W cieniu WOŚP.

Początek stycznia każdego roku to w naszym kraju jak zwykle zażarte spory o akcję Jerzego Owsiaka – którego to jedni uważają za szubrawca, inni zaś nieledwie za świeckiego świętego.  Oświadczam, że osobiście nie zaliczam się do żadnej z tych grup – aczkolwiek Orkiestrę od początku wspierałam, wspieram i będę wspierać. Uważam, że mam wobec niej dług wdzięczności, ponieważ i moje dzieci, gdy były w wieku niemowlęcym, korzystały ze sprzętu i badań finansowanych przez fundację Owsiaka.

Niemniej martwi mnie trochę, że „serduszkowa” akcja czasem przesłania cały ogrom dziecięcego cierpienia, które się dzieje poza nią. Badania pokazują, że Polacy, którzy angażują się w styczniową zbiórkę, potem czują się już „rozgrzeszeni” i mniej chętnie wspierają inne charytatywne przedsięwzięcia w ciągu roku. Na zasadzie: „jestem porządnym człowiekiem-przecież daję na Owsiaka!”

Ja się staram pomagać nie tylko w ramach WOŚP.

Niezmiennie mnie na przykład wścieka, że wiele dzieci w Polsce umiera nie z braku skutecznej terapii – bo ta często jest dostępna, coraz częściej nawet w Polsce – tylko dlatego, że NFZ im tego leczenia nie refunduje. Nowoczesne metody leczenia są bowiem zazwyczaj horrendalnie kosztowne. Jako osoba nieustannie borykająca się z problemami finansowymi (na marginesie, nie jest prawdą, jakobym tego bloga prowadziła dla celów zarobkowych!) często nie jestem sobie w stanie nawet wyobrazić takich sum.  Szansę na życie i zdrowie dostają więc tylko te dzieci, których rodzice we własnym zakresie zdobędą potrzebne pieniądze. Pozostałe po prostu umrą – i z tym się milcząco godzimy wszyscy. Ja jakoś pogodzić się nie potrafię.

Poniżej jedna z takich historii, dotycząca sąsiada mojej blogowej przyjaciółki Miśki.

https://www.siepomaga.pl/ratujemytymka

Ja już pomogłam, jak umiałam – po prostu wysyłając sms.

A dziś rano moja córeczka zapytała mnie: „Mamusiu, a czy jak wrócę z przedszkola, to ten zielony paseczek będzie już cały zapełniony?” – bo ona mocno wierzy, że ten chłopiec wyzdrowieje, kiedy dostanie swoje lekarstwo. Nie chciałam jej rozczarować, więc powiedziałam jej, że nie wiem – ale że mamy jeszcze trochę czasu.

To jak – pomożecie?

Worek, korek…

Gdzieś kiedyś usłyszałam, że te trzy rzeczy deprawują kapłana. I w pełni się z tym zgadzam.

 

Worek, czyli sakiewka, oznacza pieniądze.Korek-skłonność do alkoholu, a rozporek-różnego typu afery seksualne.

 

Ostatnio gruchnęła wieść, iż pewnego gdańskiego duchownego okradziono na, bagatela, dwa miliony złotych, które zniknęły z prywatnego konta księdza.

Mój znajomy dziennikarz oburzał się na nienawistne komentarze (w stylu:„Złodziej okradł złodzieja! „), które pojawiły się pod tą informacją w Internecie.

 

W przeciwieństwie do niego, mnie takie reakcje zupełnie nie dziwią.Widywałam już gorsze, nawet pod artykułami dotyczącymi śmierci duchownych.Skala niechęci, jaka ich otacza, jest tak duża, że czy ksiądz okradł-czy jego napadli, zawsze winny jest on sam (katabas, czarny itd.).

 

Można wręcz odnieść wrażenie, że w niektórych środowiskach być antysemitą to wstyd, homofobem-obciach, za to być zawziętym antyklerykałem? Ach, jakże to nowoczesne i cool!

 

Za to sama naraziłam się sympatycznemu dziennikarzowi, pisząc, że ksiądz mimo wszystko nie powinien mieć aż tak dużej sumy na prywatnym koncie. Że to raczej nie przystaje do ideału Kościoła ubogiego, jaki jest bliski papieżowi Franciszkowi.

 

Na to on zapytał, ile pieniędzy ksiądz powinien mieć, ażeby Kościół był „ubogi.” Odparłam, że nie wiem dokładnie, ile – ale że nie znam żadnego, który by zgromadził aż taki majątek. A znam ich wielu. I dodałam, że wielu mądrych ludzi (między innymi – ludzi w sutannach i habitach) uczyło mnie, że bogactwo księdza jest tym, co skutecznie gorszy ludzi.

