (jak ja mogłam, skoro jestem taka niedoświadczona w życiu?!), ale jak przeczytałam kilka pierwszych postów i odpowiedź na mój komentarz, to wszystko mi się w głowie unormowało i jestem pod wrażeniem, bo Twoja rodzina jest na pewno bardzo dobra, choćby biorąc pod uwagę przeszłość Twojego męża. (codzienna-egzystencja)
Nie przejmuj się, ja kiedyś też źle myślałam o takich kobietach, jak ja („uwiodła księdza, bezwstydnica – no, jak ona mogła? Nie mogła sobie znaleźć innego faceta, głupia?”) – to normalna reakcja.
To w sumie fajnie, że mnie rozumiesz:) Kurczę, taka nadzwyczajna ta Twoja historia…
Życie jest nadzwyczajne – i pisze nam ciekawsze scenariusze, niż niejeden film. A ponieważ wiem, że ja sama bym tego nigdy dla siebie nie wymyśliła (takie życie nie jest łatwe, wierz mi), przypuszczam, że to Pan Bóg tak namieszał…:)
Przepraszam, że o to pytam, ale ja pierwszy raz mam okazję rozmawiać/pisać z osobą taką jak Ty i poprostu ja jestem strasznie ciekawa, czy nie boisz się, że Twój związek jest niezgodny z prawami Boskimi. (zapewniam, że niczego nie sugeruję, absolutnie, nie zrozum mnie źle).
Oczywiście, że się boję. Każdego dnia i w każdej minucie. Ale jednocześnie boję się, że przerwanie go też byłoby z nimi sprzeczne…
Wydaje mi się mimo wszystko, że jeśli jest niezgodny, to z prawami wymyślonymi przez ludzi. Tylko Bóg tak naprawdę zna szczerość naszych intencji i to, z czym przychodzi nam się w tym życiu zmierzyć. Ludzie na ogół widzą tylko wierzchołek góry lodowej i po tym wydają kategoryczne i nieraz przez to krzywdzące sądy.
Mam nadzieję, że nie zaliczyłaś mnie do tych ludzi. Jeżeli tak, to przepraszam, że to tak wyszło.
Nie masz za co mnie przepraszać, nikt nie jest nieomylny – ja także nie. A jednak myślę, że – nawet jeśli zaczęło się od naszego GRZECHU – z całej tej historii wyniknęło również wiele dobra.
Masz rację – i na tym opieram swoją nadzieję, że Bóg zmiłuje się nad nami…
Bóg zmiłuje się nad wieloma ludźmi, ale to wszystko jest lekko skomplikowane i podobno jak się popełnia grzech w nadziei, że Bóg się zmiłuje, to się nie zmiłuje. Ale Twój przypadek jest zdecydowanie inny:)
Nie jestem pewna, czy to zdecydowanie nie ten przypadek, mam tylko taką nadzieję.:) A jednak, nawet jeśli mamy „źle ukształtowane” sumienie (tzn. jeśli się mylimy), Kościół nakazuje w pierwszym rzędzie słuchać swego sumienia. Prawda jest taka, że choć wszyscy wokół mówili mi, że powinnam przerwać ten związek, ja nie byłam w stanie przekonać samej siebie, że tak jest naprawdę. Gdybym więc to zrobiła, to bez wewnętrznego przekonania, że tak trzeba, tylko pod naciskiem innych – a zatem wbrew własnemu sumieniu. Mam nadzieję, że Pan Bóg, w swojej miłości, zechce wziąć to pod uwagę.
Ja też tak myślę. Moje zdanie zapewne niewiele wnosi do sprawy, bo jest zwykłą niewykształconą do końca nastolatką, ale wiem to i owo. PS.Mogę wiedzieć, jak masz na imię? Nie jest mi to do niczego potrzebne, ale lubię wiedzieć, jak kto ma na imię:)
Jestem Ania. 🙂
Ja Klaudia (lepsze takie imię niż żadne). A skąd masz taki pseudonim?
