Św. Marcin Luter?

W tradycyjnym katolicyzmie od wieków przyjęło się przeciwstawianie „dobrego” reformatora, np. św. Franciszka, który próbował odmienić oblicze chrześcijaństwa własnym przykładem ubóstwa i modlitwy – oraz „złego”, Marcina Lutra, który otwarcie gromił grzechy Kościoła – a w końcu (chyba trochę wbrew swej woli…) utworzył własny…

A jednak czasami, jak sądzę, trzeba zło i grzech w Kościele odważnie nazywać po imieniu (co wcale nie znaczy – piętnować grzesznika – co tak chętnie i gorliwie robimy czasem w odniesieniu do ludzi, znajdujących się jakoś „poza” Kościołem – patrz: casus Alicji Tysiąc, choć i za nią przecież umarł Chrystus…) – bo inaczej takie przykłady wiary, jak św. Franciszek są tylko rodzajem „listka figowego”, którym osłaniamy naszą własną grzeszność.  My możemy być kiepskimi ludźmi, bo przecież oni byli „święci” – i w perspektywie całego Kościoła to i tak wychodzi in plus.

Tak właśnie z całą pewnością rozumowali dostojnicy i prałaci w czasach Franciszka: mogli się nadal spokojnie tarzać w bogactwie i rozpuście, bo jakaś mała „grupka wariatów” postanowiła być „święta” ZAMIAST nich…

Zestawienie Franciszka i Marcina jest rzeczywiście ciekawe. Pierwszy uważał, że można „naprawić świat” przez miłość, radość i pokorę – a drugi, za swoim mistrzem, surowym św. Augustynem, że świat (a więc i człowiek) jest aż do tego stopnia zepsuty, że uratować go może jedynie łaska Boża. 

Z drugiej strony, czy mógł dość do innych wniosków, obserwując rozpasanie i korupcję w Kościele Juliusza II? Czy mógł bez zastrzeżeń, pokornie uwierzyć, że WSZYSTKO, co robią ci ludzie, jest przejawem „świętości Kościoła”? 
W październiku 1510 roku Luter przyjechał do Rzymu w sprawach swojego zakonu i wrócił zdruzgotany tym, co tam zastał. 
Zobaczył papieża, poświęcającego więcej czasu wojnom niż administrowaniu Kościołem (to o Juliuszu II opowiadano przecież dykteryjki, że w razie gdyby św. Piotr nie zechciał go wpuścić do raju, gotów ze swoją armią szturmować Niebo), gorszące zachowania księży, bluźniercze szafowanie sakramentami, a wreszcie – co wywołało w nim największy wstrząs i oburzenie – odprawianie aż siedmiu mszy świętych przy jednym ołtarzu (Pewien ksiądz, widząc, że Luter odprawił dopiero jedną trzecią swojej mszy, miał ponaglać go słowami: „Pospiesz się, inni czekają!” Podobne problemy miał zresztą kilka wieków później o. Pio…).
Nie bez racji chyba powiedział o nim papież Jan Paweł II:
„Naukowe badania uczonych, tak ze strony katolickiej, jak i ewangelickiej, (…) w których już osiągnięto znaczną zbieżność poglądów, doprowadziły do nakreślenia pełniejszego (…) obrazu osobowości Lutra oraz skomplikowanej rzeczywistości historycznej, politycznej, społecznej i kościelnej pierwszej połowy XVI wieku. W konsekwencji została przekonująco ukazana głęboka religijność Lutra, którą powodowany stawiał z gorącą namiętnością pytania na temat wiecznego zbawienia. Okazało się też wyraźnie, że problemu zerwania jedności Kościoła nie można sprowadzić ani do niezrozumienia ze strony pasterzy Kościoła katolickiego, ani też jedynie do braku zrozumienia prawdziwego katolicyzmu ze strony Lutra…”
Wydaje się zresztą, że sam Luter wcale nie pragnął zrywać z kościelną tradycją, a jedynie ją „oczyścić” i zachować w takim kształcie, na jaki pozwalało jego pojmowanie Pisma Świętego. Zaciekle zwalczał niektórych co bardziej radykalnych reformatorów (zresztą trochę jakby wbrew własnemu poglądowi, że każdy powinien mieć prawo do osobistej interpretacji Pisma…:)) – do końca wierzył np. w rzeczywistą (a nie jedynie symboliczną) obecność Chrystusa w Eucharystii – co zresztą spowodowało, że wiele z ponad 500 istniejących dziś Kościołów i sekt protestanckich wypiera się jakichkolwiek związków z „doktorem Marcinem.”

