„Kościół władzy” czy MIŁOŚCI?

Nigdy nie ukrywałam, że tym, co zawsze najbardziej odstręczało mnie od niektórych nurtów feminizmu jest częste w nich interpretowanie WSZELKICH ZJAWISK, nawet tak złożonych, jak religia, na jednej tylko płaszczyźnie, mianowicie w  „kluczu władzy” i dominacji – naturalnie, dominacji mężczyzn nad kobietami.

Wydaje mi się, że takie podejście do rzeczywistości jest niezwykle redukcjonistyczne, upraszczające, nieprawdziwe. Zupełnie tak samo, jak fałszywe było marksistowskie ujmowanie historii ludzkości jedynie przez pryzmat „posiadania” – i walki „klas posiadających” z nieposiadającymi. (Pamiętam, jak kiedyś gdzieś przeczytałam wspomnienie córki Karola Marksa, jak to ojciec zwięźle jej wyjaśnił, że Jezus „to był taki rewolucjonista, którego zabili bogaci.”:))

Tego typu redukcjonistyczna filozofia wkrada się też czasami do teologii, głównie katolickiej.

Jedna z przedstawicielek tego nurtu, która zasłynęła powiedzeniem, że „jeśli Bóg jest mężczyzną, to mężczyzna jest bogiem” już dawno na skutek tych jakże ożywczych poszukiwań duchowych opuściła Kościół katolicki i nawet chrześcijaństwo, i zaczęła oddawać cześć Bogini Matce-Ziemi, Gai.

Co dla mnie jest równie nieroztropne, jak robienie z Boga „Wielkiego Macho.”

Powtórzę po raz kolejny. Bóg, na ile mi wiadomo, nie jest ani mężczyzną, ani kobietą (aczkolwiek Jezus był mężczyzną – i objawił nam Boga raczej jako Ojca, niż Matkę!) – a nawet gdyby – przyjmijmy na chwilę to absurdalne założenie – Bóg rzeczywiście BYŁ mężczyzną, w niczym nie zmieniałoby to faktu, że każdy ziemski „syn Adama” pozostałby nadal tylko człowiekiem.

Ponieważ jednak – czemu wielokrotnie dawałam już wyraz na tym blogu! – marzy mi się np. powrót do starożytnej instytucji diakonatu kobiecego w Kościele (być może z prawem do spowiadania – sądzę, że „kierownictwo duchowe”, sprawowane przez kobietę, mogłoby być wzbogacającym doświadczeniem, zwłaszcza dla mężczyzn. Choć muszę przyznać, że DLA MNIE osobiście byłaby to posługa psychologicznie nie do udźwignięcia: już kiedy byłam animatorką wspólnot młodzieżowych, te wszystkie tajemnice, które powierzali mi w zaufaniu moi podopieczni, niekiedy bardzo mi ciążyły. Albo to jest tak, że kobiety w ogóle za bardzo się przejmują, „zachowując wszystkie te sprawy w swoim sercu” – albo po prostu ja nie mam do tego powołania:))  – i codziennie się modlę, aby to papież Franciszek był tym, który odważy się na taki krok w stronę starodawnej Tradycji.

Dawno (łamane przez „chyba nigdy”) nie słyszałam też w kościele kazania – już nie wspominając nawet o liście biskupów! – które by dotyczyło problemu przemocy w rodzinie. A przecież jest to problem, który dotyka setek kobiet spośród tych, które co niedziela grzecznie zasiadają w kościelnych ławkach.

Z zaciekawieniem więc słuchałam w niedzielnej radiowej „Familijnej Jedynce” – to jest taki poranny blok programów katolickich, nadawany od 6. do 9. rano – wywiadu z pewną polską „teolożką”, w nadziei, że się może czegoś dowiem na interesujące mnie tematy.

I muszę przyznać, że zaczęło się nawet ciekawie: od pytania, po co właściwie kobieta ma studiować teologię – o ile, oczywiście, nie zamierza zostać katechetką.

Sama zastanawiałam się niejednokrotnie, czemu – skoro to kobieta-Maryja jest patetycznie nazywana „wychowawczynią powołań kapłańskich” – kobiety nie uczestniczą  w większym stopniu także w formowaniu  młodych mężczyzn do kapłaństwa. Pytanie do księży, czytających tego bloga: ile znacie kobiet, które wykładają w wyższych seminariach duchownych? No, ile?

Myślę, że one tam głównie sprzątają. I gotują.