 

Definicja „ubóstwa” według ONZ to życie za około 2 dolary dziennie. Nie wymagam od księży życia na tym poziomie, bo wiem, że nie są to bezcielesne anioły -i muszą coś jeść, w coś się ubierać i z czegoś płacić rachunki za wodę i prąd. Ale… dwa miliony na koncie nie mieszczą mi się nijak w żadnej znanej definicji ubóstwa – nawet (a może – tym bardziej?) „ewangelicznego ubóstwa.”

 

Oczywiście, w odróżnieniu od internautów, nie podejrzewam od razu owego okradzionego o jakieś nieuczciwe czy przestępcze działania. W życiu księży też możliwe są przecież różne sytuacje – ktoś mógł otrzymać jakiś spadek, pobierać honoraria za własną twórczość czy wykłady, czy wreszcie żyć niezwykle oszczędnie. Choć wiem, że na przykład mój mąż nie zdołałby zebrać takiej sumy, nawet, gdyby przez 25 lat żył jak mnich o chlebie i wodzie. Wbrew pozorom, rozwarstwienie majątkowe wśród księży jest także bardzo duże.

 

Następnie przytoczyłam przykład pewnego młodego księdza, który nagle zaczął „rozbijać się” najnowszym modelem samochodu. I dopiero, gdy wybrzmiały już wszystkie oskarżenia o zdzierstwo i chciwość,  okazało się, że ten super wóz był prezentem od brata księdza, który był świetnie prosperującym biznesmenem. Pozory mylą, chciałam przez to powiedzieć.

 

Na to mój rozmówca stwierdził kategorycznie, że ksiądz nie powinien był przyjmować od brata takiego prezentu…

 

Ach, więc to tak – pomyślałam.

 

Nie grzech księdzu MIEĆ pieniądze (nawet bardzo duże – dla mnie ta kwota jest zupełnie niewyobrażalna) – grzech tylko, jeśli WIDAĆ, że ksiądz ma pieniądze? Czy to aby nie trąci hipokryzją? Mnie jednak jakoś razi np. o. Rydzyk, pozujący na ubogiego zakonnika…

 

Oczywiście, jest możliwe – jak próbował mnie przekonywać ów dziennikarz – że ktoś ma pieniądze, ale się z tym nie obnosi i żyje bardzo skromnie. Jednakże jest to zapewne rzadkie zjawisko – a po wtóre: jaki sens w gromadzeniu dóbr, którymi nie mamy zamiaru się cieszyć? Czy nie jest to także jakaś subtelna forma skąpstwa czy chciwości? Nie wiem.

 

Wydaje mi się jedynie, że księża powinni żyć na podobnym poziomie, jak ludzie, wśród których pracują – a może nawet na ciut niższym. Mam rację? A może się mylę? Co sądzicie o tym?

 

POSTSCRIPTUM:I jak się ma do tego niedawna wypowiedź abpa Hosera, iż jego zdaniem protestujący lekarze są zbyt „niecierpliwi” – bo kiedy on sam był młodym lekarzem, także pracował za „głodową” pensję… Czyżby dlatego ksiądz arcybiskup zdecydował się na zmianę życiowego powołania?;) Nie śmiem przypuszczać…

 

 

(Źródło obrazka: interia.pl)

Czy NPR jest „za darmo”?

Muszę przyznać, że czasami z lekkim zawstydzeniem słucham, kiedy zwolennicy metod naturalnych (do których zresztą i sama wciąż się zaliczam) pośród licznych zalet tychże z upodobaniem wymieniają także ich rzekomą „darmowość” – często w opozycji do wysokich kosztów, jakie trzeba ponieść, stosując inne metody regulacji poczęć.

W pewnej książce na ten temat („NPR jest O.K.!”) znalazłam stwierdzenie, które dobrze ilustruje to przekonanie: „No, cóż, jesteśmy studenckim małżeństwem, więc jak na razie darmowa opcja nam odpowiada!”

Tymczasem jednak jest to tylko część prawdy. Bowiem w NPR, jak wszędzie: im wyższa jakość usług, tym wyższa cena.

Zupełnie za darmo są więc porady na portalach internetowych i niektóre aplikacje mobilne (sama obecnie używam szwajcarskiego programu „Sympto” – i jestem bardzo zadowolona, bo nawet w wersji bezpłatnej istnieje możliwość zapisywania informacji pochodzących z różnych metod – i dodawania własnych uwag). Za dostęp w trybie PREMIUM, który daje użytkowniczce wiele dodatkowych opcji, z reguły trzeba już zapłacić.

