Jedność warta mszy.

Dziś w radiu usłyszałam sensacyjnie brzmiącą wiadomość: „Msza znowu po łacinie!” Tymczasem najpewniej chodziło o to, że znowu będzie można sprawować Eucharystię i inne katolickie obrzędy (np. pogrzeb) nie tylko w językach narodowych, ale TAKŻE po łacinie, wg dawnego (?) mszału.

 

Warto tu zresztą przypomnieć, że – wbrew temu, co sądzi wielu ludzi – łacina nigdy nie została całkowicie „usunięta” z Kościoła – po Soborze Watykańskim II dopuszczono po prostu inne języki do użytku liturgicznego.

 

A obecna decyzja Benedykta XVI jest po prostu ukłonem w stronę mniej radykalnego skrzydła tzw. „lefebrystów” – którzy nie uznali reform soborowych, a z którymi ten właśnie papież szukał porozumienia od początku swojego pontyfikatu.

 

Niemniej jednak wątpić należy, czy gest ten doprowadzi do całkowitego zakończenia schizmy bpa Lefebre’a – ponieważ część jego najbardziej radykalnych zwalenników uważa wszystkich papieży poczynając od Jana XXIII za heretyków i głosi doktrynę tzw. „sedewakantyzmu” tj. wakatu na tronie papieskim.

 

KOBIETY – ostatnia szansa dla Kościoła?

Rzecz to dziwna, że zarówno ludzie blisko związani z Kościołem katolickim, jak i ci, którzy się uważają za jego zajadłych krytyków, są przekonani, że już sama wzmianka o jakimkolwiek udziale kobiet w kapłaństwie w tymże Kościele pachnie herezją i grozi ekskomuniką.

 

Tymczasem w moim przekonaniu powinno tu chodzić nie tyle o wprowadzenie czegoś zupełnie nowego drogą rewolucyjnych zmian, co raczej o PRZYWRÓCENIE pewnej instytucji,która istniała w Kościele prawdopodobnie do końca VI wieku: instytucji DIAKONATU KOBIECEGO.

 

O”diakonisach” wspomina już św. Paweł (Rz 16,1; być może także 1 Tm3,11), a historia Kościoła II i III w. daje nam wiele pięknych przykładów ich męczeństwa podczas kolejnych prześladowań chrześcijan. Jak się zdaje, ich obowiązki w pierwszych wspólnotach nie odbiegają wiele od zadań diakonów – mężczyzn: tak jak oni wspomagają chorych i ubogich, nauczają i asystują przy chrzcie (zwłaszcza kobiet), pełnią pomocnicze posługi podczas liturgii i w różny sposób wspierają wierzących. Jak z tego wynika, ich posługa jest ściśle związana z potrzebami duszpasterskimi Kościoła pierwotnego, w którym kobiety zajmują własną, dość wysoką pozycję, zgodnie z przesłaniem Pawłowego Listu do Galatów:

 

„Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, niema już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie Jezusie.”

 

Wydaje mi się, że w chwili obecnej Kościół stoi przed wieloma wyzwaniami, podobnymi do tych z epoki starożytnej – jak choćby przed zadaniem wielkiej „reewangelizacji” świata zachodniego. Trafnie to zresztą odczytując jako”znak czasów”, w duchu odnowy przywrócił już do życia wiele  instytucji i obrzędów, które istniały u jego początków (jak choćby katechumenat dorosłych czy „konsekracja dziewic”) – bo należy pamiętać, że każda prawdziwa odnowa Kościoła powinna być w istocie powrotem do jego źródeł. Dlaczegóż by więc nie uczynić tego samego z kobiecym diakonatem?

 

Przecież już dzisiaj wiele kobiet (zwłaszcza sióstr zakonnych) zastępuje księży w czynnościach związanych z administrowaniem parafiami, a tam, gdzie nie ma kapłanów, przewodzą one modlitwie wspólnoty; wszędzie też ewangelizują, chrzczą, katechizują, opiekują się chorymi i ubogimi. Przypuszczam, że bez problemu mogłyby także – podobnie, jak czynią to diakoni-mężczyźni – np. udzielać ślubów. (Są to zresztą zadania zasadniczo analogiczne do tych, które wykonują „pastorki” w Kościołach protestanckich i rabinki w reformowanych wspólnotach żydowskich.