A wydaje mi się, że bardzo by się tam przydały – choćby dlatego, że dzięki swej intuicji łatwiej mogłyby wychwycić pewne niepokojące sygnały w zachowaniu kandydata.

Mam koleżankę, która przez pewien czas pracowała w seminarium i ona twierdzi, że da się wyczuć, który z przebywających tam mężczyzn ma problemy z własną seksualnością: według niej objawia się to często lekceważącym lub dwuznacznym odnoszeniem się do kobiet…

Z tym się zatem zgodziłam. Bezsprzecznie potrzebujemy więcej kobiet na kościelnych katedrach. Niestety, dalej było już tylko gorzej. Usłyszałam bowiem tylko tradycyjne utyskiwania na temat „czego to kobietom w Kościele nie wolno” i pochwałę francuskich działaczek, które bohatersko „walczą” o to, by oddano im to, co już posiadały, czyli możliwość sprawowania funkcji „administratorek parafii.”

I pomyślałam sobie wtedy: „Mój Boże, świat wokół nas jest coraz bardziej zdechrystianizowany, a my się kłócimy we własnym gronie o to, kto ma administrować parafią albo rozdawać komunię! Niedługo we Francji czy w Czechach w ogóle nie będzie działających kościołów, więc i zarządzać nie będzie czym…”

Toż to czysty klerykalizm – to przekonanie, że w Kościele ksiądz czy biskup jest kimś lepszym i ważniejszym, ponieważ jest tym, który ma „władzę.”

Te kobiety rozumują tak: „W Kościele władzę mają mężczyźni, więc już najwyższa pora, by się tą władzą z nami podzielili!”

Słuchałam więc tego trwającego dobrych kilkanaście minut wywiadu i ze zdziwieniem zauważyłam, że w ciągu całej rozmowy ANI RAZU nie padły słowa „wierzymy”, „modlimy się”, „Pan Bóg” czy też „Jezus”. Bardzo często natomiast powracały sformułowania – „walczymy”, „żądamy”, „musimy się domagać.”

Jest to jednak, bardzo mi przykro, język typowy dla POLITYKI a nie dla Ewangelii!

Ja w ogóle jestem przeciwna utożsamianiu chrześcijaństwa z „pójściem na wojnę” przeciwko komukolwiek, jak to się często czyni, mówiąc np. że Kościół „walczy” z in vitro czy antykoncepcją – albo, ostatnio, że „Kościół ma nowego wroga: gender.”

Moim zdaniem misja Kościoła w ogóle nie powinna polegać na „walce” – tylko na ukazywaniu światu piękna i mocy Ewangelii, która jako jedyna ma moc przemieniać serca ludzi, bez żadnego moralizowania i rzucania gromów na grzeszników…

A ten świat na pewno nie stanie się bardziej chrześcijański od tego, że jakaś kobieta zostanie biskupem.

Zwłaszcza, że jak pokazują liczne przykłady Kościołów, które wprowadziły już u siebie taką innowację, Kościół rządzony przez kobiety nie jest wcale lepszy od tego rządzonego przez mężczyzn. Wszędzie tam, gdzie jest władza, pojawiają się od razu pycha, zawiść, chciwość, pieniądze… No, i alkohol. Jakiś czas tamu Onet tylko mimochodem informował o niemieckiej pani biskup, która rozwaliła samochód, jadąc po pijanemu. Podobny incydent z biskupem Piotrem Jareckim w Polsce był tematem burzliwych debat przez kilka tygodni.

Ale kiedy pani teolog już skończyła wychwalać dokonania swoich zachodnich koleżanek na polu kościelnej emancypacji (w tym „zbuntowanych” amerykańskich zakonnic, o których tu kiedyś napisałam, że chcą poprawiać samego Jezusa:)), przeszła z kolei do tego, czego jeszcze bardziej nie lubię: do krytyki „tradycyjnych ról”, pełnionych od wieków przez kobiety w Kościele…

Proszę Państwa, ja ROZUMIEM, że być może podmywanie staruszków czy opieka nad ociemniałymi to nie są rzeczy tak prestiżowe, jak bycie „biskupką” czy choćby skromną administratorką parafii. Zapewne nie ma się przy tym absolutnie żadnej władzy. Bardzo mi przykro, jednak ktoś to MUSI robić.

A ostatecznie: co LEPIEJ wyraża ducha Kościoła, ducha miłości bliźniego, ducha Tego, który powiedział, że „ostatni będą pierwszymi”? Się pytam.