Oczywiście, popełnił przy tym wiele błędów (a jednym z nich było chyba właśnie to przekonanie, że w miejsce „obalonej” Tradycji katolickiej wszyscy teraz powinni entuzjastycznie przyjąć JEGO punkt widzenia)  , a polityczne konsekwencje niektórych z nich były wręcz tragiczne w skutkach (wojny religijne w nowożytnej Europie itp.) – ale który ze świętych był od nich wolny?

A trzeba sobie powiedzieć jasno i stanowczo, że dopiero tak wielkie „trzęsienie ziemi”, które wywołał, obudziło niektórych chrześcijan z letargu, w którym tkwili od kilku stuleci, przekonani, że wystarczy  formalnie „być w Kościele” i spełniać pewne czysto zewnętrzne praktyki, aby wejść do nieba obydwiema nogami. 

Wystąpienie Lutra doprowadziło m.in. do zwołania soboru, który m.in. powołał do życia seminaria duchowne i pozwolił przełożyć Biblię na języki narodowe także w środowiskach katolickich (choć musiało upłynąć jeszcze kilka stuleci, nim katolicy zaczęli Biblię CZYTAĆ…). 

To Luter przypomniał całemu Kościołowi, że oprócz „uczynków” ważna jest także wiara, wewnętrzna przemiana serca… Inna sprawa, że nie wiadomo, na ile to osobiste spotkanie z Chrystusem zaszło w nim samym. Ale przecież nie można powiedzieć, by owoce jego działania były jednoznacznie złe.

Dlatego kiedyś z radością przyjęłam poświęconą mu ekumeniczną konferencję pod znamiennym tytułem: „MARCIN  LUTER – ŚWIADEK JEZUSA CHRYSTUSA.” Z pewnością zasłużył sobie na ten zaszczytny tytuł.


Dlaczego nie zostanę protestantką?

Ponieważ od pewnego czasu to pytanie przewija się w Waszych komentarzach, uznałam, że i temu warto poświęcić kilka słów.

No, cóż, przede wszystkim sądzę, że gdybym to zrobiła, zaprzeczyłabym całemu temu dobru i mądrości, które są obecne także i w tym Kościele, a których i ja sama doświadczyłam. 
Znajduję, oczywiście, dobro i prawdę również poza granicami tego Kościoła, przede wszystkim w innych wyznaniach chrześcijańskich oraz w judaizmie – a wśród braci protestantów i prawosławnych mam wielu przyjaciół.
Jestem najgłębiej przekonana, że ślady Boga można odnaleźć w różnych religiach, ale w niczym nie zmienia to faktu, że to Kościół katolicki jest moją „duchową ojczyzną” z której rozpoczęłam te poszukiwania – i nie widzę powodu, by teraz ją „zostawiać” tylko z tej racji, że nie mogę, na przykład, wziąć ślubu kościelnego – a wiem, że tak właśnie robi wielu ludzi w mojej sytuacji (często post factum „dorabiając” do tego jakieś głębsze, filozoficzne uzasadnienie). Taka postawa zawsze wydawała mi się trochę małostkowa.
Dostrzegam, oczywiście, wady, grzechy i ewidentne błędy Kościoła jako instytucji. Irytuje mnie zawsze, gdy Kościół ukazuje światu raczej swoją surową i karzącą twarz, zamiast tej macierzyńskiej i przebaczającej, którą również znam. Jako chrześcijanka chciałabym, aby Kościół jawił się światu jako piękny, „wiecznie młody” i radosny (zamiast ciągle pokazywać mu to brzydkie oblicze „zrzędliwej Staruchy”;)) – a jako żona „eksa” miałabym zapewne jeszcze więcej powodów, aby go kontestować. Niemniej wiem także, że nie istnieje żadna ludzka wspólnota, która mogłaby uchodzić za idealną – a jeśli gdziekolwiek są takie, które sobie to przypisują, to słusznie nazywa się je „sektami.”
A oprócz tego, uważam, że wielowiekowa tradycja Kościoła zawiera zbyt wiele cennych duchowo elementów (takich jak np. spowiedź indywidualna i Eucharystia), by ją można było bez żalu wyrzucić do śmietnika historii w imię tzw. „reformy.” 

