Śmieszność sakramentu…

Ach, co to był za ślub, prawda? Tak, tak – właśnie TEN ślub, o którym ostatnio wszyscy mówią. Postanowiłam więc dorzucić swoje trzy grosze i ja.

Już to samo, że właśnie  pan K., który poprzez swoją telewizję codziennie i przez cały czas tłumaczy Polakom, jak też powinna wyglądać „normalna polska rodzina” porzucił po 24 latach pożycia żonę z trójką dzieci – by poślubić z wielką pompą (w sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach – tutaj akurat może słusznie, myślę, że potrzeba im więcej miłosierdzia, niż potrafię z siebie teraz wykrzesać… – ale co gorsza  w blasku fleszy) swoją  „prawdziwą miłość” – wywołało oburzenie tak ludzi wierzących, jak i tych, którym do Kościoła jest bardzo daleko.

I wydaje mi się, że to dość powszechne zgorszenie  nie wynika wcale – jak twierdzili niektórzy obrońcy młodej pary – z tego, że rzekomo Polacy pasjami lubią „zaglądać innym do łóżka i do sumienia” – ile raczej z czegoś, co teologia nazywa sensus fidei, powszechnym zmysłem wiary Ludu Bożego.

To chyba nieco podobnie jak z głośnym odejściem księdza Tymoteusza Szydło. Mam wrażenie, iż nikogo szczególnie nie obeszłyby jego duchowe rozterki, gdyby nie to, że wcześniej z jego święceń zrobiono niemalże wydarzenie wagi państwowej.

Jeśli ktoś decyduje się robić za „sumienie Narodu”, powinien być przygotowany na to, że jego własne postępowanie będzie oceniane wyjątkowo wnikliwie. Taki los – „komu wiele dano…” itd.

Wszyscy, którzy kiedykolwiek uczęszczali na katechezę, wiedzą doskonale, że małżeństwo katolickie jest „nierozerwalne” –   zasadniczo nie ma od tego żadnych wyjątków, a gdyby nawet osoba rozwiedziona z poważnych powodów (takich jak np. przemoc czy porzucenie) po latach spotkała prawdziwą miłość, to i tak popełnia grzech niemożliwy do odpuszczenia.

Opowiadałam tu już kilka razy historię pewnego mojego znajomego, którego kościelnie zaślubiona małżonka wkrótce po ślubie uciekła do Niemiec, aby zostać tam luksusową panią do towarzystwa. Gdy wszelkie próby sprowadzenia wiarołomnej do domu zawiodły, chłopak z rozpaczy zaczął pić na umór. Od zapicia się na śmierć uratowała go jego koleżanka, bardzo skromna, szara myszka, która od dzieciństwa się w nim podkochiwała. Z nią mój znajomy od lat żyje spokojnie i bogobojnie (bo oboje są wierzący), wychowują czworo dzieci…

Wszakże żyją w grzechu, ponieważ sąd biskupi orzekł, iż w ich przypadku „nie ma podstaw”  do stwierdzenia nieważności jego pierwszego związku – choć moim zdaniem takowe by się znalazły.

Bo tak właśnie Kościół podchodzi do „błędów młodości” swoich wiernych w 99% przypadków.

Ale wystarczy, że rozwodnik należy do kręgu władzy, sypiącej milionami do kasy Kościoła, by jego grzech stał się malutki, nieważny i zupełnie możliwy do wybaczenia.

Furda tam dzieci z pierwszego małżeństwa, na które tatko płacić alimentów nie chciał.  (Okazuje się, że żony i dzieci, które w przypadku procedury kościelnej mogą doświadczać cierpienia zupełnie podobnie, jak przy „cywilnym” rozwodzie – zupełnie nie są tu brane pod uwagę…) Furda tam wady charakteru  szczęśliwego małżonka.  Furda, że poniewierane i bite kobiety w Kościele wybaczenia za ponowny związek i „unieważnienia” małżeństwa z oprawcą doczekać się nie mogą – ba – czasami nawet nie doświadczają  zwykłego ludzkiego współczucia i zrozumienia…

Kuriozalne jest i to, że stwierdzono nieważność na podstawie braku zdolności psychofizycznych pana K. do małżeństwa. Wyrok sądu konsystorskiego mówił też o zakazie zawierania następnego bez zgody swojego arcypasterza. Ale arcybiskup Głódź (właśnie on!) ten zakaz uchylił po zaledwie roku obowiązywania.

