Dziecko pod specjalnym nadzorem?

Nie da się ukryć – jestem niepełnosprawną mamą. A jednak pierwszego stycznia urodziłam ślicznego, ZDROWEGO i wyjątkowo szybko się rozwijającego chłopczyka.

Tym bardziej więc boli mnie, że lekarze jak gdyby uparli się, że moje dziecko MUSI być na coś chore. I tak od chwili swego urodzenia mały „na wszelki wypadek” przechodzi wszelkie możliwe badania. Zdaje się, że już teraz jest najlepiej przebadanym niemowlęciem w Polsce. 😉 Audiolog, nefrolog, ortopeda, neurolog… A przy każdym z tych badań ja truchleję z niepokoju – bo zawsze chodzi mi po głowie, czy to nie jest jakaś kara za to, co zrobiliśmy… (Tuż po narodzinach sama sprawdzałam uważnie, czy aby nie ma sześciu palców albo czegoś w tym rodzaju…)To prawda, że mam porażenie mózgowe – ale czy to znaczy, że moje dziecko nie może być po prostu zdrowe?  Kiedy się to wreszcie skończy?!

Ja wiem, że lekarze będą się bronić, mówiąc, że robią to wszystko po to, żeby niczego nie zaniedbać – ale robiąc tak, jednocześnie wpędzają mnie w poczucie winy, że się zdecydowałam go urodzić. Ostatnio od jednej lekarki usłyszałam, że mały miał „traumatyczny” (bo niefizjologiczny) poród. Dziwne, bo zawsze uważałam, że mniej narażam swego synka, pozwalając mu się urodzić przez cesarskie cięcie. Nie byłam pewna, czy poradzę sobie fizycznie z trudami naturalnego porodu (to jest naprawdę bardzo, bardzo cięzka praca!).  I tak źle – i tak niedobrze. Co więc miałam zrobić? I czy to oznacza, że takie jak ja w ogóle nie powinny mieć dzieci?!

Wolność dla przedszkolaka?

Niektórzy przedstawiciele radykalnej „nowej lewicy” twierdzą, że dzieci są ostatnią – po kobietach i homoseksualistach – „klasą uciskaną” w naszym społeczeństwie i że należy je jak najprędzej „wyzwolić” spod dyktatu dorosłych.

I już pominę tutaj fakt, że nie bardzo wiem, jak ci ludzie wyobrażają sobie np. „wyzwolenie” dwulatka spod tej znienawidzonej władzy rodzicielskiej? Myślę, że warto się tu kierować maksymą Janusza Korczaka, który kiedyś powiedział, że „dzieci nie są głupsze od dorosłych – mają jednak mniej doświadczenia.”

Wydaje mi się truizmem stwierdzenie, że kiedy człowiek jest mały, to dosyć naturalne jest, że rodzice decydują za niego o wielu ważnych sprawach – oczywiście zakładając, że kierują się przy tym jego najlepiej pojętym interesem.

 

(Mam również nieodparte wrażenie, że w tych rodzinach, w których „rządzą” dzieci, nikt ostatecznie nie jest szczęśliwy – nawet sam mały buntownik, który przecież nie domagał się, aby pozwolono mu decydować… I kiedy się potem ogląda te wszystkie „Supernianie”, w których maluchy terroryzują swoich rodziców, aż chciałoby się zawołać: „Na miłość boską, przecież to tylko małe dziecko! Czemu mu na to pozwalacie?!”)

Ciekawe jest przy tym, że nikt nie twierdzi np. że dziecko powinno „zdecydować samo” np. w jakim języku chce mówić albo też, czy chodzić do szkoły czy nie – a za to wszyscy domagają się „wolności religijnej” już dla kilkulatków. Najgłośniej zresztą dopominają się o to rodzice agnostycy lub ateiści – tak, jakby wychowywanie dziecka „bez Boga” nie było również w jakimś sensie „narzucaniem mu” ich własnego światopoglądu… 🙂

I czy ktoś kiedykolwiek słyszał, aby w imię wolności dziecięcego sumienia domagano się np. natychmiastowego zaprzestania obrzezywania niemowląt? I czy  nie byłoby dziwne, gdyby np. rodzice buddyści wychowywali swoje dziecko w tradycji hinduistycznej? Myślę, że są to wszystko przykłady naturalnego prawa wszystkich rodziców do wychowywania swoich dzieci w takiej kulturze, jaką sami wybiorą.