Jeden z Was, zresztą ateista, napisał mi kiedyś: „Twierdzisz, że ukształtował Cię Kościół katolicki – podczas, gdy to, co tak naprawdę Cię ukształtowało to protestancki w swej istocie Sobór Watykański II – czyli jeszcze raz Biblia dla wszystkich, więcej uprawnień dla świeckich, itd. Teraz jednak są czasy kard. Ratzingera i powrotu Doktryny.”

Owszem, jestem dumna z osiągnięć Soboru – i martwi mnie, gdy ostatnio dostrzegam w Kościele pewien subtelny odwrót od jego postanowień (niedawno np. słuchałam transmisji telewizyjnej mszy świętej – i zdziwiłam się, gdy metropolita mówiąc o „zmianach jakie nastąpiły w Kościele” w porównaniu z początkiem posługi Prymasa Tysiąclecia wspomniał jedynie o tym, że od tamtego czasu zmieniły się granice administracyjne diecezji (sic!), zupełnie jakby Soboru w międzyczasie w ogóle nie było…).

Zawsze mówię, że Kościół, w osobach swoich wiernych, jest organizmem zdumiewająco odpornym – skoro przetrwał już papieża Borgię, wojny religijne, modernizm i marksizm, to (z Bożą pomocą!:)) – obecną ofensywę tradycjonalistów też jakoś przetrzyma…
Ale jest to tylko część prawdy o mnie, bowiem „mój” katolicyzm to także katolicyzm Orygenesa, Tertuliana, św. Tomasza z Akwinu, świętego Franciszka, Hildegardy z Bingen, Teresy z Avili, św. Jana od Krzyża, Edyty Stein – i wielu, wielu innych, którzy byli „przed Soborem” i przede mną. Historia Kościoła jest wielkim, wspaniałym skarbcem, z którego jako katoliczka mogę czerpać pełnymi garściami. Myślę, że jako protestantka nie miałabym aż takich możliwości.
Zawsze mi się wydawało, że Marcin Luter, w swoim słusznym zresztą pragnieniu „oczyszczenia” chrześcijaństwa ze wszystkich zbędnych (jego zdaniem) naleciałości – nieco je przy tym…zubożył. I wiem, że „ci, co tak mówią, okazują, że szukają ojczyzny. Gdyby zaś tę wspominali, z której wyszli, znaleźliby sposobność powrotu do niej.” (Hbr 11, 14-15) 🙂
Nigdy nie ukrywałam, że to właśnie ten „powrót” jest moim ostatecznym celem – i wierzę, że kiedyś Kościół w końcu uzna prawdziwość „powołania” takich osób, jak ja. Czy jednak ten Kościół, do którego wrócę, będzie tym samym, z którego „wyszłam”? Poważnie się obawiam, że nie…

KOBIETY – ostatnia szansa dla Kościoła?

Rzecz to dziwna, że zarówno ludzie blisko związani z Kościołem katolickim, jak i ci, którzy się uważają za jego zajadłych krytyków, są przekonani, że już sama wzmianka o jakimkolwiek udziale kobiet w kapłaństwie w tymże Kościele pachnie herezją i grozi ekskomuniką.

 

Tymczasem w moim przekonaniu powinno tu chodzić nie tyle o wprowadzenie czegoś zupełnie nowego drogą rewolucyjnych zmian, co raczej o PRZYWRÓCENIE pewnej instytucji,która istniała w Kościele prawdopodobnie do końca VI wieku: instytucji DIAKONATU KOBIECEGO.