Warto bowiem pamiętać, że rabini i pastorzy to NIE KAPŁANI: to raczej „nauczyciele wiary” i kaznodzieje. Notabene w Warszawie i Krakowie są już siostry- duszpasterki młodzieży. I bardzo dobrze!) Wszystko to zapewne mogłyby robić lepiej, gdyby otrzymały lepsze przygotowanie jako diakonisy, a obrzęd święceń (może analogiczny do męskich świeceń diakonatu, a może do wspomnianego już powyżej Ordo Consecrationis Virginum?) nadałby tej ich posłudze wyższą rangę i nieco oddalił owe, trochę niesprawiedliwe jak mi się zdaje, oskarżenia katolicyzmu o mizoginizm.

 

Sądzę,że Kościół (Ecclesia), który wszak w jęz. greckim sam jest rodzaju żeńskiego mógłby dzięki tym aktywnym i wykształconym kobietom lepiej ukazać współczesnemu światu swoje bardziej ludzkie, „macierzyńskie” oblicze.Diakonisy mogłyby się stać również ważnym ogniwem dialogu ekumenicznego, angażując się we wspólne przedsięwzięcia charytatywne wraz z siostrami z innych wspólnot chrześcijańskich. (O ile mi wiadomo, prężna Diakonia tego właśnie typu działa np. w Kościele luterańskim). Aby jednak zachować katolicki charakter takiego diakonatu warto byłoby w formacji diakonis (wśród których, jak sądzę, mogłyby być i panny,chcące się zobowiązać do życia w celibacie, jak i mężatki, pragnące pełnić tę posługę jako osoby świeckie – taka bowiem jest praktyka Kościoła w odniesieniu do diakonów płci męskiej) umieścić akcenty maryjne ich powołania.

Skoro bowiem dla kapłanów najdoskonalszym wzorem powinien być Chrystus  – Sługa (gr. Christos Diakonos), tak też (przez analogię) dla katolickich diakonis mogłaby się nim stać „Matka Pana i Matka Kościoła”, Ta, która sama mówiła o sobie, że jest Służebnicą Pańską… Nie należy bowiem nigdy zapominać, że Kościół JEST Matką (Ecclesia Mater) oraz MA Matkę w osobie Maryi (Mater Ecclesiae) – i obydwa te elementy powinny być na pewno obecne w formacji przyszłych diakonis.

 

Co zaś do ewentualnych żądań dopuszczenia kobiet do „wyższych” święceń kapłańskich, tj. do prezbiteratu i biskupstwa, to trzeba z cała mocą powiedzieć, że praktyka ta nie znajduje potwierdzenia ani w Biblii, ani też w całej historii Kościoła aż do czasów współczesnych – i mocno mnie dziwi, iż to właśnie protestantyzm, jako ruch wyrosły na bazie „powrotu do Biblii” (sola Scriptura) jako pierwszy wysunął tak dalece”niebiblijny” postulat.

No chyba, żeby uznać, jak ostatnio pewna szwedzka pani pastor, że, cytuję:”Biblia nie jest Objawieniem Bożym, a pytania, które stawia, nie są naszymi pytaniami.” Oczywiście, można taki pogląd głosić, tyle tylko że stawia to pod znakiem zapytania same podstawy istnienia takich „zreformowanych” wspólnot. Jeśli bowiem źródłem doktryny chrześcijańskiej nie jest już ani Tradycja (którą odrzucił już Marcin Luter), ani Pismo Święte, to na czymże w końcu ona się opiera? Na własnym widzimisię pastorów czy na doraźnym zapotrzebowaniu wiernych, na zasadzie „popytu i podaży”? Przypomina mi się tu tablica, która przed wejściem do jednego ze zborów protestanckich w USA zachęcała: „Wstąp do nas! Msza trwa tu tylko 10 minut!”

