Dlaczego Edith Piaf nigdy nie wygrałaby konkursu Eurowizji?

No, cóż – najprostsza odpowiedź na to pytanie chyba brzmi: dlatego, że ze swoim oszczędnym scenicznym emploi zostałaby dziś uznana za zbyt „konserwatywną” jak na nasze zwariowane czasy.

W światowym show-biznesie bowiem chyba coraz mniej liczy się, kto jak śpiewa – a bardziej, ile jest w stanie „pokazać” publiczności na scenie i poza nią. Modelowym przykładem może być tu choćby Lady Gaga – wątpię, by któryś z jej zagorzałych wielbicieli umiał zanucić chociaż jeden jej utwór, za to wszyscy doskonale wiedzą, jak była ubrana (czy może raczej rozebrana:) ) podczas koncertu i jaki skandal udało jej się ostatnio wywołać.

Refleksje tego typu naszły mnie, naturalnie, po obejrzeniu ostatniego konkursu Eurowizji, który wygrała (jak już wszyscy doskonale wiedzą) reprezentująca Austrię niejaka Conchita Wurst – znana też jako „kobieta z brodą.” Pani ta nawet nie zaprzecza, że biologicznie jest mężczyzną (nie przeszła operacji zmiany płci) – jednak mimo to chce, by się do niej zwracać w formie żeńskiej.

No, cóż – jeszcze do niedawna tzw. drag queens były jedynie gwiazdami określonych lokali, teraz zaś zaczynają z hukiem wkraczać na salony.

Proszę mnie dobrze zrozumieć: ja nie mam nic przeciwko obecności takich osób (podobnie jak np. głęboko wierzących czy niepełnosprawnych :)) we wszystkich dziedzinach życia. Jeśli ktoś jest facetem, a lubi sobie paradować po ulicy w damskich ciuszkach, proszę bardzo – jego wola.

Jedyne pytanie, jakie w tym przypadku chciałabym postawić, brzmi – czy rzeczywiście ten artysta wokalnie był lepszy od swoich konkurentów (osobiście słyszałam kilku specjalistów, którzy ostrożnie – by się nie narazić na straszliwy zarzut „nietolerancji” – przyznawali, że bardziej przypadła im do gustu propozycja holenderska, która zajęła w konkursie zaszczytne drugie miejsce. Notabene, mówiło się, że ta właśnie piosenka „nie bardzo pasuje do Eurowizji”, chociaż nie całkiem zrozumiałam, dlaczego. Czyżby chodziło o to, że na scenę wyszedł po prostu facet z gitarą i spokojnie, bez żadnych udziwnień, zaśpiewał coś w duecie z kobietą?:) )?

A jeśli – załóżmy! – „Conchita” nie została doceniona za swoje muzyczne dokonania, to za co? Za swoją życiową postawę (kontrowersyjny wykonawca nigdy nie ukrywał swoich seksualnych preferencji) czy za promowanie „jedynie słusznej” genderowej ideologii?

No, dobrze, niech będzie i tak: „Przez tę wygraną my, Europa, pragniemy pokazać całemu światu, jak bardzo jesteśmy otwarci na wszelkie odmienności. Wszechtolerancja jedyną europejską wartością absolutną w świecie, w którym nie ma wartości absolutnych!” Naprawdę, można i tak. Tylko co to wszystko ma jeszcze wspólnego z  festiwalem piosenki?

To zresztą niejedyne kontrowersje związane z sobotnim plebiscytem.

Okazało się np. że choć mieszkający w Wielkiej Brytanii i Irlandii Polacy masowo głosowali na nasze „Słowianki”, tamtejsze jury raczyło łaskawie tego faktu nie zauważyć, uznając polski utwór za… najsłabszy ze wszystkich (sic!) i do tego „seksistowski” (cokolwiek to znaczy…). W efekcie według oficjalnych wyników Polska nie otrzymała z Wysp nawet jednego marnego punkcika…

Naprawdę, coś tu jest mocno nie w porządku – i bardzo bym prosiła, żeby mi tego nie tłumaczyć w duchu:”O co wam chodzi, durni Polacy? Przecież wiedzieliście od początku, że 50% łącznej noty stanowi ocena jury!” – ponieważ ZERO nie stanowi pięćdziesięciu procent nawet z  jednego. Dla przyzwoitości chociażby (czy też dla zachowania pozorów, jak kto woli) należało ten fakt uwzględnić przy podawaniu punktacji.