Klaudia to bardzo piękne, rzymskie imię. Nosiły je kobiety z cesarskiego rodu Klaudiuszy.:) A co do pseudonimu, to wymyślił go mój mąż, żeby nie zaczepiali mnie obcy mężczyźni w Internecie. Zdziwisz się, ale pomogło. Czasami tylko pytali, czy nie jestem…księdzem, bo „alba” to część ubioru, którą kapłan nosi pod ornatem.
Cieszę się, że tak myślisz o moim imieniu. A co do Twojego pseudonimu, to ja wiem, co to jest alba, ale mnie poprostu zdziwiło to słowo jako nick.
Do całokształtu trzeba dodać dużo pokory,wyrozumiałości,miłości,nadziei,modlitwy.Trzeba wczuwać się w sytuację drugiej osoby i jej poglądy,nie uchybiając niczemu,co mogłoby niekorzystnie wpłynąć na sposób rozumowania i wywoływać odwrotne reakcje.W takim związku trzeba wykazać się niesamowitą delikatnością i taktem,trzeba wyważyć każde słowo mając na sercu dobro drugiej osoby.Jest to bardzo trudne zadanie,ale czy niemożliwe?
Czytam Twojego bloga od niedawna, jak również komentarze pod Twoimi notkami. Trafiłam przypadkiem, kiedyś z poleconego przez Onet postu. Dopatruję się w Twoich wątkach dość wysokiego mniemania o sobie. Że jesteś wyjątkowa, zbyt często to niestety daje się wyczytać pomiedzy wierszami. Podkreślasz nazbyt często, że jesteś żoną byłego Księdza, by za chwilę pisać, iż Kapłanem jest się zawsze. Próbujesz w to wszystko wmieszać Boga, iż właśnie On tak chciał a nawet życzył sobie tego. Nie ukrywam, że podobają mi się Twoje przemyślenia, lubię czytać Twój blog, jednak to co napisałam powyżej nazbyt często mnie irytuje.
Mario, a może aby w ogóle pisać bloga, potrzebne jest przekonanie, że jest się „innym” niż reszta świata (bo w końcu ma się temu „światu” coś do powiedzenia)?:) Możliwe, że moje „wysokie mniemanie o sobie” (to eufemizm – mogłaś po prostu napisać, że jestem potwornie zarozumiała.:)) jest także formą kompensacji – jako osoba niepełnosprawna mogłabym równie dobrze mieć kompleksy. Wychowano mnie jednak (możesz obwinić za to moich rodziców) w przekonaniu, że nie jestem kimś „gorszym” tylko właśnie…wyjątkowym. 🙂 Jeśli to Cię uspokoi, za równie wyjątkowych i niepowtarzalnych uważam także wszystkich innych ludzi. Może zresztą jestem zwykłą dziewuchą, która ma w życiu szczęście wplątywać się w niezwykłe sytuacje, spotykać niezwykłych ludzi i czytać ciekawe książki? Już dawno mówiłam, że ja sama nie jestem DOBRA – mam tylko szczęście spotykać dobrych ludzi. A jeśli chodzi o Pana Boga – wiem, że byłoby to bardziej „spójnie” (i mniej denerwujące) gdybym natychmiast po poznaniu mojego męża zakwestionowała wszystko, w co do tej pory wierzyłam, ale nie potrafię. Wiesz, Marta Robin, francuska mistyczka, mawiała, że wola Boża wypełnia się nawet w tym, co nie było chciane przez Niego. I ja tak myślę. Przykro mi – jestem, jaka jestem.
