Małżeństwo: w pogoni za rozumem.

Cały dylemat polega, moim zdaniem, na tym, że – gdzieś tak od XIX w. – zaczęło nam się wydawać, że prawdziwa miłość nie może mieć z „rozsądkiem” nic wspólnego – bo to tylko romantyczny poryw namiętności, uczuć, etc., etc.

 

No, i po 200. prawie latach takiego myślenia mamy dziś to, co mamy: rozwody i tragedie, bo oto „wielka miłość” która miała trwać na wieki, „wypaliła się” i „nie wytrzymała próby czasu” po zaledwie trzech miesiącach…

 

No, i szukamy, szukamy wciąż tego „związku idealnego” – ale czy naprawdę jesteśmy szczęśliwi? Szczęśliwsi niż nasze prababcie, które często żyły „aranżowanych” małżeństwach?

 

A co powiecie na popularność portali randkowych i różnych „testów partnerstwa”? Czyż nie jest to w istocie rodzaj „elektronicznej swatki” która pomaga nam wybrać partnera „z puli najbardziej nam odpowiadających” (czyli jak najbardziej „rozumowo”!), w którym potem, ewentualnie, będziemy się mogli już bez obaw romantycznie zakochać?

 

Jest w „Weselu” , napisanym w dobie szalejącej „chłopomanii”, kiedy to inteligencja masowo bratała się z „ludem”, takie mądre (a nierzadko przeoczane) pytanie skierowane do nowożeńców: „A o czymże wy będziecie ze sobą gadali?” Otóż to! Bo kiedy już opadną pierwsze fale namiętności, która nierzadko sprawia, że „przeciwieństwa się przyciągają”, pozostaje jeszcze całe dłuuugie wspólne życie…

Nasze babcie mawiały, że „miłość przyjdzie po ślubie” – i bardzo często ona naprawdę przychodziła. Teraz zaś miłość (czy też to, co za nią uważamy) po ślubie najczęściej…odchodzi. (Zob. post pod tym samym tytułem;))

 

Pewna Hinduska, komentując róznice kulturowe w podejściu do małżeństwa, powiedziała: „Wy, na Zachodzie, zachowujecie się tak, jakbyście stawiali rozgrzany garnek na zimnej płycie – i on sobie na niej powoli stygnie. My, na Wschodzie, stawiamy zimny garnek na gorącej płycie – i on się wolniutko rozgrzewa…”

 

Ano, właśnie…

 

Pan Bóg dał nam dzieci, to da i na dzieci?!

Przykro mi to mówić, ale ludzie, którzy myślą  że „Kościół naucza”, jakoby „chrześcijańska rodzina to co roku pół tuzina”, często są nie tyle wierzący, co po prostu GŁUPI.

 

Zapewne rzeczą piękną jest zdać się i w tej kwestii zupełnie na „wolę Bożą” (jak to czynią niektórzy (nad)gorliwi chrześcijanie, którzy odrzucają wszelkie formy planowania rodziny), ale czasami jest to tylko usprawiedliwienie dla własnej bierności, niewiedzy i bezmyślności.

 

A tego Pan Bóg nie pochwala na pewno. Nie po to dał nam rozum, byśmy nie mieli go używać! Bo jeśliby tak było, to nie powinniśmy np. w ogóle się leczyć („skoro Bóg chce, żebym umarła, to i tak umrę – nie wolno Mu się sprzeciwiać!”) ani szukać pracy („Jak Bóg zechce, to sam DA mi pracę – bez żadnego wysiłku z mojej strony!”).  Notabene, taki pogląd na życie, zwany kwietystycznym, już dawno został przez Kościół odrzucony jako herezja…;)

 

A ja jestem zdania, że Bóg jest mądrym Ojcem i nigdy nie zrobi „za nas” tego, co z powodzeniem moglibyśmy zrobić sami.

 

A i wszystkie dokumenty Kościoła (którymi zresztą wcale nie muszę się sugerować :)) jasno mówią, że małżonkowie przy planowaniu rodziny powinni kierować się nie tylko „wielkodusznością” ale i poczuciem odpowiedzialności – tj.  rozeznaniem co do możliwości zapewnienia dzieciom życia w takiej miłości i godności, na jaką zasługują wszystkie dzieci Boże.

 

Jak wiecie, ja nie jestem „moherowym beretem” (a raczej wręcz przeciwnie…;)), ale pomimo moich nieregularnych cykli od lat z powodzeniem stosuję nowoczesne metody naturalne (Przypominam, że to już od dawna NIE JEST żaden „kalendarzyk małżeński”- KALENDARZYK, DROGIE PANIE, JEST DO BANI!!) i WIEM, że to wcale nie musi oznaczać, że „co rok, to prorok.” I nie mówię tego – jak to niedawno sugerował Onet – „ze strachu przed wyklęciem z ambony” (bo ja w ogóle mało bojąca z natury jestem;)), ale z własnego przekonania. Na razie mam JEDNO dziecko i pewnie długo je jeszcze będę miała (ze względów zdrowotnych).

A swoją drogą, w obliczu widocznego jak na dłoni kryzysu demograficznego w krajach Zachodu coraz większa popularność rodzin typu „no kids” zakrawa na coś w rodzaju zbiorowego samobójstwa…

 

Być może jest grzechem „nie chcieć” mieć dzieci w ogóle (z błahych przyczyn), ale to jeszcze nie oznacza, że należy je płodzić bez opamiętania…

Por. też: „10 mitów na temat NPR.” A wszystkim bardziej zainteresowanym tym tematem polecam książkę „Sztuka naturalnego planowania rodziny” – to najlepsza, jaką kiedykolwiek czytałam…