No, dobrze – słyszałam już opinie, że „profesjonalni jurorzy” o niebo lepiej się znają na muzyce , niż jakieś tam „przypadkowe społeczeństwo.” Przyjmijmy roboczo, że może to być prawda – jeśli jednak oni „wiedzą lepiej” (i nawet jeszcze przed konkursem – bo słyszeliśmy już kilka dni wcześniej że „Conchita z brodą” powinna w tym roku wygrać…) – to po co w ogóle urządzać całą tę szopkę z powszechnym smsowym głosowaniem?

A jaki z tego wszystkiego wniosek dla nas na przyszłość? Można było wysłać na Eurowizję  tych samych wykonawców, tylko przebrać Donatana za Cleo – i odwrotnie. 🙂

 

EDITH-1-150x150edith-2-150x150

E(ste)tyczne Sądy Ostateczne.

Profesor Magdalena Środa znów jest w swoim żywiole. Wszak dzień, kiedy nie można uczynić jakiegoś przytyku w stronę tych wstrętnych, polskich katolików, jest dniem straconym w życiu każdej szanującej się filozofki, czyż nie?

Tym razem, w ostatnim „Wproście” asumpt do potraktowania tych ludzi „jak się należy” dał owej wybitnej kobiecie oczywiście równie wysokiej klasy artysta, Robert Kozyra, że swoim jakże odkrywczym wytworem, polegającym na kopulowaniu z krucyfiksem.

Nasza najznakomitsza intelektualistka, poruszona niczym pensjonarka, opisuje owo dzieło naturalnie w samych superlatywach, używając przy tym nawet tak trudnych słów, jak „transgresja”.:)

Widzi w tym m.in bunt wolnej myśli przeciw religijnej opresji i bezmyślnej (podobno) „idolatrii” katolików oraz obraz przejmującej samotności nieprzeciętnej jednostki. Ja tego wszystkiego niestety nie dostrzegłam (być może nie jestem godna…)  – i gdybym była tak złośliwa, jak nie jestem, zaryzykowałabym twierdzenie, że podobny jęk zachwytu wywołałoby u niejWSZYSTKO, co byłoby antychrześcijańskie, a osobliwie antykatolickie.  Chciałabym tylko nieśmiało zapytać, czy podobne uniesienia profesoressa przeżywałaby, gdyby nago odziany Mistrz postanowił odbyć stosunek np. ze zwojem Tory lub Koranu, które to również (o ile mi wiadomo) są przedmiotem czci ze strony wyznawców w ich świątyniach.

Albo gdyby, w ramach performance’u oczywiście, postanowił użyć tęczowej flagi jako papieru toaletowego (wydaje mi się, że poziom obrzydliwości byłby we wszystkich tych przypadkach porównywalny)? Śmiem powątpiewać. Przemoc symboliczna (skierowana w stronę symboli) nie przestaje przecież być przemocą, pani profesor.

Ale nie o tym chciałam – wszak de gustibus non est disputandum, jak mawiali starożytni. Zresztą nie ja tu jestem od wydawania sądów.

Sądy wydaje za to, śmiało i bez najmniejszego wahania, sama profesor Środa – otóż dla niej każdy, kto się z nią nie zgadza w ocenie (nie tylko estetycznej zresztą) owego arcydzieła – a więc i niżej podpisana! – jest nikim więcej, jak tylko „kołtunem” (choć, po prawdzie, i to słowo ma chyba więcej wspólnego z „mową nienawiści” niż z tolerancją dla inaczej myślących?).

I już. Żadnej pogłębionej refleksji, żadnej (nawet tyciej) próby wyważenia racji, czy choćby zrozumienia „przeciwnika.” Czego przecież wypadałoby oczekiwać od „filozofy.”

Rachunku sumienia i refleksji potrzebują w jej pojęciu wyłącznie katolicy, więc z zapałem bije (się) jak zwykle tylko w ich piersi.

