Zawsze uważałam, że nie powinno się ostro przeciwstawiać „prawa” – „miłości”. Tak samo jak wiary i rozumu, kobiet- mężczyznom czy miłości – sprawiedliwości.Ten który jest Miłością, jest także (jak mnie uczono) „sędzią Sprawiedliwym”.
A jednak (i w to najtrudniej nam uwierzyć i zrozumieć!) nawet Boża Sprawiedliwość jest tylko MIŁOŚCIĄ. „Boża Sprawiedliwość” polega na tym, że Bóg (z miłości do nas!) wydał swego Syna (jedynego naprawdę Sprawiedliwego!) w nasze ręce, byśmy z Nim postąpili „niesprawiedliwie” – i aby przez tę niesprawiedliwość odkupione zostały NASZE grzechy („On to dla nas grzechem uczynił Tego, który nie znał grzechu…”)
Czy ktoś z nas może sobie choćby wyobrazić, jak to będzie stanąć przed Sędzią, który jest TYLKO Miłością? Ja nie mam zielonego pojęcia.
Wiadomo, że w sytuacji „po grzechu pierworodnym” nasza zdolność do kochania innych ludzi jest mocno wykoślawiona. Ale chyba jeszcze bardziej wykrzywione jest także nasze ludzkie poczucie „sprawiedliwości.”
O ile więc miłość bez żadnego „prawa” łatwo może stać się lekkomyślna i nieodpowiedzialna („No, bo przecież się kochamy!” – mówią zwykle nastolatki przed pójściem ze sobą do łóżka; „Miłość wszystko usprawiedliwia!” – twierdzi mąż, porzucający żonę i dzieci dla młodszej kochanki…) , o tyle prawo bez miłości – staje się okrutne i bezduszne („My mamy Prawo, a w Prawie Mojżesz nakazał nam „takie” kamienować!” – krzyczą do Jezusa bogobojni Żydzi, pewni własnej prawości. I aż chciałoby się tu zawołać: „Dura lex, sed lex!”).
Jasne, prawo jest po to, żeby go przestrzegać – i czasami może nawet prowadzić do wzrostu miłości, ale…nie zawsze. Starszy syn z przypowieści o „synu marnotrawnym” w sposób doskonały wypełniał ojcowskie „prawo” – jednak, tak samo jak jego młodszy lekkomyślny brat, NIE KOCHAŁ ojca. Był mu po prostu posłuszny jak NIEWOLNIK.
Z tego wniosek, że „samo prawo” (bez miłości) nie jest w stanie nikogo przemienić na lepsze – co najwyżej wbija człowieka w pychę („O, dzięki, Ci, Boże, że nie jestem jak ci wszyscy ludzie – zdziercy, cudzołożnicy i oszuści!”:))
Wydaje mi się, że w sytuacjach spornych pomiędzy „prawem” a „miłością” Jezus zawsze wybiera miłość. Nie człowiek jest dla szabatu, ale szabat dla człowieka.”
A pomiędzy powiedzeniem Owsiaka – „Róbta co chceta!”- a Augustynowym „KOCHAJ i rób, co chcesz!” JEST jednak pewna różnica. Subtelna, ale jednak. Mniej więcej taka, jak między „erotyką” a „pornografią.” 😉
W świetle powyższych rozważań zastanawiam się nad niedawną sprawą z Phoenix (pisał o o niej „Tygodnik Powszechny”) gdzie Siostra Margaret McBridge, dyrektor katolickiego szpitala, zaaprobowała decyzję szpitalnej komisji etycznej, zezwalającej na usunięcie 11-tygodniowego płodu w celu ratowania życia matki cierpiącej na nadciśnienie płucne (kobieta znalazła się w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia) – za co miejscowy biskup bez zastanowienia nałożył na nią ekskomunikę i zwolnił ze stanowiska. („My mamy prawo kanoniczne, a według prawa…”)
Oczywiście, w świetle katolickiej bioetyki, aborcja nie jest rzeczą „dobrą” pod żadnym warunkiem – także w przypadku zagrożenia życia kobiety należy, w miarę możności, wybierać takie zabiegi i środki, które pozwolą ratować oboje. W tym wypadku więc dopuszczalne było podanie leków na nadciśnienie, nawet zakładając że miałyby one szkodliwy wpływ na płód, czy nawet mogły doprowadzić do poronienia.
Podkreślam, że dla mnie każda aborcja – z jakiegokolwiek powodu – jest wielką tragedią – być może tym większą, im bardziej błahy i bezsensowny jest ten powód.
Niemniej wydaje mi się, że rację ma o. Jacek Prusak, pytając na łamach „Tygodnika”: „Czy ratowanie 11-tygodniowego płodu gwarantuje mu przeżycie poza organizmem matki? Być może wybór, jakiego dokonała siostra McBridge podyktowany był logiką ratowania jedynego życia, jakie mogło trwać dalej?”
Myślę, że w tym konkretnym przypadku „ofiara życia” tej kobiety byłaby całkowicie daremna – nawet, jeśli Kościół nagrodziłby ją za to złotą aureolą…
Bo gdybyśmy uważali inaczej, oznaczałoby to, że życie ciężarnej kobiety nie ma żadnej AUTONOMICZNEJ wartości, że jest ona niczym więcej, jak tylko „inkubatorem” dla poczętego życia…
I tak się tylko zastanawiam: co na to wszystko powiedziałby Jezus?