(I jeszcze dwa inne ważne argumenty: 1) Niedopuszczenie kobiet do kapłaństwa może być uważane za przejaw ich dyskryminacji tylko w przypadku, kiedy uznajemy, że kapłan jest zasadniczo kimś lepszym („ważniejszym”) od nie-kapłana. Jest to typowo feministyczne ujęcie, sprowadzające wszelkie zjawiska do kwestii władzy i walki płci. Tak jednak nie jest. Chrześcijański kapłan nie powinien „panować nad swym wiernym ludem”  (nawet, jeżeli niektórzy tak właśnie robią!) lecz służyć całej wspólnocie. 2) W trakcie sprawowania obrzędów liturgicznych ksiądz niejako „uosabia” i „przypomina” swoją osobą Chrystusa, który przecież przyszedł na świat jako mężczyzna. Czy naprawdę ten znak byłby tak samo czytelny, gdyby na jego miejscu stała kobieta?)

Ciekawe jest przy tym, że w totalnym „rozprzężeniu dokrynalnym”przodują właśnie te wspólnoty, które wcześniej dopuściły kobiety do kapłaństwa, a ów „kościelny i moralny liberalizm” wcale nie zahamował tam (jak to próbuje nam się wmawiać w Polsce) postępującej  laicyzacji społeczeństw i odpływu wiernych ze świątyń. Wydaje się więc, że nie jest tak, że „kobiety w sutannach” są obecnie „jedyną nadzieją Kościoła”.

A mimo to podczas tegorocznych uroczystości wielkanocnych w Watykanie modlono się, aby nadeszła „era kobiet.” Jak w początkach chrześcijaństwa – bo to kobiety przecież były  pierwszymi świadkami zmartwychwstania.  Niech więc nadejdzie taka era! Amen. Czyli: niech tak się stanie! A ja tylko czekam, kiedy papież wyda encyklikę, rozpoczynającą się od słów św. Pawła: „Polecam Wam waszą siostrę, diakonisę…” 🙂

Kłopoty z Janem Pawłem II.

Podstawowy problem, jaki świat ma z papieżem-Polakiem polega chyba na tym, że – wbrew temu, co chcą nam wmówić media wszelkiej maści – nie był on postacią jednowymiarową. Nie był ani tym „polukrowanym świętym z okładki” ani – tym bardziej! – „Breżniewem Watykanu.” 

 

Był człowiekiem wielkiej wiary, poetą i mistykiem. I, tak jak wszyscy świątobliwi mężowie w historii ludzkości, uparcie nie chciał zobaczyć nas takimi, jakimi jesteśmy, tylko takimi, jakimi POWINNIŚMY BYĆ.  (I dlatego sądzę, że jest szczytem obłudy przypisywanie mu „moralnej odpowiedzialności za miliony ludzi zakażonych wirusem HIV”, w czym lubują się zwłaszcza lewicowe gazety. Czy papież kiedykolwiek nauczał, że NALEŻY uprawiać przypadkowy seks?! O ile wiem, uczył raczej czegoś zupełnie przeciwnego…) 

 

A ludzie, jak wiadomo, bardzo nie lubią  przypominania im ideałów, do których nie mogą dorosnąć…

 

Wolą raczej „etykę przyzwolenia”, która opiera się na założeniu, że grzechu tak naprawdę nie ma (czyż nie nad tym pracuje w istocie prawie cała współczesna psychologia? Jeżeli masz jakiekolwiek poczucie winy, to po prostu jesteś chory! A w wielu krajach osobisty psychoterapeuta już na dobre zastąpił spowiednika…). Jak to lapidarnie ujął jeden ze współczesnych teologów, chrześcijanie XXI wieku bardzo chcą wierzyć, że ” Bóg (bez gniewu) wprowadził ludzi (bez grzechu) do raju przez Chrystusa (bez krzyża).”

 

Innymi słowy: „Bóg Was kocha i wszyscy zawsze jesteście OK, bez względu na to, co robicie!” Rozwody? A czemu nie? Po co się męczyć? Aborcja? Trzeba przecież iść kobietom na rękę! Zdrada małżeńska? Może nawet uratować twój związek! Celibat? Ależ już dawno udowodniono, że życie bez seksu jest niebezpieczne dla zdrowia! Śluby kościelne osób homoseksualnych? No, cóż, musimy być elastyczni…

 

(Na marginesie warto zauważyć, że argument, który mówi, że coś „nie może być grzechem, ponieważ ludzie od zawsze to robią”, jest z gruntu fałszywy. O ile mi wiadomo, mordercy też byli zawsze. I pedofile.)