Podejrzewam zresztą, że gdyby – jakimś cudem – nikt z tamtej strony nie zareagował na prowokację (kto wie, może tak właśnie należało postąpić?) zasłużyliby tylko na kpinę innego rodzaju: „Patrzcie, tacy są niby uduchowieni, a w rzeczywistości, jak wszyscy normalni ludzie, obojętni religijnie: już nawet nie reagują, kiedy ktoś szarga ich tak zwane świętości.”

Tym prostym sposobem na zaszczytne miano „kołtuna polskiego” zasłużył sobie m.in. Marcin Meller, były naczelny „Playboya”, który trzeźwo zauważył, komentując to samo wydarzenie artystyczne, że nie ma w dzisiejszej sztuce nic prostszego, niż „podrażnić się” trochę z katolikami, np. wsadzając im krzyż do pojemnika z moczem – albo sobie w de.

To – stwierdza Meller – stało się śmiesznie łatwe, tanie i od dawna już żadnej odwagi nie wymaga. Natomiast na podobne zabawy z innymi symbolami nikt by się raczej nie poważył.

Kto by się jednak przejmował jakimś tam Mellerem, prawda? To, po pierwsze, jest mężczyzna – po drugie zaś – kolejny „polski kołtun” który za wszelką cenę stara się udowodnić, że nim nie jest. Ale my znamy takich, znamy! Nie z nami te numery, Meller!

Założę się, że na pewno bardziej podoba mu się szowinistyczna, męska „Bitwa pod Grunwaldem” (no, i gdzie tu parytety, gdzie?) – niż wybitna praca Doroty Nieznalskiej, pokazująca, co należy w dzisiejszych czasach zrobić z męskimi genitaliami.

Swoją drogą, ciekawa jestem także opinii naszej mistrzyni nauk i sztuk wszelakich – która dała się tym samym poznać także jako wnikliwa krytyczka sztuki nowoczesnej – o takich nieuleczalnych „religiantach” jak da Vinci, Michał Anioł czy Rafael – przecież ci to dopiero szerzyli „katolicką idolatrię” na wielką skalę. :) Co prawda, niektórych z nich mogłoby w jej oczach może nieco usprawiedliwić to, że byli „kochającymi inaczej.”

W związku z powyższym zachodzę w głowę, czy taka np. Kaplica Sykstyńska to w istocie „arcydzieło sztuki gejowskiej”? :) Zawsze myślałam, że sztuka dzieli się zwyczajnie na „dobrą” i „złą” – a nie na homo-i heteroseksualną – ale co tam taka kołtunka jak ja może wiedzieć o Naprawdę Wielkiej Sztuce, nieprawdaż?

Zastanawiam się także, kto o dziele Kozyry pamiętał będzie za lat, powiedzmy, dwadzieścia, gdy już ucichnie szum kolejnego skandalu. A o da Vincim czy Rafaelu Santim jakoś się pamięta…

I wprawdzie postrzeganie wytworów sztuki sakralnej li tylko jako przejawu „bałwochwalstwa” wydaje mi się nieco płytkie i prostackie, czuję się jednak w obowiązku powiedzieć, że MNIE, katoliczce, nagi facet obleśnie liżący wizerunek Ukrzyżowanego NIE JEST POTRZEBNY do tego, by wiedzieć, że mój Bóg nie mieszka w tym wizerunku. Od zawsze to wiedziałam. Co więcej – powiedziano mi o tym również na lekcjach religii.

Podobne subtelności nie zaprzątają jednak głowy pani profesor. Wielkie umysły widocznie nie miewają wątpliwości. A ich sądy (nie tylko estetyczne) są zawsze ostateczne. I nieomylne.

Jak i w innym przypadku, gdy nasza koryfeuszka po raz kolejny zabłysnęła wiedzą, tym razem z dziedziny biblistyki.

„Tym, który pierwszy powiedział, że nie ma już mężczyzny ani kobiety, lecz wszyscy jesteśmy równi był Jezus Chrystus. Można więc powiedzieć, że był On też pierwszym wyznawcą ideologii gender.” – oznajmiła z dużą (jak zwykle) pewnością siebie.