Rozumiem, że dotychczas pan K. był „niedojrzały” by podjąć istotne obowiązki małżeńskie (i na przykład nie zdradzać żony z koleżanką z pracy, co właśnie czynił) – ale w przeciągu tego roku karencji dojrzał bardziej, niż w ciągu niemal ćwierćwiecza związku, co to – jak się okazuje – małżeństwem nie był ani odrobinę?

No, cóż, jeśli nastąpiła w nim tak błyskawiczna przemiana – to chwalmy Pana! Wierzę, że każdy się może zmienić, dojrzeć, nawrócić. Niemniej ten osobliwy splot osobistych problemów, blichtru i polityki wciąż budzi we mnie podejrzenia, że coś ważnego zostało tu ośmieszone. Mianowicie powaga sakramentu, przysięgi przed Bogiem.

Może Was to zdziwi, ale ja, żona eksa, wcale bym nie chciała, by uznano „nieważność” ślubów i święceń mego męża. A to dlatego, że głęboko wierzę w to, że w chwili ich składania mój mąż był już dojrzałym człowiekiem, w pełni świadomym tego, co robi. Podobnie jak w momencie, gdy zdecydował się opuścić służbę kapłańską po to, by otoczyć opieką mnie i nasze nienarodzone wtedy jeszcze dziecko.

Wolałabym raczej doczekać się dyspensy niż unieważnienia. W tym przypadku przynajmniej nie będziemy udawać, że coś, co miało miejsce (kapłaństwo P.) w ogóle się nie zdarzyło. Zdarzyło się, tyle, że on temu nie podołał… A ja mu w tym nie pomogłam.

Wiem, wiem, że instytucja stwierdzenia nieważności istnieje od stuleci (a dokładniej od XIV w.)- i wiem, że w dawnych wiekach papieże i możni tego świata nader chętnie z niej korzystali, już to, żeby wiązać małżeństwa, które według prawa nigdy nie powinny zostać zawarte (np. pomiędzy kuzynami), już to, by rozwiązywać te, które z jakichś względów nie były im na rękę.

Czasami jednak wydaje mi się, że mój Kościół heroicznie rozwiązuje problemy, które najpierw sam stworzył (tak w sferze seksualności, jak i szerzej: teologii małżeństwa) – i że często te rozwiązania niewiele mają wspólnego z Jezusowym „tak-tak, nie-nie.”

Wygląda to wszystko na szukanie „furtek”, kruczków prawnych – że niby „rozwód kościelny” jest niemożliwy, ale jednak – jest możliwy… I po co te moralne wygibasy?

Moim zdaniem – skoro papież naprawdę (w co głęboko wierzę) ma na tej Ziemi władzę „rozwiązywania” wszystkiego – to powiedzmy sobie szczerze, że także węzła małżeńskiego. I należałoby tylko bardzo jasno określić sytuacje, w których taka nadzwyczajna dyspensa od przyrzeczeń małżeńskich byłaby możliwa. Pisałam tu już kiedyś o tym, że według mnie powinny to być sytuacje, gdy życie w małżeństwie jaskrawie zaprzeczało treści przysięgi małżeńskiej, to jest miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej. Czyli przypadki przemocy, zdrady lub oszustwa.

Ostatnią, acz nie najmniej ważną sprawą, jest niepotrzebna ostentacja tego ślubu (ponownych zaślubin dwójki rozwiedzionych nowożeńców) – i to w sytuacji, gdy niesakramentalnym parom, które heroicznie żyją w czystości, zaleca się przystępowanie do sakramentów w miejscach, gdzie oboje są anonimowi „aby uniknąć zgorszenia.” Czy i to nie trąci jakąś straszną hipokryzją?

