Przygody Alby w świecie konsumpcji.

Kiedyś lubiłam sobie pochlebiać, że – jak Sokrates – chodząc po sklepach potrafię sobie powiedzieć: „Ileż tu jest rzeczy…których mi zupełnie nie potrzeba!”

I że tak jak św. Paweł mogę powiedzieć o sobie, że „umiem cierpieć biedę, umiem i obfitować.” Niestety…

Chciwość jest podstępna i przybiera najróżniejsze oblicza. Od tych dzieciaków, które mają pełne szafy zabawek, a wciąż tylko myślą o tym, co to by jeszcze chciały MIEĆ, MIEĆ, MIEĆ…;  poprzez panią, która ma w domu 40 par butów a i tak nigdy „nie ma co na siebie włożyć”, aż do ludzi, którzy dokonują sklepowych kradzieży (podobno jest ich u nas najwięcej w Europie), bo ich żądza posiadania nigdy nie jest nasycona.

Myślę, że nasza kultura, która w dużej mierze utożsamia „szczęście” z posiadaniem jak największej ilości rzeczy, też się jakoś do tego przyczyniła.

I nikt nie może powiedzieć, że jest wolny od tej słabości – od kapłana, który twierdzi, że „musi” (ale to absolutnie musi!:)) jeździć najnowszym modelem mercedesa, przez klientów kasyn i totolotka, aż do piszącej te słowa.

Moja własna chciwość przybiera subtelniejszą (co nie znaczy, że mniej groźną!) formę niepohamowanego kupowania książek. Wszystkich, jakie tylko chciałabym przeczytać.

O ile umiem ze stoickim spokojem omijać sklepy z ciuszkami, butami czy biżuterią, o tyle w zetknięciu ze zwykłą księgarnią czy antykwariatem łatwo tracę tę powściągliwość.

No cóż, nie na darmo Jezus powiedział, że powinniśmy się wystrzegać WSZELKIEJ chciwości… (Łk 12,15)