 

O”diakonisach” wspomina już św. Paweł (Rz 16,1; być może także 1 Tm3,11), a historia Kościoła II i III w. daje nam wiele pięknych przykładów ich męczeństwa podczas kolejnych prześladowań chrześcijan. Jak się zdaje, ich obowiązki w pierwszych wspólnotach nie odbiegają wiele od zadań diakonów – mężczyzn: tak jak oni wspomagają chorych i ubogich, nauczają i asystują przy chrzcie (zwłaszcza kobiet), pełnią pomocnicze posługi podczas liturgii i w różny sposób wspierają wierzących. Jak z tego wynika, ich posługa jest ściśle związana z potrzebami duszpasterskimi Kościoła pierwotnego, w którym kobiety zajmują własną, dość wysoką pozycję, zgodnie z przesłaniem Pawłowego Listu do Galatów:

 

„Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, niema już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie Jezusie.”

 

Wydaje mi się, że w chwili obecnej Kościół stoi przed wieloma wyzwaniami, podobnymi do tych z epoki starożytnej – jak choćby przed zadaniem wielkiej „reewangelizacji” świata zachodniego. Trafnie to zresztą odczytując jako”znak czasów”, w duchu odnowy przywrócił już do życia wiele  instytucji i obrzędów, które istniały u jego początków (jak choćby katechumenat dorosłych czy „konsekracja dziewic”) – bo należy pamiętać, że każda prawdziwa odnowa Kościoła powinna być w istocie powrotem do jego źródeł. Dlaczegóż by więc nie uczynić tego samego z kobiecym diakonatem?

 

Przecież już dzisiaj wiele kobiet (zwłaszcza sióstr zakonnych) zastępuje księży w czynnościach związanych z administrowaniem parafiami, a tam, gdzie nie ma kapłanów, przewodzą one modlitwie wspólnoty; wszędzie też ewangelizują, chrzczą, katechizują, opiekują się chorymi i ubogimi. Przypuszczam, że bez problemu mogłyby także – podobnie, jak czynią to diakoni-mężczyźni – np. udzielać ślubów. (Są to zresztą zadania zasadniczo analogiczne do tych, które wykonują „pastorki” w Kościołach protestanckich i rabinki w reformowanych wspólnotach żydowskich.

Warto bowiem pamiętać, że rabini i pastorzy to NIE KAPŁANI: to raczej „nauczyciele wiary” i kaznodzieje. Notabene w Warszawie i Krakowie są już siostry- duszpasterki młodzieży. I bardzo dobrze!) Wszystko to zapewne mogłyby robić lepiej, gdyby otrzymały lepsze przygotowanie jako diakonisy, a obrzęd święceń (może analogiczny do męskich świeceń diakonatu, a może do wspomnianego już powyżej Ordo Consecrationis Virginum?) nadałby tej ich posłudze wyższą rangę i nieco oddalił owe, trochę niesprawiedliwe jak mi się zdaje, oskarżenia katolicyzmu o mizoginizm.

 

Sądzę,że Kościół (Ecclesia), który wszak w jęz. greckim sam jest rodzaju żeńskiego mógłby dzięki tym aktywnym i wykształconym kobietom lepiej ukazać współczesnemu światu swoje bardziej ludzkie, „macierzyńskie” oblicze.Diakonisy mogłyby się stać również ważnym ogniwem dialogu ekumenicznego, angażując się we wspólne przedsięwzięcia charytatywne wraz z siostrami z innych wspólnot chrześcijańskich. (O ile mi wiadomo, prężna Diakonia tego właśnie typu działa np. w Kościele luterańskim). Aby jednak zachować katolicki charakter takiego diakonatu warto byłoby w formacji diakonis (wśród których, jak sądzę, mogłyby być i panny,chcące się zobowiązać do życia w celibacie, jak i mężatki, pragnące pełnić tę posługę jako osoby świeckie – taka bowiem jest praktyka Kościoła w odniesieniu do diakonów płci męskiej) umieścić akcenty maryjne ich powołania.