Ależ Albo dlaczego odbierasz moje słowa pisane jako krytykę pod Twoim adresem. Każdy człowiek jest wyjatkowy i każdy niepoatarzalny. Nie moim zamiarem było krytykowanie Ciebie. Podoba mi Twój blok, Twoje mądre notki co nie znaczy, że wszystko musi mi się podobać i chyba mam prawo wyrazić swoje zdanie. Po to chyba masz komentarze pod każdą z notek. A to, że trudno przyjąć Ci słowa krytyki i odpierasz je może nie atakiem – co też mi się podoba, ale jakby nie było tłumaczeniem nadal swojej wyjątkowości w kontekscie niepełnosprawności, to doprawdy zdumiewa mnie to. Może pozwól jednak innym wyrazić również swoje zdanie na Twój temat. Chyba po to te notki i Twój blog i Twoje przemyślenia. Nie każdy będzie pochwalał to co Ty uważasz godne pochwały i wyjatkowości.
Nie jestem wyjątkowa, a Ty masz prawo myśleć i pisać o mnie co chcesz, OK?:) Kontekst niepełnosprawności pojawił się zaś tutaj tylko dlatego, że chciałam Ci wyjaśnić, że być może dlatego jestem taka zarozumiała.
Ps. Ja NAPRAWDĘ myślę, Mario, że nie mylisz się co do mnie – i wcale nie obraziłam się za Twój komentarz. Czemu poczułaś się dotknięta moją odpowiedzią?
Albo absolutnie nie myślę o Tobie źle, Wybrałaś Ty i Twój mąż miłość, a największą wartością i szczęściem jest kochać i być kochanym. Każdy z nas chce mieć taką Osobę. I jestem pewna, że wiele burz i wojen przeżyłaś w swoim sercu, wynika to jasno z Twoich przemyśleń. I za to też Cię cenię, bo myślę, że nie każdy byby gotów na taki krok, a raczej decyzję. Większość ludzi przeżywających podobne rozterki (a sądzę ze taki ludzi na świecie jest niezliczona ilość) uciekłaby się do innych rozwiążań, wieczne ukrywanie przed światem, oszukiwanie siebie i innych, tęsknotę i niespełnienie.Ty wybrałaś powiedzmy „mniejsze zło”, a właściwie dobro dla Ciebie i Twojego męża. Lubię Twój blog jak już pisałam i od dzisiaj jestem tutaj codziennie i czekam z niecierpilowścią na nowe myśli, na każdy dzień oraz ten dzisiejszy.Nie chciałam Cię obrazić i ja sama nie czuję się urwżona. Wyraziłam swoje zdanie, ale ono nie musi być obiektywne.Rozumiem Cię doskonale, może dlatego, że kiedyś przeżyłam podobną historię do Twojej, ale to już odległa przeszłość. Przeszłość, która trwa i będzie trwała we mnie, pomimo tego, że jest przeszłością. I właśnie dlatego jesteś wyjatkowa , nie dlatego, że jesteś żoną Księdza (byłego), ani nie dlatego, że jesteś niepełnosprawna, ale właśnie dlatego, że wbrew wszystkim i wszystkiemu wybrałaś głos serca, swojego serca i na tym opierasz swoje dalsze życie. I to jest piękno i to jest piekne.Pozdrawiam 🙂
Tolerancja to nie tylko podstawa małżeństwa mieszanego na kazdy z mozliwych sposobów ( religii, pochodzenia, statusu, koloru skóry, przekonań) ale tez podstawa życia…Pozdrawiam :)))
Masz rację – przecież NIGDY nie uda nam się spotkać osoby, która by była w każdym, najdrobniejszym szczególe taka, jak MY. Nawet bliźnięta jednojajowe różnią się między sobą w wielu kwestiach. I właśnie tolerancja jest tym, co pozwala nam żyć obok siebie POMIMO tych różnic. Kilka lat temu widziałam piękny reportaż z Nigerii – matka-muzułmanka miała córkę, która została katolicką zakonnicą – a jednak, jak te kobiety się kochały!Bo „tolerancja”, tak jak ja ją rozumiem, to jest usilne poszukiwanie tego, co nas łączy, a nie tego, co dzieli. I, przyznaję się ze wstydem, że nie zawsze udaje mi się być dostatecznie tolerancyjną wobec tych, którzy się ze mną nie zgadzają. Także tutaj, na tym blogu. I każdy taki przypadek uwiera mnie jak drzazga.