Postscriptum: To swoją drogą interesujące, że kiedy grupa łysych młodzieńców zakłóciła wykład Zygmunta Baumana lub gdy nieznani sprawcy oblali brunatną cieczą Kubę Wojewódzkiego – mówiło się natychmiast o „zagrożeniu faszyzmem” i „niedopuszczalnej nienawiści prawicowych ekstremistów”, kiedy natomiast ukraińskie półnagie femenistki zaatakowały (już po raz drugi w tym roku!) prymasa Belgii – to jest to tylko „uzasadniony obywatelski sprzeciw wobec nieodpowiedzialnych działań Kościoła.” (Tym razem chodziło o to, że duchowny, jako jeden z niewielu, wypowiadał się negatywnie o planowanej w tym kraju nowelizacji ustawy eutanazyjnej, o której pisałam w jednym z poprzednich postów.).

Bo czy ktokolwiek na świecie słyszał o lewicowych (czy feministycznych) ekstremistkach? Skąd! :) Przecież każdy wie, że takie zwierzę, jak ekstremista lewicowy w ogóle nie istnieje! :) A jeśli już to nie u nas, nie w Europie, nie w naszych czasach, itd.

Tak samo, jeśli ktoś – nawet w bardzo agresywny, chamski sposób – krytykuje Kościół katolicki, to ZAWSZE jest to jedynie „uzasadniona krytyka” – natomiast, jeśli to któryś z hierarchów ośmieli się coś skrytykować, z reguły mówi się i pisze że „Kościół potępia”, „wyklucza”, „straszy.”  Kościół „idzie na wojnę”, Kościół „ma nowego wroga…”

Czujecie tę subtelną różnicę? Nie tylko językową zresztą.

Litania do Ojca Franciszka.

je się poniżej tego „standardu nowoczesności” zostanie w tym czy innym punkcie ocenione jako „konserwatywne” („Jak to – słyszałam już głosy – Papież wierzy w jakiegoś Boga? W jakiegoś Ducha Świętego? W XXI wieku?! Toż to paradne! Z pewnością tylko UDAJE, jak oni wszyscy.”), a więc niegodne uwagi.

Już wiadomo, że Jorge Bergoglio raczej nie spełni tych oczekiwań „całej postępowej ludzkości.”

 

Nie da się jednak ukryć, że pojawienie się na balkonie tego uśmiechniętego starszego pana wywołało u wielu ludzi, nawet tych, którzy już od dawna bytują z dala od Kościoła, nagły przypływ nadziei. I nawet, jeśli to tylko przemijający „urok nowości”, to i tak można to uznać za pierwszy sukces nowego papieża.

 

Śmiem twierdzić,  że Franciszek w ciągu zaledwie kilku dni urzędowania zrobił więcej dla poprawy wizerunku Watykanu, niż dotychczas wszyscy suto opłacani specjaliści od public relations razem wzięci.

 

Okazuje się – ku wściekłości „mędrców”, takich jak Janusz Palikot czy Magdalena Środa (którzy zapewne sami chcieliby być tak słuchani:)) – że ludzie najwyraźniej wciąż pragną słuchać tego, co papież ma do powiedzenia. Wystarczyło tylko trochę zmienić formę…

 

A jednak i ja mam wobec niego kilka własnych oczekiwań.

 

Chciałabym przede wszystkim, by jego dewiza „[Pan] spojrzał z miłosierdziem i wybrał” stała się motywem przewodnim dla całego Kościoła. Żeby MIŁOSIERDZIE stało się wreszcie ważniejsze, niż prawo – wobec wszystkich. Wobec niewierzących, rozwiedzionych, kobiet, homoseksualistów, byłych kapłanów…

 

Marzy mi się np. dopuszczenie do sakramentów osób rozwiedzionych nie z własnej winy i ponownie zaślubionych, a także, być może, dopuszczenie do samego Sakramentu Pojednania osób, które z racji swego „sposobu życia” nie mogą uczestniczyć w pełnej komunii z całą wspólnotą. Rozumiem ograniczenie, dotyczące „tego, co najświętsze”, a jednak zawsze wydawało mi się, że zamykanie dostępu do Boskiego pocieszenia tym, którzy go najbardziej potrzebują, wcale nie służy ich dobru i rozwojowi. Chciałabym także, żeby ten papież przywrócił w całym Kościele starożytny urząd diakonis (zawsze będę twierdzić, że PRAWDZIWA reforma Kościoła powinna polegać nie tyle na nieustannym wymyślaniu chrześcijaństwa od nowa, zgodnie z najnowszymi trendami, ile na ciągłym „powrocie do źródeł”), być może z prawem do spowiadania (ale nie do sprawowania Eucharystii – o powodach mojego sprzeciwu już tu kiedyś pisałam).

