Wolność w zawieszeniu.

Dawno, dawno temu wszystko było względnie proste. Zło było immanentną częścią świata, już to obecną w nim od samego początku (jak w taoizmie czy zaratustrianizmie), już to zesłaną przez bogów (jak w wierzeniach starożytnych Greków), już to sprowadzoną na świat poprzez wolną decyzję człowieka – jak chcą tego wielkie religie monoteistyczne.

W każdym razie zło było faktem realnie istniejącym, zarówno wewnątrz świata, jak i każdego człowieka – i zadaniem tego ostatniego jako istoty wolnej było sobie jakoś z tym fantem radzić przy pomocy indywidualnego sumienia i zewnętrznych nakazów (czy to prawa, czy religii).

Zakładało to, oczywiście, wiarę w jakiś rozumny porządek natury, który człowiek może swoim umysłem rozeznać i do niego się stosować.

Kiedyś gdzieś przeczytałam, że to nie to wielu ludzi drażni w chrześcijaństwie, że daje im ono (jak sami twierdzą)  „za mało” wolności, tylko, że przyznaje im jej aż tak dużo – a potem skrupulatnie rozlicza ich z jej wykorzystania.

Ten szacunek dla racjonalności natury rozciągano niekiedy na całe stworzenie, jak w średniowieczu, kiedy to urządzano nawet procesy zwierząt, które dopuściły się zbrodni – jak gdyby zakładając, że i one są w stanie odpowiadać za swoje czyny.

Potem jednak, co najmniej od XVIII wieku (a nie dałabym głowy, że nie wcześniej, już wraz z niektórymi protestanckimi teoriami predestynacji – no, bo skoro Bóg niektórych ludzi przeznaczył już z góry na potępienie, to jaki wpływ oni jeszcze mogą mieć na to, co czynią na tej ziemi – i jaki sens mają ich wszelkie moralne starania?) stopniowo „zdetronizowano” Boga jako Stwórcę praw natury, stawiając na piedestale człowieka wraz z jego umysłem.

I od tego momentu, paradoksalnie, zaczął się powolny demontaż pojęcia wolności, opartego na idei indywidualnej odpowiedzialności.

Oto bowiem najpierw Darwin zaczął głosić, że jesteśmy tylko produktem bezrozumnej naturalnej selekcji, dziełem przypadkowych mutacji genów, odziedziczonych nieraz po bardzo odległych przodkach – powiedzcie sami, czy takie „coś” może choćby zamarzyć o tym, by być wolne? Nic więc dziwnego, że niektórym darwinistom „wolność” jawi się tylko jako pewien dziwaczny produkt uboczny naszej ewolucji, jedna z wielu mrzonek „nagiej małpy”, na równi z pięknem, dobrem, sprawiedliwością czy też samym pojęciem Boga.

Zawtórował im wkrótce Freud, dorzucając, że jesteśmy w istocie nie mniej od „nierozumnych” zwierząt niewolnikami własnych nieuświadomionych instynktów (przede wszystkim natury seksualnej), co więcej, że trzymanie tychże na uwięzi przez kulturę i wychowanie rodzi głęboką frustrację a nawet choroby psychiczne. Jedynie ich uwolnienie, a co za tym idzie, akceptacja naszej fundamentalnej „zwierzęcości” (na którą, oczywiście, nic nie możemy poradzić) – miało być drogą do szczęścia i wyzwolenia, choć o „wolności” w sensie ścisłym trudno w tym wypadku mówić. Freud również zastąpił pojęcie rzeczywistej „winy” człowieka (a więc i kary, która mu się należy) bardziej subiektywnym i mglistym „poczuciem winy”, które może być (i zazwyczaj bywa) w nas wmówione przez opresyjne społeczeństwo.

A w końcu Karol Marks (i podobni mu utopiści) uznał, że człowiek jest z natury istotą dobrą, złym czynią go warunki, w jakich żyje. – To nie człowiek jest grzeszny, tylko ten świat jest źle urządzony! – zakrzyknęli jego uczniowie – Zmienimy go, a wtedy również tzw. „grzech” zniknie w tego łez padołu jak sen jaki złoty.

Nawiasem mówiąc, takie same tony pobrzmiewają wciąż np. w osławionej Konwencji o Przeciwdziałaniu Przemocy wobec Kobiet i Przemocy Domowej: winą za gehennę maltretowanych nie obarcza się tam w żadnym wypadku problemów konkretnych ludzi, lecz zawsze pewne STRUKTURY – rodzinę, tradycję czy religię. Znieśmy owe struktury, a wszystko będzie cacy.  No, tak. Przecież zło jest czymś na zewnątrz, a nie wewnątrz człowieka.

W teorii brzmi to nawet całkiem logicznie: z jakiego powodu na świecie miałaby istnieć np. kradzież, jeśli nie będzie już własności prywatnej? Albo zazdrość i zdrada, jeśli nareszcie zniesiemy monogamiczne małżeństwo? Pamiętam, jak w młodości czytałam pewną radziecką książkę, w której rozmarzony pionier tłumaczył koledze, że w idealnym ustroju komunistycznym nie będzie już przestępców, lecz, co najwyżej, ludzie chorzy, których będzie się leczyć, a nie karać… No, po prostu raj na Ziemi!:)

A stąd już tylko krok do „antypedagogiki”, rezygnacji z wychowywania dzieci. No, bo któż mógłby czegoś jeszcze nauczyć istoty, które przecież są z zasady dobre – i same najlepiej wiedzą, co jest słuszne?

W literaturze ten nurt reprezentuje np. Pippi Langstrump – gdzie „naturalnie dobra”, szczęśliwa dziewczynka, „wychowująca się” sama, bez rodziny, zostaje wyraźnie przeciwstawiona skrępowanym konwenansami kolegom, którzy muszą – o zgrozo! – chodzić do szkoły i słuchać rodziców…Przeraziłam się, gdy przeczytałam pewien feministyczny esej, w którym dowodzono, że bohaterka trylogii Millenium Stiega Larssona – która bez najmniejszych skrupułów brutalnie morduje wszystkich, którzy kiedyś ją skrzywdzili – to po prostu typ „nowej kobiety”, dorosłej Pippi, nareszcie w pełni wyzwolonej ze społecznych ograniczeń. Jeśli takie właśnie wspaniałe  rezultaty miałoby dawać „antywychowanie” – to ja serdecznie za nie dziękuję!

A i dawny pomysł „leczenia a nie karania” przestępców odżywa właśnie na naszych oczach – np. pod postacią niektórych teorii neuropsychiatrycznych. No, bo jeśli za całość tego, co określamy jako nasze „człowieczeństwo” odpowiada nasz mózg – i jeśli jesteśmy z natury dobrymi, moralnymi istotami, to jeśli już zdarzy się tak, że ktoś jawnie łamie zasady (a nie da się go wytłumaczyć winą innych – toksycznych rodziców czy też opresyjnego systemu) – to znaczy, że z jego mózgiem musi być coś nie tak. Musi być po prostu chory – bo jakże to możliwe, by zdrowy i normalny człowiek mógł świadomie wybrać zło? Taka perspektywa byłaby dla nas zbyt przerażająca. Tak więc, nawet jeżeli w mózgu tego czy owego złoczyńcy nie możemy dotąd odkryć żadnych widocznych zmian – tłumaczą niektórzy guru tego nurtu – to tylko oznacza, że nie dość dokładnie szukaliśmy! Bo przecież zdrowy człowiek z natury jest dobry – i basta!

Wszystko to bardzo piękne, tylko, że oznacza to w praktyce, że nikt z nas, tak naprawdę, za nic nie odpowiada.

„A zatem uważasz, że Cię molestowałem? No, wiesz, moja droga, znasz moje rozbuchane libido, u mnie te rzeczy są po prostu nie do opanowania! A poza wszystkim, jestem facetem, i niestety. nasza patriarchalna kultura tak właśnie mnie ukształtowała. Przykro mi, że to padło akurat na ciebie, ale w tej sytuacji sama chyba rozumiesz, że trudno mnie nawet za to winić? Zamordowałam własnych rodziców? No, cóż, to prawda, ale to po części także ich wina, bo byli wobec mnie represyjni, oprócz tego mam nie najlepsze geny – no, i w moim mózgu musi być „coś”, co sprawiło, że musiałam, no, po prostu musiałam, to zrobić!” (Celowo trochę przejaskrawiam, ale naprawdę tylko trochę: czytałam o nastolatce, która oskarżyła ojczyma o napastowanie, ponieważ nie chciał jej kupić kotka – i o innej, która zaatakowała rodziców, gdy dostała nie ten model smartfona, o jakim marzyła. No, cóż, rodzicielska opresja niejedno dzisiaj ma imię…)

Ma to zresztą i ten niespodziewany skutek uboczny, że – wyklęta już dawno jako barbarzyńska – kara śmierci, która była wyrazem, może i prymitywnego, ale jednak poczucia sprawiedliwości, wraca dziś po cichutku tylnymi drzwiami w przebraniu ni mniej ni więcej, tylko eutanazji dla najgroźniejszych przestępców, która to  z kolei ma być przejawem naszego współczucia dla tych biednych chorych.

Tak więc zrozumiałą dolegliwość kary pozbawienia wolności dla takiego, powiedzmy, Andersa Breivika, która byłaby dawniej pojmowana jako naturalna konsekwencja jego własnego postępowania, zrównaliśmy z cierpieniem nieuleczalnie chorych, którzy przecież nie są mu winni w żaden sposób.

Ale czy tam, gdzie nie ma już żadnej osobistej odpowiedzialności, możliwa jest jeszcze jakaś sprawiedliwość?

O czymś trochę podobnym pisze ks. Stefan Moszoro-Dąbrowski: „Są już aplikacje, w których użytkownik może wprowadzić swoje postanowienia (np. ile razy w tygodniu pójdzie na siłownię). Jeśli nie zrealizuje zakładanego celu, to aplikacja naliczy mu grzywnę, a ta zostanie podzielona pomiędzy innych użytkowników aplikacji, którzy wypełnili swój plan. Albo małe bransoletki rażące prądem elektrycznym za każdym razem, gdy się łamie postanowienie, takie jak na przykład nieobgryzanie paznokci.  Na razie urządzenia te są przedstawiane jako pomoc. Mają kształtować lepsze zachowania (…): „Jeśli palenie powoduje raka, my pomożemy ci nie palić, wymierzając karę.”

W głębi serca czujemy, że taki „udoskonalony” świat jest na granicy koszmaru. Miłość, wdzięczność, odpowiedzialność nie są atrybutami maszyn. Chyba że nie wierzymy w duchowość duszy ludzkiej. Wtedy nie jesteśmy niczym więcej, niż kodem programowym. A przecież dobry człowiek jest czymś więcej, niż wytresowanym zwierzęciem.”

(„Duchowość czy kod?”, w: „Idziemy” nr 15 (498) z dnia 12.04 2015 r.)

Źródło obrazka: Interia.pl

Bóg na ławie oskarżonych.

Szczerze mówiąc, byłam trochę rozbawiona, czytając o inicjatywie pewnego amerykańskiego ateisty, który postanowił pozwać… Boga przed Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych, m.in. pod zarzutem doprowadzenia do nieszczęść i zbrodni, opisanych w Biblii.

Z podziwu godną logiką zauważył on np. że skoro Oskarżony „jest wszędzie”, to może się także w oznaczonym terminie stawić przed trybunałem. Zabawne?

Nie tak całkiem, jeśli zauważy się, że my wszyscy robimy coś podobnego każdego dnia, choć może w dużo mniej spektakularny i konsekwentny sposób.

Rzecz ciekawa, w naszym dzisiejszym świecie rzadko się zdarza, by ktoś przypisywał Bogu wprost swoje sukcesy. A nawet, gdyby ktoś nieopatrznie tak uczynił (mówiąc np. że „dobry Bóg dał mu trochę talentu”) – łatwo mógłby zostać uznany przez innych za „dewota”, „mohera”, słowem, człowieka, który niepotrzebnie miesza Boga w swoje ludzkie sprawy.

Nie, w takich wypadkach mówi się raczej: „To ja SAM do wszystkiego doszedłem! Tylko SOBIE to zawdzięczam!”

Ale niech no tylko zdarzy się jakieś nieszczęście, wypadek, katastrofa naturalna… Sytuacja wówczas zmienia się diametralnie.

W takich momentach nawet zaprzysięgli ateiści przywołują pytanie: „No, i gdzie był Bóg, że do tego dopuścił?!”

Często odnoszę wrażenie, że dla wszystkich – wierzących i niewierzących – Bóg staje się w takich chwilach Kimś w rodzaju „kozła ofiarnego”, na którego można zrzucić wszystkie NASZE ludzkie błędy i zaniedbania. Staje się idealnym oskarżonym. Tym bardziej, że przecież się nie broni.

Mówimy wtedy: „Gdzie był Bóg, kiedy JA …” No, gdzie On był?!

Przecież powinien był mnie powstrzymać, ochronić, stuknąć mnie w łeb, walnąć piorunem, nie pozwolić mi… Powinien był! Powinien był! W końcu to jest Jego święty obowiązek!

A ja, odkąd jestem matką, wiem, że o ile na początku działanie wychowawcze musi skupiać się głównie na tym, by skutecznie „powstrzymywać” dziecko przed zrobieniem tego, co mu zagraża (jak zjechanie samochodzikiem ze schodów, co Aniela od kilku dni próbuje zrobić z podziwu godnym uporem), to jednak w miarę upływu czasu polega na dawaniu mu coraz większej WOLNOŚCI.

I wydaje mi się, że tak właśnie postąpił z ludźmi Pan Bóg: obdarzył ich wolnością. I rozumem, aby wiedzieli, jak mądrze jej używać.

Ja często mówię, że to nie Bóg nakazał zbudować Oświęcim. I nie Bóg kazał pewnemu młodemu idiocie pędzić na motorze 100 kilometrów na godzinę bez kasku; a innemu (mimo wielokrotnych ostrzeżeń!) skakać na główkę do płytkiej wody. Bóg nie kazał nikomu nikogo zabijać… I tak dalej, i tak dalej.

Z problemem tym wiąże się dla mnie jeszcze inna kwestia, bardziej osobista – czy mianowicie uważam, że kobiety, które urodziły niepełnosprawne dzieci są w jakiś sposób „same sobie winne” – w dodatku jakby „winne podwójnie” bo przecież „skazały swoje dzieci na cierpienie” (co też zdaje się sugerować obiegowa opinia, jakoby te, które się na takie „wariactwo” decydują robiły to na zasadzie dobrowolnego „wyboru.” Pozostałym zaś, tym bardziej „normalnym”, należy wobec tego dać alternatywę w postaci aborcji. Według mnie trudno o większą bzdurę: nie znam nikogo, kto by się obudził rano z myślą: „Och, to takie cudowne mieć chore dziecko! Zrobimy sobie takie!” Po prostu czasami takie się rodzą. I nie zawsze tylko „innym.”

Podejście takie jest przy tym o tyle perfidne, że przerzuca całą odpowiedzialność za to na kobietę, matkę „takiego” dziecka – obarcza ją całą „winą”: „Sama tego chciałaś, więc dlaczego teraz płaczesz? Czego chcesz od nas jeszcze?” Chcącemu podobno nie dzieje się krzywda.

Nie. Nie i jeszcze raz nie. Uważam, że nie są niczemu winne (choć wiem, że był taki czas, gdy np. moja Mama uważała inaczej). No, może poza przypadkami, gdy np. świadomie piły w ciąży alkohol, brały narkotyki. Tam, gdzie nie ma „premedytacji” trudno też mówić o winie czy grzechu.

A gdybym miała szukać „winnych” swojej własnej niepełnosprawności (choć co prawda nie jestem przekonana, że w ogóle muszę to robić) – byliby to raczej ci ludzie – osobiście mi nieznani – którzy w swoim czasie nie dopatrzyli stanu technicznego inkubatora, a potem stanu leżącego w nim dziecka, czyli mnie.

A więc znowu mielibyśmy tu do czynienia raczej z „czynnikiem ludzkim” niż z jakimś złośliwym działaniem (czy zaniechaniem) Boga…

Muszę się przyznać, że osobiście większe problemy w omawianym kontekście sprawiało mi zawsze tzw. „zło niezawinione przez nikogo”, np. katastrofy naturalne.

Można jednak zauważyć, że i część z tych, wydawałoby się, zupełnie „przypadkowych” zdarzeń może być po części skutkiem naszego działania, np. zanieczyszczenia środowiska naturalnego, o czym dość zgodnie mówią i ekolodzy i teologowie.

A pozostałe? No, cóż – choć sama bardzo nie lubię tłumaczenia wszystkiego tym, że (rzekomo) „Bóg tak chciał” (dla kogoś, kto np. właśnie stracił dziecko to raczej marna pociecha; trudno mi też przypuścić, by Bóg faktycznie PRAGNĄŁ cierpienia niewinnych istot) – to jednak sądzę także, że Bóg nie byłby Bogiem, gdyby nie było w Nim miejsca na pewną TAJEMNICĘ.

Nie musimy (choć bardzo chcemy) zaraz wszystkiego „rozumieć” – choć mnie samej wydawało się czasem, że byłoby mi łatwiej, gdybym jednak zrozumiała…

„To, co zrozumiałeś – to już nie jest Bogiem.” – napisał ks. Jan Twardowski.

Kto zawinił?

No, cóż – tacy już jesteśmy, że w każdej niespodziewanej sytuacji staramy się znaleźć „winnych”, na których będzie mógł się skupić nasz bezsilny gniew i żal.

Tę ogólną prawidłowość można zaobserwować zarówno w odniesieniu do wielkich, narodowych tragedii (takich, jak ostatnia katastrofa w Smoleńsku…) – jak i do bardziej „codziennych” zdarzeń losowych, jak rozwód, zdrada, choroba czy śmierć najbliższych.

Co się tyczy „winy” za zdradę, to sądzę że prawie ZAWSZE leży ona po obydwu stronach, choć naturalnie nie zawsze rozkłada się po równo. (Kiedy kobieta zdradzi partnera, najczęściej usprawiedliwiamy ją mówiąc, że „widocznie czegoś jej w tym związku BRAKOWAŁO” – a przecież równie dobrze mogło czegoś „brakować” również mężczyźnie, prawda?:)).

Ale jeśli chodzi o odpowiedzialność za przypadki losowe, takie jak wypadki, choroby czy nawet samobójstwa – myślę, że trudno tutaj mieć pretensje DO SIEBIE – choć wiem, że ZAWSZE będziemy sobie stawiać pytanie, czy aby na pewno zrobiliśmy WSZYSTKO, co było w naszej mocy.

Ktoś kiedyś opowiadał mi historię młodego chłopaka, maturzysty, którego pasją były szybkie motocykle.

Bojąc się o niego, jego matka zamknęła jego ulubiony pojazd pod kluczem – a on poszedł, pożyczył od kolegi inny jednoślad i się na nim zabił…
Dlatego szukanie na siłę winnych w takich sytuacjach (słyszałam nawet o przypadkach, kiedy wdowę po samobójcy obwiniano o jego śmierć…) – zawsze wydawało mi się podłe i okrutne.

Kto np. „zawinił” że jestem niepełnosprawna?:) Moja mama, bo potknęła się i zaczęła rodzić zbyt wcześnie? Lekarze, którzy odbierali poród? Niesprawne urządzenia techniczne? Matka Natura? Pan Bóg? A któż to może wiedzieć?

Zapytali Jezusa uczniowie: „Rabbi, kto zgrzeszył, że się urodził niewidomy – on, czy jego rodzice?” (J 9,2)

Zdaję sobie także sprawę z tego, że takie rozważania zawsze prowokują pytania o „winę” Boga – czyli, mówiąc bardziej uczenie, domagają się teodycei.

U jednego z blogerów (www.urden.blog.onet.pl) znalazłam np. ciekawe stwierdzenie, że Bóg jest „egoistą” – bo sam będąc Dobrem, pragnie być również dobrem otoczony. Dlatego też zabiera nam ludzi „dobrych”, tym „złym” daje natomiast szansę, by się jeszcze poprawili…

Wydaje mi się, że jest to prawda tylko o tyle, o ile MIŁOŚĆ (taka prawdziwa!) może być egoistyczna.

Bardziej mnie natomiast ciekawi zagadnienie, dlaczego ilekroć zdarzy się coś złego wszyscy (nawet ateiści!) jesteśmy skłonni obwiniać za to Boga? I to pomimo tego, że za wiele takich sytuacji doprawdy trudno Mu przypisać bezpośrednią odpowiedzialność. Istnieje wiele rzeczy, których Bóg nie tylko nie nakazywał, ale nawet ich NIE CHCE.

Klasyczny przykład, jaki zawsze podaję: to nie Bóg nakazał zbudować obóz w Oświęcimiu.. I nie Bóg pilotował samolot pod Smoleńskiem…

Jednocześnie jestem przekonana, że jeśli chodzi o rzeczy dobre i szczęśliwe wydarzenia, wszyscy „zawdzięczamy” Bogu o wiele więcej, niż jesteśmy w stanie przyznać…

Dlaczego, kiedy zdarzy się jakaś tragedia, to jest to zawsze „wina” Boga – a jeśli „przypadkiem” coś nam się uda… o, to jest już wyłącznie NASZA zasługa? 🙂