Jesteśmy tylko ludźmi i całe zycie sie uczymy, także tolerancji. Ja mam przykład blisko mnie… moi rodzice. Mama jest wierzącą i praktykującą osobą, tata jest ateistą, jednak nigdy nie dali nam czy komus innemu odczuc tych róznic! Widzimy tylko to co ich łączy, a nie dzieli, a są małżeństwem już ponad 30 lat 🙂
Ja także widziałam sporo takich związków, Olusiu, dlatego wiem, że to jest możliwe. A Twoim rodzicom gratuluję!
A mam pytanie… A jak wychowywali Ciebie Twoi rodzice ? Czy chodzilas do kosciola z tata i mama ? Czy tylko z mama ? Jak to wygladalo w praktyce?
Jeśli to o mnie Ci chodzi, Moniu, to w praktyce wyglądało to tak, że (jeśli w ogóle) chodziłam do kościoła zazwyczaj z babcią, bo moi rodzice nie byli specjalnie praktykujący. 🙂 Jako mała dziewczynka byłam bardzo pobożna, potem na kilka lat zupełnie odeszłam od Kościoła. Tak naprawdę dopiero w liceum „odkryłam” dla siebie chrześcijaństwo na nowo – i wówczas sama zaczęłam zachęcać do niego moich rodziców. 🙂
Takie małzenstwo ma rację bytu w przypadku kiedy obie strony sa tolerancyjne, kulturalne i maja „klasę”. Jak juz jedna strona próbuje druga stronę nawrócić „na swoja wiare” to takie małżeństwo nie ma sensu, predzej czy póżniej dojdzie do konfliktu.
Znam dobrze takie małżeństwo – no, prawie takie. Mój przyjaciel jest niewierzący (ale nigdy nie był wojującym antyklerykałem), a jego żona od wielu, wielu lat związana z neokatechumenatem. I małżeństwo to jest, trwa tyle samo, co nasze, ale znacznie lepiej, niż nasze.
U nas odwrotnie – wierzący ON i niewierząca ONA. Najtrudniejsza jest sprawa wychowania dzieci. Kiedy przyszło do podjęcia decyzji, czy nasz syn ma uczestniczyć w spotkaniach z księdzem w przedszkolu, czy też nie – dla mnie było oczywiste, że tak, natomiast moja niewierząca żona była do tego nastawiona bardzo negatywnie. Żeby nie było niedomówień – nasz syn uczęszcza na te spotkania, a żona już do tego jakoś przywykła. (Nie, nie wyglądało to tak, że po burzliwej awanturze postawiłem na swoim. :))) Przypadkiem, akurat ja byłem na zebraniu rodziców, w trakcie którego trzeba było podpisać deklarację. Podpisałem ją, a dopiero potem, kiedy po powrocie do domu opowiedziałem o tym żonie, okazało się, że ona by takiej deklaracji nie podpisała).
No to to jest doskonały przykład na to, że nigdy przypadki nie są przypadkowe. Ale obiektywnie taka sytuacja jest trudniejsza – mama ma większy wpływ na dzieci od taty.
Masz rację, Leszku, ale z drugiej strony, jeśli chłopiec nigdy nie widział modlącego się ojca, może łatwo dojść do wniosku, że wiara to coś, co „nadaje się tylko dla bab.”
Zastanawiam się, czy w ogóle w tych kwestiach możliwy jest jakiś „kompromis” w potocznym znaczeniu tego słowa – bo przecież Bóg jest ALBO Go nie ma. Tertium non datur. Więc pewnie na ogół bywa tak, że któraś ze stron decyduje zgodnie z własnym sumieniem (jak Ty), a druga się do tego, bardziej czy mniej chętnie, „dostosowuje.” Czytałam też o rodzinie chrześcijańsko-muzułmańskiej, gdzie chłopczyk (zgodnie ze zwyczajem) wychowywany jest w wierze ojca, nie jest ochrzczony, ale uczęszcza również z matką na nabożeństwa w kościele. Podobnie w niektórych rodzinach żydowsko-chrześcijańskich ludzie zachowują (w różnym stopniu) obydwie tradycje.