 

Oczekuję od Franciszka, żeby na nowo przypomniał, że ostatecznie to CZŁOWIEK, każdy człowiek (a zwłaszcza biedny, słaby, pokrzywdzony) a nie jakieś abstrakcyjne „zasady” jest „drogą Kościoła”. I że naprawdę można potępiać zło, nie niszcząc przy tym człowieka. Żeby nigdy też nie zapomniał o tym, co tak pięknie wyraził podczas swojej inauguracji – że jesteśmy raczej opiekunami, niż „panami” całego stworzenia

 

Żeby, przykładając większą uwagę do ewangelizacji, zaufał jednocześnie tak ukształtowanym sumieniom wiernych świeckich, np. w kwestii współżycia małżeńskiego (bez drobiazgowego określania, co małżonkom wolno, a czego już nie). Wydaje mi się, że wierność Chrystusowi nic by nie ucierpiała na tym, gdyby te sprawy każda para małżeńska rozstrzygała indywidualnie, w porozumieniu z własnym „kierownikiem duchowym” – podobnie jak to dzieje się już dzisiaj w judaizmie czy w siostrzanej Cerkwi Prawosławnej. Mój dawny spowiednik kiedyś mówił, że ostatecznie, tak jak celebrans odpowiada za przebieg liturgii, tak też małżonkowie odpowiadają za „przebieg” swojej miłości.

 

I wreszcie, BARDZO bym pragnęła, żeby zaprezentowany na początku przez ojca Franciszka nowy styl, polegający przede wszystkim na prostocie życia i języka, stał się stylem całego Kościoła, również w Polsce. I żeby nie pochłonęła go watykańska celebra. Bo inaczej jego osobisty przykład będzie tylko swego rodzaju „listkiem figowym”, którym co poniektórzy hierarchowie będą mogli, po staremu, przysłonić własną pychę i chciwość.

 

Wolałabym, by mój Kościół miał twarz raczej arcybiskupa Bergoglio, niż arcybiskupa Głódzia. Raczej papieża Franciszka, który prosił, by to, co wierni chcieliby wydać na podróż do Rzymu, przeznaczyli raczej dla potrzebujących (tym razem nikt go jakoś nie posłuchał…) – niż o. Rydzyka, który, pozazdrościwszy widać Licheniowi, buduje – za pieniądze swoich ubogich słuchaczy! – kolejny wielki kościół – „wotum wdzięczności za Jana Pawła II”. Choć o ile ja „znałam” tego papieża, wydaje mi się, że większą radość sprawiłby mu jakiś Dom Samotnej Matki, niż następny moloch z nazwiskami najhojniejszych sponsorów na ścianach…

 

W ubiegłą niedzielę słuchałam sobie – jak zwykle – mszy św. radiowej. I niemile uderzył mnie kontrast pomiędzy bezpretensjonalną opowiastką papieża Franciszka o starszej pani, która ostatecznie okazała się mądrzejsza od duchownego – a homilią celebransa, który, w patetycznych słowach, opowiadał, jak to „ranę zdrady małżeńskiej” uleczyła natychmiastowo modlitwa żony z dziecięciem na ręku „przed krzyżem, który dostali w dniu ślubu od księdza proboszcza.” Mąż, który wrócił do domu po walizki, na to wzruszył się głęboko i rzekł łaskawie: „Żono, POZOSTAJĘ Z WAMI!” (sic!)

 

Pomijając już (wątpliwy, moim zdaniem) walor „moralizatorski” owej historyjki, zastanawiam się, ILE ów ksiądz zna rodzin, w których w podobnej sytuacji mąż przemawia do żony takim językiem? Podejrzewam raczej, że wielebny nie ma bladego pojęcia o tym, jak żyją (i jak do siebie mówią!) zwykli ludzie.

 

Wygląda więc na to, że nasi hierarchowie muszą się jeszcze w tej kwestii wiele od Franciszka nauczyć. Oczywiście, zakładając, że zechcą.