I na zakończenie – fragmenty z refleksji mojego znajomego pastora, Pawła Bartosika, z Kościoła Ewangelicko-Reformowanego (przezornie wybrałam tylko te, z którymi się zgadzam:)). Do przemyślenia…

„Przez 20 lat myślałeś, że jesteś żonaty. Sypiałeś z kobietą, którą uważałeś za swoją żonę. Przez 20 lat twoje dzieci myślały, że ich rodzice są małżeństwem. Po 20 latach twój Kościół cię zapewnia, że to wszystko rzeczywiście było fikcją i nie było żadnego małżeństwa. A ty możesz „legalnie”, unikając słowa „rozwód”, ożenić się z inną kobietą, unikając określenia „drugie małżeństwo”. Jesteś kryty. Jesteś w porządku. Nie jesteś, jak ci poganie żyjący razem bez ślubu. Nie jesteś jak ten sąsiad homoseksualista. Nie jesteś jak ten lewacki rozwodnik. Jesteś przykładnym, praktykującym, legalnym… hipokrytą.

Ktoś, kto stworzył taki konstrukt musi mieć mocne przekonanie, że można legalnie oszukać Boga.

Ktoś, kto przekonał sam siebie do takiej teologii, idealnie nadaje się na prezesa propagandowej telewizji.

Rozumiejąc Matrix, musimy jednak żyć w rzeczywistości. A ta rzeczywistość nie jest taka, jaką nazywa ją prezes rządowej telewizji lub Kościół, który umożliwia mu takie triki i utwierdza w Matrixie. Rzeczywistość jest taka, jak ją opisuje Bóg. Gdyby bezbożny król Achab chciał legalnie zagrabić winnicę Nabota, mógłby przejęcie jej nazwać „reformą rolną” lub „zmianą stref”. Jednak jakiejkolwiek nazwy by nie użył – musielibyśmy nazwać jego działanie tym, czym w rzeczywistości jest: „kradzieżą”.

Jeśli Kościół utwierdza kogoś w przekonaniu, że rozwód po 20 latach małżeństwa jest w rzeczywistości orzeczeniem o tym, że nigdy go nie było – nie ma to najmniejszego znaczenia dla faktów. Ma to znaczenie dla samozakłamanego serca, które szuka legalnej furtki, by opuścić żonę lub/i ożenić się z inną kobietą.

Z tak dziwaczną teologią małżeństwa, nawet po 20 latach, nie możesz mieć pewności, czy kobieta obok której budzisz się codziennie rano jest twoją żoną. Żadne dziecko nie może być pewne, czy ich tata jest mężem ich mamy. (…)

W świetle Bożych definicji Jacek Kurski 20 lat temu zawarł przymierze małżeńskie. Z jakichś przyczyn zostało ono zerwane. Został rozwodnikiem. Tak, Biblia używa takiego słowa: „rozwód” – i ma ono odniesienie do konkretnej rzeczywistości. Sobotni ślub prezesa TVP jest jego drugim ślubem. Jego dzieci nie pochodzą z nieślubnego związku, lecz z pierwszego małżeństwa. Kościół zaś utwierdzając go oraz innych wiernych w  przekonaniu, że jest inaczej – omija proste ścieżki Pańskie i proste definicje. „

Sprawa ks. Charamsy.

Przygotowywałam się właśnie ( to prawda, że powoli – ale wybaczcie: obowiązki macierzyńskie przede wszystkim!) do napisania jakiegoś mniej lub bardziej wyważonego tekstu na temat obecnej fali imigracji – aż tu nagle wybuchła bomba: ks. prałat Krzysztof Charamsa, jeden z wysokich urzędników watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary, ogłosił w świetle jupiterów, że jest gejem, co więcej, że posiada „narzeczonego” o wdzięcznym imieniu Eduardo.

