Wielki Czwartek Alby.


To od lat dla mnie bardzo szczególny dzień.Nigdy nie zapominam, że wzięłam sobie kapłana za męża. Nigdy.


Czasami w oczach mego męża

Widzę blask słońca w Galilei

Jak wtedy gdy jawnogrzesznicę

Przed sąd Rabbiego przyciągnęli.

Czasem na dobrych jego rękach

Choć je się bardzo zetrzeć stara

Dostrzegam ślady tego Chleba

Tego, co serca nam przepala.

 

I zawsze, co roku, zastanawiam się, czy on na pewno nadal wypełnia swoje powołanie, służąc mnie i dzieciom z tak wielką miłością?

 

Kapłaństwo służebne…Wczoraj przeczytałam u jednego znajomego pastora, że katolicy się mylą. Że Wielki Czwartek jest, owszem, dniem kiedy Jezus ustanowił sakrament Eucharystii, ale NIE kapłaństwa.

 

Dowodził, że skoro Jezus jest „Arcykapłanem Nowego Przymierza”, to nie istnieje coś takiego, jak chrześcijańscy kapłani, którzy mieliby być-rzekomo-„pośrednikami” pomiędzy Bogiem a ludźmi.

 

Sęk jednak w tym, że katoliccy księża (tak samo jak Maryja czy święci) wcale takimi pośrednikami nie są.Nigdy nie pojmowałam tego w ten sposób. A mój mąż z pewnością nigdy nie czuł się „pośrednikiem” pomiędzy ludźmi a ich Stwórcą.Księża to NIE szamani!

 

Patrząc podczas wczorajszej liturgii na kapłana, który pokornie przyklękał przed ludźmi, umywając im nogi, przypomniało mi się, że nawet ostatni papieże używają pięknego tytułu „SŁUGA SŁUG BOŻYCH”. W miejsce innych, moim zdaniem mniej adekwatnych, jak „wikariusz” czy też”zastępca Chrystusa na ziemi.” (Pojęcie „zastępcy” sugeruje, że jego Pan jest chwilowo nieobecny. A przecież Jezus obiecał, że będzie z nami „aż do skończenia świata”! ) Nawet oni są tylko sługami wspólnoty, nawet jeśli – jak mówił mój znajomy rektor seminarium-trudno to czasem wytłumaczyć klerykom, którzy przychodzą często już z gotową wizją swojej kościelnej „kariery.” I nawet jeśli niektórzy z nich łatwo potem zapominają, że powinni być tylko „służącymi.”

 

Jest to zresztą logiczne.Ustanawiając święte obrzędy,  Jezus jednocześnie ustanowił tych, którzy mieli je sprawować dla wspólnoty.Nigdy nie miałam z tym problemu.

 

Kilka myśli na 500-lecie Reformacji.

Przede wszystkim, muszę powiedzieć, że bardzo cieszę się, że papież Franciszek został zaproszony i przyjął zaproszenie na obchody jubileuszu 500-lecia Reformacji w Szwecji. Podczas spotkania ponoć rozdawano wodę mineralną w butelkach, na których po jednej stronie był napis „wod z Norymbergi”, a po drugiej – „woda z Rzymu.” Ciekawe, co by na to powiedział Marcin Luter, który tworzył zjadliwe pamflety „o papiestwie przez Antychrysta w Rzymie założonym.” 🙂 A także, co by powiedział na to, że w Kościele luterańskim w Szwecji, wbrew zasadzie „sola Scriptura” wyświęca się dziś kobiety na pastorki i biskupki… Musiałby się bardzo zdziwić. 🙂

W każdym razie, wszyscy przeszliśmy długą drogę, aby to w ogóle mogło być możliwe…

Czasami myślę, że gdyby Marcin Luter żył w dzisiejszych czasach, do rozłamu Kościoła w ogóle by nie doszło.