Hm to tak jakby niewegetarianin poślubił wegetariankę (pomijając oczywiste różnice jeśli chodzi o różnicę wyznań). No i jak tu teraz żona ma gotować mężowi zupki na mięsie albo smażyć schaba? Albo co ma dziecko do szkoły dostać? Jeśli chodzi o konkretny przykład, który podałaś – najważniejsze jest zrozumienie i tolerancja. Ważne, by każde było gotowe pójść na ustępstwa tej drugiej strony (np. żona nie zmuszać niewierzącego męża by koniecznie przysięgał na Boga w kościele, mąż nie odbiera żonie ślubu kościelnego i jej radości z tego płynących). Największy problem pojawi się przy wychowaniu dzieci – choć może to być z korzyścią dla dziecka: będzie umiało dostrzec stanowiska obu stron i nie będzie zatwardziały po jednej stronie. Pozdrawiam
Adku, ateista wcale nie musi przysięgać na Boga w kościele (przysięga małżeńska powinna się w tym wypadku kończyć na „…i że Cię nie opuszczę aż do śmierci.” – koniec, kropka.:) Przykład z wegetarianką i mięsożernym bardzo mi się podoba, bo pokazuje, jak czasami trudno wypracować rozsądny kompromis. Ale jeśli żona od czasu do czasu (z bólem serca) usmaży mężowi tego schabowego, a mąż zasmakuje w tofu i potrawach z soi – to chyba jest to, o co chodzi?:)
Wiem, że nie musi przysięgać – ale osoba wierząca może stwierdzić, że musi, bo inaczej sprawi jej przykrość – i co zrobić? 🙂 Jeśli chodzi o pożywienie: kompromis da się osiągnąć poprzez zasmakowanie obu postaw. W przypadku religii: niektórzy błędnie sądzą, że ateista może poświęcić się bardziej (pójść do kościoła chociażby), bo dla niego to i tak nic nie znaczy. Z drugą stroną (a może dziś zamiast do kościoła poszlibyśmy do parku?) już nie jest tak łatwo 😉
Dla mnie sprawa jest jasna – nie należy wymagać od innych większego poświęcenia niż to, na które bylibyśmy w stanie zdobyć się sami 🙂 – chociaż wiem, że to łatwiej napisać, niż wykonać. Jako osoba wierząca mogłabym też przekornie powiedzieć, że chrześcijanin powinien wymagać więcej od siebie, niż od ateistów. 🙂 („Komu wiele dano…” – itd.:)). Ale miłość, Adku (choć to dziś niepopularne), to także zdolność do poświęceń. Kiedyś czytałam powieść, w której nie znoszący muzyki klasycznej mąż chodził do filharmonii z żoną-melomanką tylko dlatego, że lubił patrzeć na nią podczas koncertu. W ten sposób domyślał się, co ona przeżywa, chociaż jemu te odczucia były zupełnie obce. Myślisz, że nie mogłoby tak być również w dziedzinie religijnej?:)
A czy żona byłaby zdolna do poświęcenia, by zamiast na ulubioną operę pójść z mężem na mecz? 🙂 Jasne, że w związku i miłości jest coś takiego jak poświęcenie, które nie zna ceny – zastanawiam się jednak, do jakiego poświęcenia dla osoby niewierzącej gotowa jest osoba wierząca?
Mam nadzieję, Adku, że do każdego. Choć musisz też pamiętać, że dla nas, teistów, Bóg jest Kimś, kto stoi „ponad” każdym człowiekiem – więc gdyby ktoś ukochany kazał mi „wyprzeć się” wiary w Niego, odmówiłabym. To jest chyba granica mojego poświęcenia. Ale, z drugiej strony, św. Jan ma rację, gdy mówi, że kto nie miłuje swego bliźniego, którego widzi, nie może też miłować Boga, którego nie widzi.