I okazało się, że skoro wszyscy o tym mówią, to i ja – żona byłego księdza, pisząca na tematy „okołokościelne” też jakieś zdanie na ten temat posiadać powinnam.

Zaznaczam od razu, że zaglądanie komukolwiek w rozporek nie leży w mej naturze (zresztą, kimże ja sama jestem, by kogokolwiek osądzać?), ale jeśli od kilku dni ktoś mi tym rozporkiem stale wymachuje przed oczami, to  chyba wypadałoby jakoś zareagować.

Warto może zacząć od tego, od czego w ogóle zaczęła się cała ta awantura. „Tygodnik Powszechny” opublikował wywiad z ks. Charamsą (wtedy jeszcze występującym w roli niezależnego eksperta) na temat konieczności zmiany języka, jakim Kościół często posługuje się, mówiąc o osobach homoseksualnych.

I z tym byłam skłonna w pełni się zgodzić. Sama, kiedy słyszę np. ks. Dariusza Oko, który opowiada o „tłokach w rurze wydechowej” mam ochotę zwymiotować. Gdyby się uprzeć, to i „święty seks małżeński” też można by opisać w podobnie obrzydliwy sposób. Pytanie tylko, PO CO?

Między ludźmi  (homo-i heteroseksualnymi) są w tych sprawach jeszcze uczucia – przypomnę dla porządku, że nawet pomiędzy osobami tej samej płci uczucia NIE SĄ grzechem! – ale te właśnie ks. Oko zdaje się zupełnie ignorować i mówi o osobach homoseksualnych tak, jakby mówił o zwierzętach. I to takich, które są dlań wyjątkowo odrażające.

Ale ks. Charamsa po tym niegłupim wstępie ruszył do ataku – i teraz, w kolejnych odcinkach swojej „telenoweli” mówi już nie tylko o swojej miłości do partnera (Jacek Dehnel, którego trudno raczej podejrzewać o „katolicki fundamentalizm”, trafnie zauważył, że słowo „narzeczony” jest w tym kontekście co najmniej niezręczne – „narzeczony” bowiem to ktoś, z kim zamierzamy w najbliższym czasie zawrzeć związek małżeński – a takiej możliwości jak na razie nie daje obu panom ani prawo kanoniczne, ani cywilne przepisy Polski czy Włoch), ale także o „antyludzkim Kościele”, w którym przez lata doświadczał cierpień i upokorzeń. Jak rozumiem, RÓWNOLEGLE z robieniem w tejże „zbrodniczej” instytucji błyskotliwej kariery?

Czyżby nowy Konrad Wallenrod homoseksualizmu?:)

A teraz ” Tygodnik Powszechny” skarży się, że został przez księdza prałata wykorzystany i poddany manipulacji – że był tylko narzędziem, mającym odpowiednio nagłośnić jego coming out. Nie chce mi się wprawdzie wierzyć w tę obrażoną niewinność żurnalistów TP – tacy starzy dziennikarscy wyjadacze publikując taki tekst musieli przecież zdawać sobie sprawę z tego, że jego reperkusje bynajmniej nie będą  pozytywne. I że przyczynią się raczej do wzmożenia ataków na Kościół (jako na – rzekomo – siedlisko patologii wszelkiego rodzaju) niż do wzrostu empatii u osobników takich, jak ks. Oko i jemu podobni.   Niemniej wychodzi na to, że ks. Charamsa jest nie tylko „uciemiężoną ofiarą katolickich zbrodni”, ale i zręcznym manipulatorem?

I proszę mnie źle nie zrozumieć: mnie naprawdę nic do tego, z kim ks. Krzysztof zamierza dzielić swoje noce i dnie. Zastanawiam się tylko, czemu musi to robić koniecznie jako ksiądz? Nie jest to bynajmniej kwestia jego orientacji seksualnej (czego on najwyraźniej nie rozumie – albo udaje, że nie rozumie), a jedynie zwykłej uczciwości. Mój mąż, kiedy zakochał się we mnie, zrezygnował z kapłaństwa. Nie pojmuję, dlaczego ks. Charamsa i inni homoseksualni kapłani mieliby być w tej sprawie traktowani lepiej (inaczej) niż heteroseksualni?

jak to celnie ujął jeden z internautów: „Ksiądz ma kobietę na boku? No, tak, to jest właśnie ta hipokryzja klechów! Ksiądz ma faceta na boku? Ach, cóż to za odwaga, postawić mu pomnik!”