Bo nie tylko Kościół protestancki od czasów Lutra uległ daleko idącym przemianom. Podobnie zmienił się także Kościół katolicki, czego zdaje mi się, nasi bracia protestanci nie zauważają w wystarczającym stopniu. Często rozmawiając z nimi mam wrażenie, jakby ich wiedza o Kościele rzymskokatolickim i jego dogmatach zatrzymała się w XVI wieku. Zupełnie, jakby oni dla nas byli braćmi, ale my dla nich – wciąż jeszcze trwającymi w błędzie „heretykami”, których koniecznie trzeba nawrócić na „jedyną prawdziwą, ewangeliczną wiarę.” Przy czym każda z licznych protestanckich  denominacji na ogół uważa własną interpretację Pisma Świętego za jedyną właściwą.  Widywałam już braci protestantów, kłócących się między sobą zażarcie np. o to, czy „zgodnie” z Pismem” wolno chrzcić małe dzieci, czy też absolutnie nie. Może powinnam dodać, że w takich sporach, jako historyczka i katoliczka przychylałam się do opinii tych, którzy mówili, że można – choć nigdy nie powinno to był obowiązkowe czy przymusowe.Jednakże wątpię, by rozstrzygnięcie tej kwestii sprawiło, że świat stanie się bardziej chrześcijański…

Weźmy jednak dwie najprostsze kontrowersje katolicko-protestanckie: kult maryjny i kult obrazów.

Nie potrafię na przykład wytłumaczyć swoim protestanckim przyjaciołom, że my-katolicy NAPRAWDĘ, ale to naprawdę, nie czcimy Maryi (ani świętych) W TAKI SAM SPOSÓB, jak czcimy Boga. I że, na przykład, Maryja jest tylko JEDNA, a nie inna w każdym obrazie. 🙂 A znów te obrazy mają nam służyć tylko jako pomoc w modlitwie. (Niezależnie od nadużyć, które się zdarzają – i nad którymi ubolewam.). A Pismo Święte znam nie gorzej, niż wielu z nich…

Nieporozumienia te jednak nie przesłaniają mi nigdy wszystkiego, co nas łączy – i nie tracę nadziei, że kiedyś będziemy mogli modlić się razem w jednym Kościele – w „pojednanej różnorodności.”

reformacja

Niewiarygodny żywot pewnego księdza.

Jak zapewne zauważyliście, chętnie przedstawiam na tym blogu niezwykłe postaci i zjawiska związane z chrześcijaństwem, które mnie niezmiennie fascynuje.

I pomyślałam sobie, że życie o. Michaela Seeda (ur. w 1953 r.), angielskiego franciszkanina, świetnie mi pasuje do tej koncepcji bloga.

Z dzieciństwa wyniósł tylko przemoc, molestowanie seksualne, samobójstwo kobiety, którą uważał za swoją matkę (jak się później okazało, był biologicznym dzieckiem pewnej irlandzkiej nastolatki, zmuszonej do oddania synka do adopcji – dziewczyna ta z pewnością chciała dobrze, jednak nie mogła przypuszczać, że przekazując malca w ręce „szanowanych obywateli” zgotuje mu takie piekło na ziemi…) – i znęcanie się nad nim w szkole.

Na domiar złego, okazało się, że jest dyslektykiem i podczas, gdy inne dzieci zdawały już egzamin Eleven-Plus (uprawniający do wyboru dalszej drogi po szkole podstawowej) on bardzo słabo czytał i prawie nie umiał pisać…

W rezultacie trafił do szkoły „dla uczniów nieprzystosowanych społecznie”, w której były – jak sam się wyraził – „tylko trzy rodzaje uczniów: zdegenerowani moralnie, opóźnieni umysłowo i ja…”

„Dyrektor szkoły, pan Turner i szkolny psychiatra byli w porządku – wspominał dalej – ale inni nasi pedagodzy zachowywali się bardziej jak strażnicy więzienni, niż nauczyciele (…) Niektórzy mieli do nas skrajnie negatywny stosunek i traktowali nas okrutnie. (…) Jak na ironię, jeden z najbardziej lubianych nauczycieli stał się później obiektem śledztwa w sprawie pedofilii i został skazany za molestowanie kilku uczniów.”