 

Wydaje mi się, że w tym właśnie kierunku (pozwolenia absolutnie na wszystko) podąża obecnie duża część Kościołów protestanckich.

 

Chciałabym jednak zwrócić uwagę na fakt, że po pierwsze starając się  za wszelką cenę zatrzymać przy sobie wiernych już nie tyle stają się one pasterzami swoich owieczek, co podążają ślepo za tym, czego te owieczki pragną. Przed pewnym kościółkiem w USA widniał napis: „Wstąp do nas, msza trwa tu tylko 10 minut!” A najdalej chyba w tę stronę poszła pewna szwedzka pani pastor, która stwierdziła, że jej parafianie nie muszą nawet…wierzyć w Boga. No, to ja nie wiem, co oni jeszcze w ogóle MUSZĄ?!

 

I jak widzę takie przegięcia, to powoli zaczynam rozumieć tak kategoryczny sprzeciw papieża wobec wyświęcania kobiet. (Choć, z drugiej strony, być może to ten bardzo tradycyjny obraz kobiety-matki-„strażniczki domowego ogniska”, jaki wcześnie osierocony Wojtyła zachował z dzieciństwa, nie pozwolił mu przywrócić starożytnej instytucji diakonatu kobiet, co mogło – i moim zdaniem – powinno być zrobione już dawno temu.) Jakimś dziwnym trafem takie odchylenia od normy zdarzają się głównie w tych Kościołach, które dopuściły panie do kapłaństwa…

 

A po drugie, co ciekawe, te wszystkie „zabiegi reformatorskie”, wcale nie spowodowały gwałtownego napływu wiernych do ich świątyń. Zachodni Europejczycy coraz chętniej przechodzą za to na znacznie bardziej wymagający islam… 

 

I wydaje mi się, że Jan Paweł II naprawdę uważał, że jedynym ratunkiem dla człowieka jest zachowanie pewnych niezmiennych zasad w tak szybko zmieniającym się świecie. Nawet kosztem utraty pewnej popularności. I kto wie, czy właśnie on nie miał racji? 

 

W końcu Jezus, zwany Chrystusem,  też bardzo często mówił ludziom rzeczy trudne, tak trudne, że nie tylko wielu spośród słuchających Go „odchodziło i już z  Nim nie chodziło”, ale nawet Jego najbliżsi uważali niekiedy, że Jego nauka jest zbyt trudna, żeby można było jej spokojnie słuchać…

 

PS. Dziś jest Wielki Czwartek – dzień ustanowienia sakramentów Eucharystii i kapłaństwa. Także JEGO kapłaństwa… Wszystkiego najlepszego, kochanie!

Postscriptum 2: Ostatnio (w październiku 2008) z niejakim rozbawieniem przeczytałam na którymś z blogów, że już zaczyna się mówić, że „nasz papież” był rzekomo bardziej liberalny od Ratzingera – „chciał nawet ulżyć tym biednym kobietom i zezwolić na antykoncepcję i aborcję.” (sic!) Sęk w tym, że co najmniej od połowy XX wieku o KAŻDYM kolejnym papieżu mówiono, że jest „gorszy” od swego poprzednika. Jan Paweł I, zwany uśmiechniętym papieżem, miał podobno także „pozwolić na pigułkę” i rzekomo za to zginął. „Surowego” Pawła VI, który „podpadł” światu encykliką Humanae vitae, chętnie przeciwstawiano „dobremu papieżowi Janowi”, który przez Sobór Watykański II „otworzył szeroko drzwi Kościoła.” Ten sam papież (Jan XXIII) jest jednak solą w oku tradycjonalistów, którzy widzą w nim wręcz wcielenie Antychrysta. Ci chętnie odwołują się do nieśmiałego i pobożnego Piusa XII, któremu znów inni zarzucają zbyt bojaźliwą postawę wobec zbrodni nazizmu… Wygląda więc na to, że wszystko jest tylko kwestią czasu – i na początku następnego pontyfikatu zapewne usłyszymy, że i Benedykt XVI, nazywany kiedyś przez media „żelaznym kardynałem”, był w gruncie rzeczy bardzo postępowy… 🙂