Wszystko się zgadza, pani profesor – tyle, że autorem cytowanych słów był nie Jezus, lecz niejaki Paweł z Tarsu, który tak pisał do mieszkańców Galacji. I nie mówił w tym przypadku o „równości” lecz o „jedności w Chrystusie”. Któż by się jednak przejmował takimi drobiazgami… :)

Oczywiście, nikt się nawet nie odważył jej skorygować.

W tym kontekście dosyć zabawnie zabrzmiała mi prośba biskupa Pieronka, który apelował do pani profesor o „więcej pokory.” Daremne słowa, próżny trud, księże biskupie. Ta pani ma co najmniej tak rozwinięte ego, jak co poniektórzy biskupi…:)

 

Wiara w teatr.

Po ostatniej „awanturze” w Teatrze Starym w Krakowie, kiedy to starsi ludzie (widzowie?) przerwali kontrowersyjną sztukę Jana Klaty „Do Damaszku” według Strindberga  – rzekomo w proteście przeciw nazbyt wulgarnym scenom (znakomity aktor Krzysztof Globisz musiał np. kopulować z dekoracją)  – natychmiast odezwały się głosy, że w rzeczywistości była to zaplanowana akcja samego reżysera obliczona na zyskanie rozgłosu.

Znając trochę wcześniejsze „dokonania” tego awangardowego (i mocno lewicującego) artysty, jak również filozofię sztuki współczesnej, której nic tak dobrze nie robi, jak jakiś skandal, najchętniej na tle religijnym lub obyczajowym  (szczególnie tam, gdzie talentu nie dostaje) – jestem nawet skłonna w to uwierzyć.

I przyznać muszę, że oglądając dostępne w Sieci zapisy wideo z tego wydarzenia, także odniosłam wrażenie, że chodzi tu raczej o starannie wyreżyserowany happening, niż spontaniczny protest jakichś „oburzonych”.

Zbytnio to wszystko schematyczne, grubymi nićmi szyte. Te wszystkie okrzyki „Hańba! Wstydźcie się!” I wyklaskiwanie protestujących – którzy ostatecznie musieli opuścić teatr – przez wyraźnie rozbawioną młodą publiczność, przy akompaniamencie okrzyków samego mistrza, który uprzejmie kazał owym staruszkom się „wynosić.” Zbyt to wszystko… teatralne.

Zupełnie, jakby reżyser chciał przez to powiedzieć swoim widzom: „Zobaczcie, „oni” tu są, pośród was i tuż za progiem! Ci, których oburza wszystko, co tylko zatrąca o seks lub religię. Oni nie rozumieją nowoczesności – i tylko czyhają, żeby odebrać wam waszą wolność! Wasze świątynie, to jest teatry… Strzeżcie się! Strzeżcie się!”

Ale możliwe jest również, że był to autentyczny gniew prawdziwych teatromanów przeciwko temu, co Klata zrobił z renomowanym Teatrem Starym w Krakowie. Tak twierdzi np. na portalu NaTemat.pl Kazimierz Kutz, którego trudno raczej podejrzewać o szczególnie „propisowskie” czy konserwatywne sympatie.

Jeśli to jednak prawda, to tym bardziej mi smutno. Bo to oznacza, że jest jeszcze u nas wielu ludzi, którzy – zupełnie, jak ci Sarmaci z XVIII-wiecznych anegdot, którzy, przybywszy do stolicy na spectaclum, chcieli szablami bronić czci więzionej na scenie dziewicy – nie rozumieją do końca umowności sztuki teatralnej, tego, że jest to tylko pewna konwencja.

(Na przykład: jeśli ktoś na scenie odtwarza postać kurtyzany, niekoniecznie oznacza to, że i w życiu prywatnym jest osobą niemoralną.)

Bo jak inaczej zrozumieć te okrzyki pod adresem Doroty Segdy – „byłaś siostrą Faustyną, teraz jesteś nikim!”?!

Aktor przecież nie ponosi odpowiedzialności za to, co reżyser kazał mu grać…

Jeśli o mnie chodzi, nie byłam „zgorszona”, gdy Artur Żmijewski (związany z „Krytyką Polityczną”) odwzorowywał na deskach teatru mszę świętą (w skali 1:1, można powiedzieć), próbując przedstawić ją tylko jako „spektakl”, całkowicie wyprany z sacrum.