A, gdyby tego chciał Twój niewierzący partner, zrezygnowałabyś ze ślubu kościelnego i chrztu dziecka? Bo zmusić kogoś by wyrzekł się wiary jest ciężko – ale pozbawić go możliwości sakramentów jest łatwiej. Oczywiście mówię tu o normalnej „prośbie”, nie chamskim nakazie, bo z takim człowiekiem nie warto by było być z zasady. Zresztą, rozumiesz o co chodzi 😉 pozdrawiam
Adku, dla mnie to, co mówisz, niezupełnie jest tylko teoretycznym problemem wartym rozważenia – bo przecież wiążąc się z P. sama dobrowolnie wyrzekłam się sakramentów. Wierz mi, że dla osoby głęboko wierzącej (a za taką się uważałam) taka decyzja to droga przez mękę. Dla niewierzących (o ile się nie mylę?) sakramenty są tylko pewnymi zewnętrznymi gestami, rytuałami, które mogą być, zależnie od sytuacji, zabawne, interesujące lub irytujące. Natomiast z punktu widzenia osoby wierzącej…jak by Ci to powiedzieć…są to „miejsca” czy „punkty” (na szczęście nie jedyne!) w których można „doładować się” duchowo. „Możesz sobie wierzyć, ale zrezygnuj z sakramentów!”To trochę tak, jakby Ci powiedziano: „Puszczamy Cię wolno, ale do końca życia nie wolno Ci będzie kosztować pewnych potraw/odwiedzać pewnych miejsc!” – smakowałaby Ci taka „wolność”?:) Wiesz, minęły już prawie trzy lata od tej mojej decyzji – a to nadal boli…Dlatego sądzę, że jest to coś, o co jedna strona może prosić drugą tylko w sytuacjach zupełnie szczególnych (jak nasza) – na pewno nie z powodu uprzedzeń czy dla kaprysu. Zresztą, wet za wet: tak samo nikt nie ma prawa zmuszać ateisty do przyjmowania sakramentów. („No, chodź ze mną, jak to będzie wyglądało?”).
Gdy poznałam mojego męża… stanowiliśmy właśnie taką parę: ja wierząca, on-ateista. Bardzo się kochaliśmy… ale postanowiłam poczekać na jego nawrócenie albo… odejść (tylko kiedy?). Nie wyobrażałam sobie ani życia w małżeństwie niesakramentalnym ani ślubu kościelnego tylko z mojej strony… a przede wszystkim wspólnego wychowania dzieci (na katolików czy ateistów – to jest ogromny dylemat). No i stało się… z czasem mąż przystąpił do sakramentu chrztu, komunii św. i bierzmowania… a ja najpierw zostałam jego matką chrzestną a potem… żoną;) Gdyby do sakramentów nie doszło… nie bylibyśmy razem. On podjął trud zrozumienia chrześcijaństwa, poznania Chrystusa i oddania Mu swojego życia… w przeciwnym wypadku nie bylibyśmy rodziną. I teraz w wierze wychowujemy naszego syna…www.uczucia-i-refleksje.blog.onet.pl
Można powiedzieć, Wigo, że z punktu widzenia osoby wierzącej to jest idealne zakończenie.:) Ale gwoli uczciwości trzeba też pamiętać, że nie zawsze musi się tak stać (a już na pewno stawianie ukochanemu/ukochanej ultimatum:”albo się nawrócisz, albo z nami koniec!” jest nie na miejscu, prawda?:) Wszystko ma swój czas…) – i że nie wszyscy niewierzący wychowują dzieci „na ateistów” – niektórzy, pozostając przy swoim ateizmie, wychowują je w atmosferze przyjaznej dla ich własnych poszukiwań, i, na przykład, nie zabraniają praktyk religijnych. Mój brat i bratowa są agnostykami, ale ich 11-letni syn ma całkowitą wolność w uczęszczaniu do kościoła.