Tak więc, gdzie nie spojrzeć, przemoc i molestowanie seksualne – które to dwa elementy towarzyszyły od dzieciństwa Michaelowi, z przerażającą regularnością – można nawet powiedzieć, że kiedy już mu się wydawało, że zaczyna się wydostawać z piekła, w jakim żył, wpadał z kolei w jeszcze gorsze tarapaty…

Historię tę dedykuję tym wszystkim, którzy sądzą, że księża katoliccy to (w ogólności) swego rodzaju „stwory z Kosmosu”, które nie mają zielonego pojęcia o życiu i problemach tak zwanych „zwykłych ludzi.”

Naturalnie, tego typu „edukacja” nie mogłaby przynieść mu nic dobrego – gdyby nie to, że pomoc nadeszła z zupełnie niespodziewanej strony.

Oddajmy znowu głos samemu autorowi: „Pojawienie się Stanleya Thomasa w szkole było dla mnie jak przybycie postaci granej przez Robina Williamsa w filmie „Stowarzyszenie Umarłych Poetów.” Doznałem olśnienia i przebudzenia. (…)

Chyba dostrzegł we mnie niezapisaną kartę, kogoś, nad kim może popracować.

W wieku piętnastu lat, żyjąc w środowisku nieletnich męskich prostytutek, handlarzy narkotyków i osób niedorozwiniętych umysłowo, stałem się kimś w rodzaju filozoficznie nastawionego do życia ekscentryka.

Wówczas nie potrafiłem tego w pełni docenić, ale w gruncie rzeczy pan Thomas zapewnił mi prywatną edukację, opartą ponadto na tradycyjnych wartościach. Przeżyłem szok, gdy dowiedziałem się, że ten ekscentryczny, czterdziestojednoletni mężczyzna jest księdzem anglikańskiego Kościoła Walii, który został wyświęcony w 1968 roku i robi magisterium z pedagogiki.”

Szok ów musiał być tym większy, że młody Michael był wówczas zaprzysięgłym ateistą.

„Nie wierzyłem już w istnienie Boga. – wyznaje w swojej książce – Ponadto byłem przekonany, że gdyby ci wszyscy kaznodzieje przeszli w życiu przez to wszystko, przez co ja przeszedłem, też by nie wierzyli.”

Droga do wiary Michaela, który pochodził z rodziny mieszanej wyznaniowo, protestancko-katolickiej, a jego ukochana babcia była najpierw salwacjonistką (zwolenniczką Armii Zbawienia) a następnie gorliwą ortodoksyjną baptystką (on zaś dokonywał posłusznie konwersji wraz z nią, nie chcąc jej zasmucać wiadomością, że jest niewierzący) – z pewnością nie była łatwa.

A jednak dziś ten zbuntowany chłopak, który po opuszczeniu szkoły przepracował jeszcze kilka lat w różnych schroniskach dla bezdomnych, starców i osób niepełnosprawnych, ma trzy dyplomy uniwersyteckie i dwa doktoraty. Przez 23 lata pełnił posługę w Katedrze Westminsterskiej jako sekretarz, a jakże, do spraw ekumenizmu.

To się nazywa „właściwy człowiek na właściwym miejscu.”

Michael Seed jest znany jako „duszpasterz celebrytów”, ale cieszy się też szacunkiem parlamentarzystów i regularnie gości w gabinetach ministerialnych przy Downing Street.

Łączą go przyjacielskie więzy z sześcioma ostatnimi premierami Wielkiej Brytanii, mówi się, że odegrał dużą rolę w decyzji Tony’ego Blaira o przejściu na katolicyzm.

Jest to, ogólnie rzecz biorąc, człowiek, który równie swobodnie czuje się w Watykanie i w Pałacu Buckingham, w londyńskim City i w świecie show-biznesu, jak i wśród bezdomnych, których ciągle wspiera.

W 2004 roku papież Jan Paweł II przyznał ojcu Michaelowi najwyższe watykańskie odznaczenie – Krzyż Pro Ecclesia et Pontifice, a dziennik The Times nadał mu tytuł „księdza stulecia”…

I czy ktoś jeszcze uważa, po przeczytaniu powyższego, że Bóg nie jest wielki?:))))

Michael-Seed-2-150x150

Przeczytajcie sami: Michael Seed, Dziecko niczyje, wyd. PROMIC, Warszawa 2010.