To nie było obrazoburcze – choć zapewne autor życzyłby sobie inaczej:) – cieszyłam się nawet, że współczesna kultura (w dużym stopniu „wyjałowiona” przez poprawność polityczną) wciąż sięga do religii, jako do nigdy nie wyczerpanego źródła inspiracji. Nawet, jeśli głównie się z nią sprzecza.

Dla naszego coraz bardziej zlaicyzowanego świata jedynymi akceptowalnymi „świątyniami” stają się powoli teatry. Poniekąd zauważa to także Kutz w cytowanym przeze mnie tekście, stwierdzając, że utarło się, że w teatrze publiczność powinna „zachowywać się jak w kościele.”  (I, co z tego wynika, nie protestować, gdy jej coś nie odpowiada.)

Jeśli tak jest, to można powiedzieć, że przybytki Melpomeny powracają w ten sposób do swojej pierwotnej funkcji, ponieważ teatr w starożytnej Grecji narodził się właśnie z widowisk o charakterze religijnym.

Toteż nie oburzyła mnie nawet sztuka „Ofiara Wilgefortis” Teatru Wierszalin, którą wielu swego czasu uznało za bluźnierczą.

Po raz pierwszy ze średniowieczną chrześcijańską legendą o Wilgefortis zetknęłam się w książce Olgi Tokarczuk Dom dzienny, dom nocny, którą przeczytałam, gdy jeszcze byłam żarliwie wierzącą nastolatką.

I wówczas zauroczyła mnie ta opowieść o dziewczynie, która tak umiłowała Chrystusa, że – broniąc się przed narzuconym jej przez ojca małżeństwem – uprosiła Go, aby jej dał swoją twarz. Rozwścieczony ojciec, widząc brodatą córkę, uznał to za działanie szatana i kazał biedaczkę ukrzyżować („skoro On jest twoim kochankiem, to umrzesz tak, jak On!”).

Wydawało mi się to bardzo piękne, bo zawsze wierzyłam, że – jak przeczytałam ostatnio w pewnej książce – „człowiek staje się podobny do tego, na kogo patrzy z miłością.”

Poczułam się więc trochę zniesmaczona, czytając teraz np. w Wikipedii, jakoby legenda o Wilgefortis odwoływała się do mitów androgynicznych i mówiła po prostu o „przekraczaniu granic biologicznych między płciami.”

Doprawdy, nie rozumiem, dlaczego wszystko trzeba interpretować podług założeń ideologii gender. Dla niektórych być może ukrzyżowana kobieta z brodą oznacza jedynie, że „Chrystus była kobietą!” Dla mnie nie.

 

 

Zdjęcie przedstawia scenę ze spektaklu „Ofiara Wilgefortis” Teatru Wierszalin.

Ale mimo wszystko…przy całej  mojej tolerancji dla twórczych eksperymentów…chciałabym też wyznać nieśmiało, że ja wciąż wierzę w stary, dobry teatr.

Taki, jaki był dawniej – prawdziwą „świątynię sztuki i kultury”.  Miejsce, którego wyjątkowość podkreślano nawet szczególnym strojem. I zachowaniem.

Miejsce, gdzie nie tylko starano się „sportretować” wiernie otaczający nas świat (aby wysłuchać soczystych przekleństw, nie trzeba dziś koniecznie wydawać pieniędzy na bilet – wystarczy w tym celu po prostu wyjść na ulicę…) – ale i powiedzieć coś o tym, jaki POWINIEN on być.

Żeby i widz po wyjściu mógł poczuć się choć odrobinę lepszy (a nie GORSZY – „zgorszony”) niż był przedtem. Grecy nazywali taki stan duszy katharsis, oczyszczeniem.

Ja wiem, że potrzebne są i teatry awangardowe – ale wciąż potrzebujemy i takich miejsc, gdzie widz może usłyszeć Romea, który mówi do Julii wierszem Szekspira (pięknie przełożonym na polski przez Stanisława Barańczaka; notabene tego samego Barańczaka, który niedawno bronił rynsztokowego języka w ustach dyrektorki teatru…) zamiast rzucić jej niedbale: „Szprycha, ciągniesz druta?”

Od tego nikt katharsis nie przeżyje.