Jak zapewne zauważyliście, chętnie przedstawiam na tym blogu niezwykłe postaci i zjawiska związane z chrześcijaństwem, które mnie niezmiennie fascynuje.
I pomyślałam sobie, że życie o. Michaela Seeda (ur. w 1953 r.), angielskiego franciszkanina, świetnie mi pasuje do tej koncepcji bloga.
Z dzieciństwa wyniósł tylko przemoc, molestowanie seksualne, samobójstwo kobiety, którą uważał za swoją matkę (jak się później okazało, był biologicznym dzieckiem pewnej irlandzkiej nastolatki, zmuszonej do oddania synka do adopcji – dziewczyna ta z pewnością chciała dobrze, jednak nie mogła przypuszczać, że przekazując malca w ręce „szanowanych obywateli” zgotuje mu takie piekło na ziemi…) – i znęcanie się nad nim w szkole.
Na domiar złego, okazało się, że jest dyslektykiem i podczas, gdy inne dzieci zdawały już egzamin Eleven-Plus (uprawniający do wyboru dalszej drogi po szkole podstawowej) on bardzo słabo czytał i prawie nie umiał pisać…
W rezultacie trafił do szkoły „dla uczniów nieprzystosowanych społecznie”, w której były – jak sam się wyraził – „tylko trzy rodzaje uczniów: zdegenerowani moralnie, opóźnieni umysłowo i ja…”
„Dyrektor szkoły, pan Turner i szkolny psychiatra byli w porządku – wspominał dalej – ale inni nasi pedagodzy zachowywali się bardziej jak strażnicy więzienni, niż nauczyciele (…) Niektórzy mieli do nas skrajnie negatywny stosunek i traktowali nas okrutnie. (…) Jak na ironię, jeden z najbardziej lubianych nauczycieli stał się później obiektem śledztwa w sprawie pedofilii i został skazany za molestowanie kilku uczniów.”
Tak więc, gdzie nie spojrzeć, przemoc i molestowanie seksualne – które to dwa elementy towarzyszyły od dzieciństwa Michaelowi, z przerażającą regularnością – można nawet powiedzieć, że kiedy już mu się wydawało, że zaczyna się wydostawać z piekła, w jakim żył, wpadał z kolei w jeszcze gorsze tarapaty…
Historię tę dedykuję tym wszystkim, którzy sądzą, że księża katoliccy to (w ogólności) swego rodzaju „stwory z Kosmosu”, które nie mają zielonego pojęcia o życiu i problemach tak zwanych „zwykłych ludzi.”
Naturalnie, tego typu „edukacja” nie mogłaby przynieść mu nic dobrego – gdyby nie to, że pomoc nadeszła z zupełnie niespodziewanej strony.
Oddajmy znowu głos samemu autorowi: „Pojawienie się Stanleya Thomasa w szkole było dla mnie jak przybycie postaci granej przez Robina Williamsa w filmie „Stowarzyszenie Umarłych Poetów.” Doznałem olśnienia i przebudzenia. (…)
Chyba dostrzegł we mnie niezapisaną kartę, kogoś, nad kim może popracować.
W wieku piętnastu lat, żyjąc w środowisku nieletnich męskich prostytutek, handlarzy narkotyków i osób niedorozwiniętych umysłowo, stałem się kimś w rodzaju filozoficznie nastawionego do życia ekscentryka.
Wówczas nie potrafiłem tego w pełni docenić, ale w gruncie rzeczy pan Thomas zapewnił mi prywatną edukację, opartą ponadto na tradycyjnych wartościach. Przeżyłem szok, gdy dowiedziałem się, że ten ekscentryczny, czterdziestojednoletni mężczyzna jest księdzem anglikańskiego Kościoła Walii, który został wyświęcony w 1968 roku i robi magisterium z pedagogiki.”
Szok ów musiał być tym większy, że młody Michael był wówczas zaprzysięgłym ateistą.
„Nie wierzyłem już w istnienie Boga. – wyznaje w swojej książce – Ponadto byłem przekonany, że gdyby ci wszyscy kaznodzieje przeszli w życiu przez to wszystko, przez co ja przeszedłem, też by nie wierzyli.”
Droga do wiary Michaela, który pochodził z rodziny mieszanej wyznaniowo, protestancko-katolickiej, a jego ukochana babcia była najpierw salwacjonistką (zwolenniczką Armii Zbawienia) a następnie gorliwą ortodoksyjną baptystką (on zaś dokonywał posłusznie konwersji wraz z nią, nie chcąc jej zasmucać wiadomością, że jest niewierzący) – z pewnością nie była łatwa.
A jednak dziś ten zbuntowany chłopak, który po opuszczeniu szkoły przepracował jeszcze kilka lat w różnych schroniskach dla bezdomnych, starców i osób niepełnosprawnych, ma trzy dyplomy uniwersyteckie i dwa doktoraty. Przez 23 lata pełnił posługę w Katedrze Westminsterskiej jako sekretarz, a jakże, do spraw ekumenizmu.
To się nazywa „właściwy człowiek na właściwym miejscu.”
Michael Seed jest znany jako „duszpasterz celebrytów”, ale cieszy się też szacunkiem parlamentarzystów i regularnie gości w gabinetach ministerialnych przy Downing Street.
Łączą go przyjacielskie więzy z sześcioma ostatnimi premierami Wielkiej Brytanii, mówi się, że odegrał dużą rolę w decyzji Tony’ego Blaira o przejściu na katolicyzm.
Jest to, ogólnie rzecz biorąc, człowiek, który równie swobodnie czuje się w Watykanie i w Pałacu Buckingham, w londyńskim City i w świecie show-biznesu, jak i wśród bezdomnych, których ciągle wspiera.
W 2004 roku papież Jan Paweł II przyznał ojcu Michaelowi najwyższe watykańskie odznaczenie – Krzyż Pro Ecclesia et Pontifice, a dziennik The Times nadał mu tytuł „księdza stulecia”…
I czy ktoś jeszcze uważa, po przeczytaniu powyższego, że Bóg nie jest wielki?:))))
Przeczytajcie sami: Michael Seed, Dziecko niczyje, wyd. PROMIC, Warszawa 2010.