Otóż to, kochani Czytelnicy. Bo wyobraźcie sobie, że jakiś heteryk wyszedłby przed kamery i oświadczył: „Drodzy Państwo, oszukiwałem Was przez wiele lat, grając przykładnego męża i ojca rodziny! W rzeczywistości jestem bigamistą. A teraz oczekuję na oklaski za to, że jestem taki ODWAŻNY!”  Kto z Was przyklasnąłby takiemu „bohaterowi”?

Zawsze uważałam, że należy mieć wyrozumiałość dla ludzkich słabości, dla niewierności nawet (tak, jak to czyni dla nas sam Bóg) – ale jednak nie należy podnosić ich do rangi cnoty…

Dodam jeszcze, że swoim postępowaniem ks. Charamsa podkopał moje niezłomne dotąd przekonanie, że osoby homoseksualne są tak samo zdolne dotrzymywać słowa, jak heteroseksualne – i paradoksalnie, jeszcze bardziej utrudnił im drogę do kapłaństwa (osobiście nigdy nie byłam przeciwna udzielaniu święceń takim osobom – znałam kilku wspaniałych, homoseksualnych księży).

Ktoś może mi teraz słusznie powiedzieć, że także mój P. nie dotrzymał dobrowolnie podjętych zobowiązań. To prawda, lecz my nie domagamy się z tego powodu rewizji całego nauczania Kościoła. Nie jest winą Kościoła, że ja się zakochałam (choć być może jest jego zasługą, że P. jest tak wspaniałym mężczyzną, jakim jest:)) – i nie ośmieliłabym się w tej sytuacji czegokolwiek butnie od niego „żądać”.

Ja mogę tylko czekać, prosić, modlić się i mieć nadzieję, że Bóg będzie dla nas miłosierny…

A o ks. Charamie już krążą słuchy, że JEDYNA rzecz, która mogłaby teraz udobruchać tego dumnego, watykańskiego prałata (swoją drogą, dobrze, że Franciszek zniósł prałatury w ogóle, skoro mamy TAKICH prałatów…), to gdyby sam papież pokornie udzielił jemu i jego „narzeczonemu” ślubu w Kaplicy Sykstyńskiej. Najlepiej na klęczkach i obleczony w wór pokutny…:)

A jako kobietę zmartwiło mnie także to (zbyt) nachalne wywlekanie własnej intymności na widok publiczny. Żal mi było biednego Eduardo, wyraźnie speszonego koniecznością zaprezentowania swojej wielkiej miłości w świetle jupiterów. (Sama Ewa Wanat, która do pruderyjnych raczej nie należy, określiła to przedstawienie jako „kiczowate”).

Ktoś mi na to napisał, że zapewne takie zachowanie ks. Charamsy było spowodowane chęcią wypromowania przezeń swojej nowej książki, w której, jak zapowiada, „ujawni wszystkie swoje grzechy” (nie wiedziałam, że jeszcze jakieś zostały do odkrycia?:)). Jest on bowiem świadomy, że po takich wyznaniach wkrótce straci lukratywną posadę, a żyć z czegoś trzeba…

Jeśli tak, to tym gorzej. Bo „wszystko na sprzedaż!” to raczej kiepskie motto dla kogoś, kto kreuje się na jedynego sprawiedliwego?