Skoro bowiem dla kapłanów najdoskonalszym wzorem powinien być Chrystus  – Sługa (gr. Christos Diakonos), tak też (przez analogię) dla katolickich diakonis mogłaby się nim stać „Matka Pana i Matka Kościoła”, Ta, która sama mówiła o sobie, że jest Służebnicą Pańską… Nie należy bowiem nigdy zapominać, że Kościół JEST Matką (Ecclesia Mater) oraz MA Matkę w osobie Maryi (Mater Ecclesiae) – i obydwa te elementy powinny być na pewno obecne w formacji przyszłych diakonis.

 

Co zaś do ewentualnych żądań dopuszczenia kobiet do „wyższych” święceń kapłańskich, tj. do prezbiteratu i biskupstwa, to trzeba z cała mocą powiedzieć, że praktyka ta nie znajduje potwierdzenia ani w Biblii, ani też w całej historii Kościoła aż do czasów współczesnych – i mocno mnie dziwi, iż to właśnie protestantyzm, jako ruch wyrosły na bazie „powrotu do Biblii” (sola Scriptura) jako pierwszy wysunął tak dalece”niebiblijny” postulat.

No chyba, żeby uznać, jak ostatnio pewna szwedzka pani pastor, że, cytuję:”Biblia nie jest Objawieniem Bożym, a pytania, które stawia, nie są naszymi pytaniami.” Oczywiście, można taki pogląd głosić, tyle tylko że stawia to pod znakiem zapytania same podstawy istnienia takich „zreformowanych” wspólnot. Jeśli bowiem źródłem doktryny chrześcijańskiej nie jest już ani Tradycja (którą odrzucił już Marcin Luter), ani Pismo Święte, to na czymże w końcu ona się opiera? Na własnym widzimisię pastorów czy na doraźnym zapotrzebowaniu wiernych, na zasadzie „popytu i podaży”? Przypomina mi się tu tablica, która przed wejściem do jednego ze zborów protestanckich w USA zachęcała: „Wstąp do nas! Msza trwa tu tylko 10 minut!”

(I jeszcze dwa inne ważne argumenty: 1) Niedopuszczenie kobiet do kapłaństwa może być uważane za przejaw ich dyskryminacji tylko w przypadku, kiedy uznajemy, że kapłan jest zasadniczo kimś lepszym („ważniejszym”) od nie-kapłana. Jest to typowo feministyczne ujęcie, sprowadzające wszelkie zjawiska do kwestii władzy i walki płci. Tak jednak nie jest. Chrześcijański kapłan nie powinien „panować nad swym wiernym ludem”  (nawet, jeżeli niektórzy tak właśnie robią!) lecz służyć całej wspólnocie. 2) W trakcie sprawowania obrzędów liturgicznych ksiądz niejako „uosabia” i „przypomina” swoją osobą Chrystusa, który przecież przyszedł na świat jako mężczyzna. Czy naprawdę ten znak byłby tak samo czytelny, gdyby na jego miejscu stała kobieta?)

Ciekawe jest przy tym, że w totalnym „rozprzężeniu dokrynalnym”przodują właśnie te wspólnoty, które wcześniej dopuściły kobiety do kapłaństwa, a ów „kościelny i moralny liberalizm” wcale nie zahamował tam (jak to próbuje nam się wmawiać w Polsce) postępującej  laicyzacji społeczeństw i odpływu wiernych ze świątyń. Wydaje się więc, że nie jest tak, że „kobiety w sutannach” są obecnie „jedyną nadzieją Kościoła”.

A mimo to podczas tegorocznych uroczystości wielkanocnych w Watykanie modlono się, aby nadeszła „era kobiet.” Jak w początkach chrześcijaństwa – bo to kobiety przecież były  pierwszymi świadkami zmartwychwstania.  Niech więc nadejdzie taka era! Amen. Czyli: niech tak się stanie! A ja tylko czekam, kiedy papież wyda encyklikę, rozpoczynającą się od słów św. Pawła: „Polecam Wam waszą siostrę, diakonisę…” 🙂