Dlaczego więc to samo prawo aż tak bardzo razi nas akurat w przypadku chrześcijan?

Oczywiście, samodzielny wybór religii jest (moim zdaniem) niezbędnym etapem dojrzewania człowieka – ponieważ dziecko zawsze może w końcu przyjąć dziedzictwo swoich rodziców albo je odrzucić. Moi rodzice np. byli (do pewnego momentu) prawie niepraktykujący (ale mimo to, z niejasnych do dziś dla mnie przyczyn, postanowili posłać mnie do zakonnej szkoły! 🙂 – zapewne kierując się jedynie dobrą opinią o poziomie tego typu placówek ) – i mój brat do dziś uważa się za ateistę – ja zaś sądzę, że jestem wierząca, bo każde z nas w pewnym momencie wybrało inną drogę…

Chciałabym też pocieszyć wszystkich nastolatków, którzy właśnie znajdują się na etapie własnych duchowych poszukiwań: Wasze wątpliwości i pytania są zupełnie naturalne –  a młodość jest takim czasem, który wyjątkowo sprzyja  ich zadawaniu. Ktoś kiedyś powiedział, że ten tylko nigdy nie wątpił, kto się nigdy nad tym nie zastanawiał…

A ks. Twardowski bardzo mądrze kiedyś napisał, że „już wierzysz, kiedy cierpisz, że Go nie ma.”

 

Prawo, by wiedzieć.

Jak już wszyscy zapewne zdążyli się zorientować, jestem zdecydowaną przeciwniczką aborcji.

Aborcji tak – ale nie badań prenatalnych, mimo że w świadomości wielu ludzi funkcjonuje mit, jakoby „te okrutne kobiety” wykonywały takie badania tylko i wyłącznie po to, żeby się później „pozbyć dziecka.”

Prawda jednak jest taka, że jeżeli coś miałoby zagrażać mojemu małemu – a przecież nie wszystkie choroby i wady rozwojowe da się wykryć podczas zwykłego badania usg (o którym też, notabene, słyszałam legendy, że „jest szkodliwe dla płodu” :)) – to wolałabym o tym wiedzieć WCZEŚNIEJ. Więcej nawet – uważam, że mam do tego pełne PRAWO.

Niezależnie od tego, że dzięki badaniom tego typu można wiele schorzeń (często później trudnych do wyleczenia, jak rozszczep podniebienia czy kręgosłupa) skutecznie leczyć już w łonie matki – to do niektórych rzeczy (jak np. urodzenie dziecka niepełnosprawnego) można się w ten sposób najzwyczajniej w świecie PRZYGOTOWAĆ. Przynajmniej psychicznie.
***

Problem „prawa do wiedzy” wywołał jednak w moim umyśle skojarzenia z jeszcze jedną trudną sprawą.Otóż w niektórych krajach (jak, zdaje się, Wielka Brytania) nawet nieletnie uczennice mają prawo do usunięcia ciązy bez wiedzy i zgody rodziców – oczywiście wszystko to pod szyldem „prawa do prywatności” i tajemnicy lekarskiej.

Mamy tu więc do czynienia z nieco paradoksalną sytuacją – ponieważ nastolatka nie może, w myśl prawa, kupić sobie piwa, a na każdy poważniejszy zabieg medyczny (w rodzaju operacji wyrostka) wymagana jest zgoda jej opiekunów – a mimo to, w imię „prawa do stanowienia o sobie” pozwalamy jej samodzielnie podejmować znacznie trudniejsze decyzje… I zastanawiam się, czy to aby na pewno jest słuszne?

W każdym razie, gdyby kiedyś moja dorastająca córka (o ile ją będę miała) zdecydowała się na taki krok, to chciałabym przynajmniej o tym wiedzieć. Nie mam prawa?