Jednego takiego, co to ujawniał w swoich książkach „wszystkie grzechy” (głównie cudze) – już mieliśmy i wystarczy. Nazywał się Roman Kotliński i obecnie (jeszcze) jest posłem z Ruchu Palikota. Ten to potrzebował całego cyklu, aby udowodnić sobie że miał rację!:) Po przeczytaniu tego mój przyjaciel, Tomasz Jaeschke  (inny były ksiądz, który swego czasu odrzucił propozycję pracy w antyklerykalnych „Faktach i Mitach”), stwierdził z przekąsem, że aż dziw bierze, jakim cudem biedny Romek wytrzymał aż tyle lat w takim bagnie, jakim według niego jest Kościół katolicki…

Jak zapewne wiecie, jako żona „byłego” chętnie kolekcjonuję książki „byłych”, mając nadzieję, że dzięki poznawaniu historii innych ludzi  lepiej poznam i zrozumiem samą siebie. I niestety muszę stwierdzić ze smutkiem, że na palcach jednej ręki można policzyć takie publikacje, w których byli księża nie próbują zrzucić na Kościół całej winy za swoje osobiste decyzje.

Czy naprawdę ks. Charamsa chce być kimś takim?

No,cóż – życzę mu wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. Ale mój osobisty stosunek do całej sprawy całkiem nieźle oddaje ten fragment z tekstu ks. Wojciecha Węgrzyniaka:

„Od 17 lat jestem księdzem. 6 lat mieszkałem w seminarium, w pokoju sześcioosobowym, trójce i dwójkach. 5 lat mieszkałem z księżmi w Rzymie, w Jerozolimie rok u Legionistów, 2 lata u Franciszkanów. Nigdy nie spotkałem się z jakimkolwiek przejawem homoseksualizmu. Może nie jestem atrakcyjny seksualnie. Może nie widzę rzeczy, które widzą inni. A może, tak naprawdę, nie jest was wielu, wbrew powtarzanym opiniom.

Nie chodzi jednak o liczby. Jeśli nawet jest was więcej niż widać i jeśli żadne spotkania kapłańskie nie są objawem jawnej przeciw wam walki, to jest to tylko dowodem na to, że nie jest wam źle w kapłaństwie. Mówią, że się wspieracie, że są powiązania i układy, ale jeśli tak, to dlatego, że pod wieloma względami jest wam lepiej niż księżom heteroseksualnym. Wy możecie jechać razem na wakacje. My z kobietami nie możemy. Wy możecie spotykać się co tydzień i zostawać na noc u kolegi. My tak nie możemy. Wy możecie tworzyć przyjaźnie. Na nas od razu podejrzliwe patrzą. Nawet seks możecie uprawiać bezpiecznie, nie bojąc się, że partner zajdzie w ciążę. W wielu miejscach sprzyja wam prawo, jak w Jerozolimie, gdzie nie można było zapraszać kobiety do swego pokoju w klasztorze, a mężczyznę można było za zgodą przeora. Doceńcie to. Możecie oskarżać wszystkich, że wam utrudniają życie, ale nie Kościół hierarchiczny.”

Nic dodać, nic ująć…

Największy grzech Dolce&Gabbany.

Ale się porobiło – okazało się, że nie tylko „fanatyczni katolicy” mogą mieć niejakie obiekcje co do tej cudownej, nagrodzonej Nagrodą Nobla metody in vitro. Po tych „katotalibach” cały postępowy świat już od dawna nie spodziewał się niczego innego. Ale żeby zdeklarowani geje i znani skandaliści?! To już doprawdy szczyt wszystkiego!

Gdyby chociaż, jak normalni artyści, uprawiali seks w miejscu publicznym lub na przykład obsikali podobiznę papieża… Takie drobiazgi można byłoby wybaczyć (nie takie rzeczy wybaczano już innym w przeszłości) , a nawet przyklasnąć – ale żeby tak bezczelnie podeptać „najświętszy dogmat” naszej cywilizacji, który mówi, że rodzicielstwo  in vitro jest ZAWSZE lepsze, piękniejsze i bardziej odpowiedzialne od tego naturalnego? NEVER!

A więc teraz będziemy zasypywani opowieściami obrażonych rodziców, pokazujących wszędzie gdzie bądź swoje pociechy, które to są mądre, piękne i ze wszech miar upragnione. W co zresztą, od razu mówię, nigdy nie wątpiłam.

