Stłuczone aniołki.

Niemal codziennie media donoszą nam o kolejnym „aniołku”, którego „kochający rodzice” lub opiekunowie zatłukli dosłownie na śmierć.

I jestem zszokowana zarówno bestialstwem tych ludzi (bo zwierzętami ich jednak nie nazwę – zwierzęta zazwyczaj chronią swoje młode…), głupotą ich tłumaczeń (gdyby dziecko po prostu „spadło z kanapy”, jak mówią, nie doznałoby żadnych poważniejszych obrażeń…), jak i tym, że nikt ich nie nauczył, jak panować nad własnymi emocjami. Notabene, bicie małych dzieci mija się z celem – bite niemowlę płacze przecież coraz głośniej, i żeby je w ten sposób „uciszyć” trzeba by je było chyba zabić (co też się niestety zwykle dzieje…).

I wiem, że rację miał Janusz Korczak, kiedy już w początkach XX wieku ubolewał nad tym, że w dzisiejszych czasach trzeba mieć referencje, żeby zostać sprzątaczką – a nikt nie robi egzaminów dla rodziców…

Niektórzy ludzie po prostu nie powinni mieć dzieci. Należałoby również wprowadzić całkowity zakaz stosowania jakichkolwiek kar fizycznych przynajmniej wobec dzieci w wieku do lat 3 – a za jego szczególnie drastyczne naruszenie karać nie tylko długoletnim więzieniem, ale także, na przykład, sterylizacją. Ot, tak na wszelki wypadek.

Wielu sądzi, że taki właśnie model wychowania jest „katolicki” – w myśl pradawnej zasady: „Rózeczką dziateczki Duch Święty bić każe…” Nawet w naszym Sejmie można od czasu do czasu usłyszeć stwierdzenie, że „dzieci bite są bardziej współczujące i wrażliwe.” (sic!) Być może do rozpowszechnienia takich poglądów w pewnej mierze przyczynia się także mentalność, w myśl której „dziecko jest własnością rodziców”, żona – „własnością” męża, a każdy kapłan, naturalnie, własnością Kościoła. Możliwe również, że o przemocy wobec kobiet i dzieci wciąż jeszcze mówi się w naszych kościołach za mało. Ale przecież już św. Paweł doradzał rodzicom: „…nie pobudzajcie do gniewu waszych dzieci, lecz wychowujcie je, stosując karcenie i napominanie Pańskie!” <Ef 6,4> A w jaki sposób „karci i napomina” nas Bóg? Wiadomo, że zawsze Z MIŁOŚCIĄ!

Problem jest jednak o wiele starszy, niż samo chrześcijaństwo. Zwłaszcza w starożytności uważano dzieciństwo za coś w rodzaju choroby, z której tylko rózga i upływający czas mogą nas wyleczyć. Bito więc dzieci na potęgę – w domu i w szkole. Uskarżał się na to sam wielki Wergiliusz, który nie wahał się nawet swego nauczyciela nazwać „katownikiem.” Podobne skargi można znaleźć np. w „Wyznaniach” św. Augustyna.

Na tym tle akceptująca postawa Jezusa wobec najmłodszych wydaje się raczej ewenementem. Fryderyk Engels (właśnie on!) miał kiedyś powiedzieć, że wiele możemy wybaczyć chrześcijaństwu, ponieważ nauczyło nas KOCHAĆ DZIECI

Mój wykładowca od psychologii dziecięcej, roztrząsając ten drażliwy problem, stwierdził kiedyś: „Ja też jestem przeciwny biciu dzieci – ale któż z państwa nigdy nie dostał?”  Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że ja. (Mój tatuś uważał, że jeśli rodzic musiałby uderzyć własne dziecko, to byłaby to jego największa klęska pedagogiczna.) Staruszek popatrzył na mnie zza okularów i zapytał powoli: „No, widzi pani…I co z pani wyrosło?!” 😉

Postscriptum: Inna sprawa, że jeżeli komukolwiek dzieje się krzywda we własnym domu, to regułą jest, że ludzie – a już w szczególności najbliżsi sąsiedzi „nic nie widzieli, nic nie słyszeli.” Aż do czasu tragedii… (Patrz: sprawa Josefa F. – i tyle, tyle innych…) Oczywiście, podstawowe pytanie: „jak daleko można i należy ingerować w cudzą prywatność dla tzw. „dobra społecznego”?” pozostaje wciąż bez odpowiedzi. A przykładem ewidentnego „przegięcia” w drugą stronę może być chociażby Szwecja, gdzie zdarzało się, że opieka społeczna odbierała dzieci nawet troskliwym opiekunom – oczywiście „dla ich dobra.”

Postscriptum 2: Ostatnio razem z P. zachodzę w głowę, dlaczego, obok licznych propozycji „wychowania seksualnego” nikt, ani z prawa ani z lewa, nie postuluje wprowadzenia do szkół elementów psychologii rozwojowej dziecka. Może to pozwoliłoby młodym rodzicom zrozumieć, że dzieci czasem płaczą – i jak sobie z tym fantem poradzić…

4 odpowiedzi na “Stłuczone aniołki.”

  1. Nie sądzę, by dziś było gorzej niż przed wiekiem, czy dwoma wiekami; teraz to po prostu bardziej widać. Obawiam się przy tym, że rzecz nie w modyfikacji prawa – prawo, choćby najlepsze, nie nauczy ludzi miłości.

    1. Myślę, że masz trochę racji – to tak, jak z trzęsieniami ziemi, powodziami i tsunami. Zdarzały się zawsze w różnych częściach globu, tylko że myśmy na ogół nic o tym nie wiedzieli. Co innego dzisiaj, kiedy Żiemia stała się „globalną wioską.” Tym niemniej wydaje mi się, że przynajmniej część problemu leży w mentalności, w której narodziny dziecka nie są pożądanym wydarzeniem – a kolejnego „bachora” traktuje się tylko i wyłącznie jako uciążliwy kłopot. I sądzę też, że prawo pełni, przynajmniej do pewnego stopnia, funkcję wychowawczą. Ciekawe, że nawet feministki, które nie chcą mu tej funkcji przyznać np. w odniesieniu do aborcji (choć wiadomo, że tam, gdzie jest liberalne prawo aborcyjne, atmosfera wokół tych zabiegów prędzej czy później staje się przyzwalająca – i odwrotnie, bo obecnie skłonni jesteśmy uważać za niemoralne TYLKO to, czego prawo wyraźnie zakazuje) – chętnie powołują się na nią, jeżeli chodzi o przemoc w rodzinie. Choć, oczywiście, zgadzam się z Tobą, że nawet najsurowsze prawo jeszcze nikogo nie nauczyło miłości i dobroci.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *