Co to jest „miłość”?

Kiedy ostatnio byłam u fryzjera (tak, tak – nawet mnie się to czasem zdarza:)), czekając na swoją kolej przeglądałam – jak zwykle w takich razach – kolorowe magazyny leżące na stoliku. I w jednym z nich natrafiłam na reportaż o paniach trudniących się zawodowo, jak to się teraz mówi, „seksem sponsorowanym.”

I proszę mi wierzyć, nie to mnie martwi, że takie osoby w ogóle istnieją – rzecz to przecież tak stara, jak świat.(Tyle że dawniej takie panie zwano „utrzymankami”).  Daleka też jestem od tego, by się tym „gorszyć” – skutecznie nauczono mnie kiedyś, że „tylko gorszy się gorszy!” – poza tym wiem, że w życiu bywają najróżniejsze sytuacje i że ktoś mógł się poczuć po prostu „zmuszony” (tak czy inaczej) do wykonywania takiej „pracy.” 

To pewnie nie przypadek, że większość bohaterek artykułu samotnie wychowuje dzieci – i (jak zgodnie twierdzą), robią to, co robią, po to, by „zapewnić tym dzieciom wszystko” – naturalnie wszystko to, co da się kupić za pieniądze – na co nie mogłyby sobie pozwolić, pracując za tysiąc złotych miesięcznie… Jak korepetycje z języka obcego, modne ciuchy czy zagraniczne wakacje.

I nawet nie to mnie zasmuca, że jedna z nich przyznała wprost: „Czuję się jak towar. Ale skoro już jestem towarem, staram się być przynajmniej towarem dobrze opakowanym.” 

Jeśli ktoś dobrowolnie zgadza się na własne uprzedmiotowienie, to cóż można na to poradzić?

Naprawdę zasmuciłam się dopiero, czytając odpowiedź jednej z tych pań na pytanie dziennikarki o „miłość”: „Phi! – prychnęła lekceważąco – A co ma pani na myśli, mówiąc „miłość”? Pierścionek z brylantem, który ktoś pani proponuje? Taki zaproponował mi niedawno jeden z klientów. Nie przyjęłam.”

I w tym momencie miałam ochotę krzyczeć, wrzeszczeć: „Kobieto, co ty bredzisz?! Jaki świat pokażesz swojemu dziecku? Taki, w którym liczy się tylko KASA?!”

I pomyślałam wtedy o swoim Mężu, który delikatnie brał mnie na ręce i dosłownie „wstawiał” pod prysznic, namydlał, a następnie spłukiwał, gdy jeszcze nie miałam siły zrobić tego sama po cięciu. A potem równie ostrożnie odkładał mnie na łóżko, uważając, by mi nie przysporzyć przy tym bólu.

Albo kiedy w milczeniu obejmował mnie, nie próbując (na szczęście!) „pocieszać”, gdy dowiedzieliśmy się, że z serduszkiem naszej córki nie wszystko jest jednak w porządku.

Wtedy, w Szpitalu Bielańskim, mając pozlepiane włosy i byle jaką koszulę, zakochałam się na nowo w moim Mężu (wiedząc, że niewielu mężczyzn zdobyłoby się na to, co on…). Ba – dosłownie oszalałam na jego punkcie.

A potem jeszcze raz, i jeszcze – ostatnio kiedy wspólnie „koczowaliśmy” w szpitalu przy łóżeczku Anieli, która chorowała wówczas na zapalenie płuc.

I przyznam się, że do tej pory w momentach „kryzysów” (które zresztą prędko przemijają) lubię sobie przypominać, jaki on potrafi być.

Bo jeśli to nie jest miłość, to co nią jest?

Szczęśliwe córy Koryntu?

Czytałam ostatnio recenzję książki trzech młodych, warszawskich prostytutek „Czarodziejki.com”, wydanej pod pseudonimem Ewa Egejska.