Masz racje. Takie nastawienie – albo sie nawrócisz albo z nami koniec swiadczy jedynie o jakimś fanatyzmie a nie o miłości. Jezeli człowieka mierzy się jedynie miara czy jest wierzacy czy nie to lepiej wogóle nie zawracac komus glowy. Jestes dobry, mądry, odpowiedzialny, odpowiadasz mi pod każdym względem ale jestes niewierzacy (czy wierzacy) to z nami koniec – jak dla mnie to jest chore podejście.
Takie stawianie kogoś pod murem kłóci się z każdą koncepcją miłości (może poza układem sadomasochistycznym), a już na pewno z miłością chrześcijańską, która każe „znosić” a nawet kochać każdego takim, jakim jest.:)
Przykra ocena Olu. Nikogo pod ścianą nie stawiałam. Po prostu wiedziałam, że jeśli mam żyć w rodzinie to tylko chrześcijańskiej… gdyby mój mąż nie przyjął sakramentów nie mógłby mi ślubować :Tak i dopomóż Bóg (…) nie chodziłby ze mną i synem do kościoła, nie modliłby się ze mną… słowem ja bym szczęśliwa nie była w takim związku i on pewnie też nie. Wolałam poczekać, co Bóg pokaże jeśli chodzi o nas dwoje. Pokazał, że wszystko jest możliwe… że w naszym przypadku marzenie o chrześcijańskiej rodzinie się może spełnić.
Wigo, zdaje się, że i ja pisałam coś o „stawianiu pod ścianą” – jednak w żadnym razie nie miałam na myśli Ciebie i Twojej rodziny. Chodziło mi tylko o postawę typu:”Jesteś ateistą?Spadaj, nie mamy o czym ze sobą rozmawiać!”
Nie stawiałam mu ultimatum… cierpliwie czekałam. A co bratanka… wydaje mi się, że gdy człowiek nie ma przykładu od rodziców to bardzo rzadko dokona innego wyboru w sprawach wiary niż oni sami, czyż nie? Oczywiście bywają odstępstwa… ja sama chodziłam na pielgrzymki wbrew rodzicom. Bali się bym do zakonu nie poszła 😉 Ale mój młodszy brat bez przykładu stał się agnostykiem do kwadratu… a przecież ochrzczenie dziecka nakłada na rodziców obowiązek pokazania mu ze swojej strony życia w wierze…
Wigo, myślę, że jednak jest trochę inaczej: wiara powinna być (nie mówię, że zawsze jest, ale być powinna) osobistym wyborem każdego człowieka – i to niezależnie od tego, w jakiej rodzinie się wychował. Znałam zarówno ludzi głęboko wierzących, wychowanych w rodzinach ateistów, jak i wojujących ateistów, wychowywanych przez bardzo pobożnych rodziców. Zapewne jakąś rolę odgrywa tu także naturalny bunt przeciw rodzicom, na zasadzie: „Jak wy żyjecie tak, to ja właśnie będę inaczej!” Oczywiście jakaś część ludzi woli „iść na łatwiznę” i postępować tak, jak ich „mamusia nauczyła.” Musisz jednak wziąć pod uwagę, że Bóg dla każdego człowieka ma własny plan – i może mu udzielić łaski wiary (tak, jak Twojemu mężowi) w dowolnym momencie, nawet na łożu śmierci. Jestem np. przekonana, że Leszek Kołakowski i Jacek Kuroń, którzy całe życie wytrwale „szukali Boga” choć się NIGDY oficjalnie nie „nawrócili” mają już swoje miejsce u Niego. Warto też pamiętać, że z wiarą jest trochę jak za miłością – nie możesz nikogo „nauczyć” wierzyć – każdy musi SAM nauczyć się kochać Boga na swój sposób. Może tylko tego zapragnąć, psatrząc na to, jak Ty Go kochasz…
A więc myślimy podobnie 🙂 Chyba tylko ubieramy to w inne słowa. Znam wielu agnostyków, ateistów żyjących uczciwiej niż niejeden katolik. Nigdy nie oceniam ich… szanuję ich wybory i poglądy… choć przyznaję że mam inne co do wiary czy Kościoła…