I nic to, że obaj panowie – tak, jak ja ich zrozumiałam – mówili głównie o homorodzicielstwie, realizowanym przy użyciu in vitro z udziałem surogatek. (Nie dziwię się zatem, że najostrzej zareagował na to Elton John, który właśnie w ten sposób dwukrotnie został ojcem.) Ale cóż oni takiego w gruncie rzeczy powiedzieli? Że nie tyle każdy człowiek ma „prawo do dziecka”, co każde dziecko ma prawo mieć ojca i matkę… I że dzieci powinny pochodzić z miłości, a nie z laboratorium (choć ja bym nigdy nie użyła w odniesieniu do tych dzieci słowa „syntetyczne” – „sztuczny” może być co najwyżej sposób ich poczęcia, one same są naturalne, jak najbardziej.) Aż takie to było gorszące? Rozumiem, że ci wszyscy oburzeni „rodzice z in vitro” sami nie są pewni, czy ich dzieci są owocem miłości?  Bo ja i co do tego nigdy nie miałam żadnych wątpliwości. Podobne poglądy zresztą głosi od lat papież Franciszek. Ale on-wiadomo, katolik. Ale żeby oni?! Żmije wyhodowane na tolerancyjnym łonie LGBT!

I nawet nie można tych skubańców oskarżyć o homofobię!!!!!

Ostatnie doniesienia z frontu walki o ogólnoświatowe „prawo do dziecka”: w Wielkiej Brytanii matka urodziła dziecko (z komórek pochodzących od anonimowej dawczyni) dla własnego syna, ponieważ ów jest gejem i poszukiwanie innej kobiety nie wchodziło dla niego w grę. Następnie szczęśliwy tatuś musiał jeszcze tylko… adoptować swego syna, dla którego formalnie jest… bratem (bo także dla systemu prawnego w Anglii „matką” dziecka jest po dawnemu kobieta, która je urodziła, a nie dawczyni jajeczek…). Czyż to nie wspaniały przykład „nowoczesnej rodziny”, takiej na miarę marzeń profesora Hartmana, która istnieje jedynie dzięki in vitro? Sędzia wydał zgodę na tę tak niezwykłą kombinację, ostrzegł jednakże przed „pochopnym wykorzystywaniem metody in vitro” w ten sposób. Obawiam się jednak, że to „głos wołającego na puszczy.”

Wciąż pobrzmiewa mi w uszach głos mojego spowiednika, który mówił: „Pamiętaj, człowiek to jest taka istota, która – jeśli tylko coś technicznie da się zrobić – NA PEWNO to zrobi!” Ot, co.

Dolce&Gabbana

Zdjęcie pochodzi ze strony www.emaluszki.pl.

Postscriptum: I znowu przy tej okazji musiała się wypowiedzieć jakaś śmiertelnie obrażona na Kościół mama in vitro, która stwierdziła: „Kiedyś byłam katoliczką, lecz już nie jestem. Pewnego dnia mój starszy syn zapytał mnie: „Mamo, dlaczego Kościół nie lubi Franka?” Odparłam, że to nie jest tak, że Kościół nie lubi Franka – Kościół tylko bardzo precyzyjnie oddziela osobę Franka od tego, w jaki sposób został poczęty. Na to mój syn zauważył: „Mamo, ale przecież tego się nie da rozdzielić!” W końcu przyznałam mu rację, w przeciwieństwie do tych wszystkich katolików, którzy nadal udają sami przed sobą, że to, co niespójne, jest spójne…”

Ja tylko w kwestii owej rzekomej niespójności, szanowna Pani. Przypuszczam, że obydwie zgodziłybyśmy się co do tego, że gwałt nie jest właściwą drogą powoływania na świat nowych istot ludzkich.  Czy jednak z tego wynika, że złe z natury są wszystkie dzieci, poczęte w ten sposób? Nie? A, fe, cóż za „niespójność”!:)