I choć doceniam zamiar pokazania tego życia dosłownie „od kuchni” (bo jest to zapis rozmów kuchennych bohaterek – o sobie, o życiu i o klientach), pokazania „ludzkiej twarzy” tej profesji – co już 100 lat temu genialnie próbował zrobić Toulouse-Lautrec poprzez swoje malarstwo – to jednak niektóre stwierdzenia tej recenzji-wywiadu nie tyle mnie zaszokowały (sądzę, że raczej trudno byłoby mnie czymś zgorszyć…), co raczej głęboko zasmuciły.

Po pierwsze, w tym świecie „wszystko ma swoją cenę”, co w konsekwencji oznacza, że WSZYSTKO przelicza się na pieniądze. Dziewczyny opowiadały, że nawet pomiędzy nimi a bywającymi w agencji księżmi zachodzi swoista (jak to określiły) „wymiana usług.” Ponieważ wiele z nich jest wierzących i praktykuje, duchowni ci w zamian za seks udzielają im…rozgrzeszenia.

No, cóż, zapewne panienki nie są na tyle obeznane z teologią, żeby wiedzieć, że takie rozgrzeszenie jest, zgodnie z prawem kanonicznym, NIEWAŻNE – czyli, przynajmniej z jednej strony, usługa jest, że tak powiem, „niepełnowartościowa.”

Po drugie, to odwieczne stwierdzenie, że mężczyźni chodzą do takich przybytków po to, „czego nie mogą dostać w domu” (A to niby dlaczego?! Jeżeli się kogoś kocha, to nie powinno w nim być NIC obrzydliwego!) – „bo gdyby poprosił o to żonę i matkę swoich dzieci, toby ją poniżył. A my mu to zrobimy z uśmiechem na twarzy. Jeśli chce uderzyć, albo nawet na mnie nasikać – może mieć to wszystko. Za odpowiednią opłatą.” A ja, głupia, zawsze myślałam, że ludzka GODNOŚĆ (także godność prostytutki) nie ma ceny…

Po trzecie, dziewczyny same przyznają, że nie jest to łatwe życie. „Mniej więcej po pół roku każda przeżywa kryzys. Oczekiwania finansowe spełnione, obawy rozwiane (?!) – a ty patrzysz na facetów na ulicy i czujesz tylko obrzydzenie. Która to przetrzyma – zostaje.” 

No, tak… Tylko ja się zastanawiam, czy naprawdę warto to „przetrwać”? Czy nie płaci się za to ostatecznie swoją wrażliwością, zdolnością do kochania, człowieczeństwem?

No, i jeszcze to: „Życie w agencji kręci się wokół seksu. Dziewczyny same są nakręcone, potrzebują bzykania pięć-sześć razy dziennie. Bez miłości. A za to z orgazmami.”

Ja wiem. Seks jest bardzo ważną częścią życia ludzkiego. Piękną. I potrzebną. Wcale nie uważam, jak pewna głośna ostatnio posłanka LPR-u, że „kobieta i mężczyzna nie są stworzeni do seksu” (jakby się tak przyjrzeć tekstom Księgi Rodzaju, to okaże się, że jest raczej odwrotnie…;)). Ale nikt mi nie wmówi, że taka koncentracja tylko i wyłącznie na „tych sprawach”nie zubaża jakoś naszego człowieczeństwa…

Na zakończenie wywiadu autorki stwierdzają zaś, że „różnica pomiędzy dziwką a przyjaciółką jest tylko taka, że dziwka bierze od ciebie pieniądze przed, a przyjaciółka po…”

I bardzo chciałabym im powiedzieć, że miłość między mężczyzną a kobietą to jednak coś więcej niż tylko kwestia umiejętnego „wyciągania pieniędzy” z faceta. Ale może się mylę?

Ewa Egejska, „Czarodziejki.com – tylko dla dorosłych.”, wyd. Octobus Centre, 2007.