 

W tym kontekście rozbawiło mnie zdanie redaktora prawicowego tygodnika „[W] Sieci” który stwierdził, że nas (w domyśle: w przeciwieństwie do tej „bezbożnej Europy”) nie trzeba od podstaw ewangelizować (i nic to, że według oficjalnych danych już tylko 39% rodaków chadza do kościoła…) – i apeluje, by „Nowy papież zwrócił uwagę na Polskę.”

 

A ja bym sobie życzyła, by to POLSKA zwróciła większą uwagę na papieża. Tego papieża.

 

A Wy, jakie macie wobec niego oczekiwania?

 

„Wiosna Kościoła” czy zmierzch reformatorów?

Doskonale wiecie, że i mnie – jako żonę „eksa” – uwiera wiele rzeczy w nauczaniu i praktyce mojego Kościoła, jednak wydaje mi się (czemu często dawałam wyraz na tym blogu…), że program „reform” oparty na zasadach 6xSEX (czyli: zniesienie celibatu, kapłaństwo kobiet, śluby homoseksualne, seks przedmałżeński, rozwody oraz aborcja) jest drogą donikąd. Co zresztą miały okazję „przećwiczyć” na sobie te Kościoły protestanckie, które dawno już radośnie zaakceptowały wszystkie te nowe „prawdy objawione.”

Wbrew pozorom, wcale nie gromadzą one tłumów wiernych, szczęśliwych, że nareszcie znaleźli taki „ludzki” Kościół… Frekwencja w nich waha się w okolicach kilku procent. Sęk w tym, że aby „wierzyć” np. w skuteczność pigułki, wcale nie trzeba być chrześcijaninem… 🙂

Proszę mi wierzyć, że chciałabym, żeby w Kościele powszechnym DOBRZE się czuli najróżniejsi ludzie, a jednak smutno mi się jakoś zrobiło, gdy kiedyś przeczytałam, że zabytkowa (i zazwyczaj świecąca pustkami) katedra w Göteborgu czy w Uppsali wypełniła się po brzegi ludźmi tylko w jakiś ichni „Dzień Dumy Gejowskiej”, gdy prezentowano tam „nowatorską” wystawę prac ukazujących Jezusa i Jego uczniów w jednoznacznie seksualnych pozach…

No, tak: nie liczy się wcale, kim Jezus (dla mnie) jest, ani nawet – czego konkretnie nauczał. Ważne, by był gejem! Zupełnie, jak gdyby pytanie o „orientację seksualną” było kluczowym elementem Jego przesłania… 

Ja bardzo przepraszam, ale tworzenie „Kościoła otwartego” tylko dla jednej, określonej grupy ludzi, to już jest chyba lekka (?) przesada? Uparcie wierzę, że Ostatnia Wieczerza była jednak czymś więcej, niż tylko homoseksualną orgią…:(

Czasami mi się wydaje, że takie nauczanie bierze się z faktu, że ludzie, którzy je rozpowszechniają, tak naprawdę (wbrew absolutnie podstawowemu dogmatowi chrześcijaństwa!) czczą MARTWEGO Jezusa, Jezusa który nie zmartwychwstał. A skoro – jak rozumują – był to Ktoś kto – tak jak Budda czy Mahomet – żył dawno temu (i może nawet „nieprawda”:)) i umarł, jak wszyscy – to znaczy, że można zupełnie spokojnie twierdzić, że „na pewno by poparł” wszelkie poglądy, jakie tylko zechcemy Mu przypisać. Nieboszczyk przecież nie będzie oponował…

Z tym „Kościołem otwartym” jest zresztą jeszcze inny problem: jego apostołowie, którzy z taką żarliwością pouczają innych, jak należy „prawidłowo” wierzyć w Boga, sami często bardzo prędko tracą wszelką wiarę – i porzucają to, co początkowo chcieli tylko „oczyścić” i „zreformować.” Widocznie to „chrześcijaństwo marzeń” jakie zamierzają zaserwować innym, nie jest już w końcu atrakcyjne nawet dla nich samych…

Kościół, jaki tworzą, jest zatem wprawdzie „otwarty” (na WSZELKIE możliwe propozycje!:)), ale… PUSTY. Możecie mi zaraz powiedzieć, że także Kościoły „tradycyjne” pustoszeją… To prawda, ale jednak dzieje się to jakby wolniej…

Tak mi się jakoś pomyślało – na marginesie wizyty papieża w Anglii…

 

Ostatni gasi światło?