NPR w wersji najbardziej „podstawowej” (zwykły termometr elektroniczny raz na kilka lat plus notesik z kartami obserwacji do wybranej metody) to rzeczywiście niewielki wydatek – rzędu kilkunastu złotych. Ale już gdyby ktoś chciał dokształcać się sam, podręczniki i inne materiały do poszczególnych metod to wydatek od kilkunastu do kilkudziesięciu złotych. Można też zapisać się na kurs, organizowany przez którąś z organizacji, promujących wybraną przez nas metodę – INER (metoda Rötzera), LMM (metoda Kippley’ów)  czy też TOR (metoda Billingsów).

Organizatorzy z reguły zastrzegają, że udział w szkoleniu jest darmowy, trzeba jednak zapłacić „za materiały” – zwykle około 150-200 złotych od osoby lub od pary.

Największe kontrowersje wzbudza koszt nauczania tzw. Modelu Creightona, zaawansowanej metody, służącej do diagnozowania problemów z płodnością (i stanowiącej integralną część naprotechnologii). Kurs podstawowy obejmuje tu bowiem 8 spotkań (po około 150 złotych każde), a następnie dalsze indywidualne, płatne konsultacje, które mogą trwać nawet przez kilka lat.

Nie posunęłabym się wprawdzie aż do stwierdzenia, że NPR może być niemal tak samo dochodowym „biznesem” jak cały wielki przemysł środków antykoncepcyjnych (bo to jest oczywista NIEPRAWDA),tym niemniej…

Profesjonalny termometr „owulacyjny” do NPR można kupić na Allegro w cenie od kilkudziesięciu do nawet 190 złotych (sprzęcik renomowanej marki Cyclotest:)); natomiast bardzo poręczne mikroskopy owulacyjne „ze śliny” – niestety niemal nieosiągalne poza Internetem – będą nas kosztować około 100 złotych. Na rynku dostępne są ich różne marki, np. włoska Donna, Afrodyta i południowokoreański Q Tester. Ich deklarowana skuteczność wynosi około 98%. Wypróbowałam prawie wszystkie modele, a obecnie posiadam hiszpański FertilControl Easy, który od pozostałych odróżnia m.in. brak żaróweczki, która to jest najbardziej kłopotliwym elementem tego typu urządzeń: z reguły przepala się po maksimum dwóch latach – i na tyle też producenci udzielają gwarancji. Jako, że FertilControl działa na światło słoneczne, ma działać bez zarzutu przez lat trzy. Zobaczymy.

Mikroskopy tego typu są szczególnie chętnie używane przez pary, stosujące metodę „mieszaną” (NPR+prezerwatywa) – a sama często powtarzam, że gdyby osobom prowadzącym kościelne kursy przedmałżeńskie rzeczywiście zależało na propagowaniu „tych” metod wśród młodych ludzi, powinni dawać takie urządzenie w prezencie każdej parze narzeczonych. Pomarzyć.:)

I tak oto dochodzimy do „NPR w wersji de luxe”, czyli do komputerów cyklu. Za taki elektroniczny przedmiot pożądania (producenci chwalą się skutecznością przekraczającą 99%) trzeba już zapłacić od ok. 300 (Q Tester), przez około 600 (bardzo chwalony przez moje Czytelniczki Cyclotest) i 1500 (Pearly) do nawet 2,5 tysiąca złotych! (To BabyComp dla „starających się”, ze wszystkimi możliwymi „bajerami”, samouczącą się pamięcią cykli, itp[.).

Od wielu już lat zastanawiam się nad zakupem takiego cudeńka, mimo wszystko jednak ciągle się waham, bo choć wysoka cena zdaje się być gwarancją skuteczności, osobiście nigdy nie ufałam metodom „jednowskaźnikowym” – wolę pozostać już na zawsze rygorystycznie wierna zasadzie: „Stosuj zawsze przynajmniej dwie uzupełniające się metody w tym samym czasie!” – bo kiedy RAZ tylko z tego zrezygnowałam, począł się nasz syn Boguś, a perturbacje związane z jego przyjściem na świat kosztowały mnie naprawdę wiele cierpienia. (Tak, tak, moi Kochani Krytycy: wiem, że na WSZYSTKO to doskonale sobie zasłużyłam, więc możecie już sobie oszczędzić strzępienia języka…)

Paradoksalnie, na portalu 28 dni, poświęconym metodom naturalnym, znalazłam i taki wpis:„Być może [wysoka cena] to czynnik ograniczający dostęp, ale osobiście cieszę się, że wreszcie wiedza z zakresu rozpoznawania płodności zaczęła być odpowiednio ceniona.”

Hmm, może to i prawda – znana mądrość ludowa mówi przecież, że ludzie na ogół nie doceniają tego, co dostają „za darmo.” Co sądzicie o tym?