Taki jest świat?

Oczywiście, nie można zrzucać całej winy za różnego typu negatywne zjawiska, zachodzące we współczesnym świecie na te „zepsute media” – bo, pomimo wszystko, one w pewnej mierze jedynie OPISUJĄ nam świat na skalę wcześniej niespotykaną. (I jeśli ktoś, na przykład, wymordował całą swoją rodzinę, to z pewnością nie [tylko] dlatego, że się wcześniej naoglądał brutalnych filmów i programów…)

Dostrzegam tu jednak pewną znaczącą różnicę w porównaniu z tzw. „starymi, dobrymi czasami” (choć, uczciwie mówiąc, jako historyczka poważnie wątpię, czy kiedykolwiek takowe istniały…). Dawniej, jeśli ktoś np. zdradzał żonę, a rzecz cała wyszła na jaw, był to dla wszystkich zainteresowanych powód do WSTYDU. Dziś natomiast różnego typu „niemoralne” zachowania się bagatelizuje (a za dziwaków – a nawet „ekstremistów” – uchodzą raczej ci, którzy pragną być nieskazitelnie uczciwi – albo np. spędzić życie u boku jednej tylko osoby) – albo wręcz stają się one powodem do dumy. W USA nawet seryjni mordercy mają swoje fan-cluby i wydają wspomnienia w wielotysięcznych nakładach…
Kombinator nie jest już kombinatorem, tylko człowiekiem z gruntu zaradnym – a różnej maści „specjaliści” pouczają nas, że zdrada małżeńska może mieć wręcz zbawienny wpływ na związek… Nawiasem mówiąc, sama wcale nie jestem „dumna”, że – jak to się mówi – „uwiodłam księdza”…
Bo już od niepamiętnych czasów wiadomo, że powtarzanie bez końca, że coś tam jest „normalne” i że „przecież wszyscy tak robią” może również zachęcać do naśladowania.

Kiedy miałam kilkanaście lat, czytywałam czasami „młodzieżowe”pisemka w stylu „Bravo” i natrafiając (z wypiekami na twarzy;)) na opowiastki z serii „mój pierwszy raz” zastanawiałam się całkiem poważnie, czy ze mną wszystko jest w porządku, skoro „w tym wieku”jestem jeszcze dziewicą. Rozumiecie, o czym mówię, prawda?

Poza tym, nie od rzeczy byłoby też prześledzić, ile – procentowo – miejsca we wszystkich serwisach informacyjnych świata zajmują „złe” wiadomości.

Gdzie nie spojrzeć, wszędzie wojny, strajki, trzęsienia ziemi i zamieszki…
Ale czy to już naprawdę WSZYSTKO, co zdarzyło się danego dnia na tej planecie?
Tak więc środki masowego przekazu nie tylko opowiadają nam, „jaki jest ten świat”, ale także, do pewnego stopnia, same go KREUJĄ

 

Jak się Wam wydaje, jaką część kuli ziemskiej oświetlają codziennie błyski fleszy? Mój przyjaciel, który wiele podróżował po świecie, twierdził, że zaledwie ułamek procenta…
,

ON w domu, ONA w domu…

Szczerze mówiąc, zawsze uważałam, że to NIE JEST sprawiedliwe, że kiedy kobieta prowadzi dom i wychowuje dzieci to jest na ogół postrzegana jako „nieszczęsna ofiara powszechnie panującej męskiej cywilizacji”, która – gdyby tylko jej na to pozwolić – mogłaby pokazać całemu światu, na co „tak naprawdę” ją stać.

Natomiast jeśli mężczyzna prowadzi dom i wychowuje dzieci, mówimy pogardliwie, że to z pewnością nieudacznik i pantoflarz, który do niczego innego się nie nadaje. Podobnie jest, kiedy mężczyzna i kobieta próbują połączyć pracę zawodową z wychowaniem dzieci.

Jeśli ona to robi, traktuje się ją niemal jak „bohaterkę” – natomiast, jeśli robi to mężczyzna (jak mój tata, który cały czas normalnie pracując, gotował kaszki i ucierał noski), stwierdzamy lekceważąco: „Phi, i cóż w tym takiego? Przecież to jest jego psi obowiązek! Niech się cieszy, że go w ogóle kobieta do dziecka dopuściła!” (Przecież 'każdy światły człowiek wie’, że… „dziecko to WYŁĄCZNA sprawa kobiety!”)

A jeszcze gorzej jest wtedy, gdy mężczyzna próbuje pracować w typowo „kobiecym” zawodzie, np. w przedszkolu (zauważcie, że nie mamy nawet słowa, które by kogoś takiego określało – „pan przedszkolanek” brzmi co najmniej niepoważnie). „Gej? – podejrzewamy – A może nawet pedofil…”

Sto pociech z tradycjonalistami…

Wydaje mi się, że podstawowy problem ze zwolennikami tzw. „Tradycji Katolickiej” (czyli, mówiąc prościej, z lefebrystami) polega na tym, że uparcie chcą oni postrzegać chrześcijaństwo (i Kościół) jako pewną statyczną, niezmienną rzeczywistość; zrobić z niego jedynie nienaruszalną relikwię – czcigodną, lecz martwą…

Kłopot jednak w tym, że taki Kościół, w jaki wierzą, właściwie nigdy nie istniał. W rzeczywistości chrześcijaństwo na przestrzeni całej swej historii nieustannie się rozwijało. Jak to mówią nasi bracia protestanci – a Sobór Watykański II powtarza – Ecclesia semper reformanda. [Kościół musi się stale reformować]. Jako pierwszy tę myśl wyraził bodaj św. Jan Ewangelista, polecając nasłuchiwać pilnie, „co mówi Duch do Kościołów” (Ap 3,6) – a wtórują mu przez wieki niezliczeni wyznawcy Chrystusa, między innymi wielki konwertyta z anglikanizmu, kard. John Henry Newman (1801-1890), który powiedział kiedyś: „Żyć to znaczy zmieniać się – a kto chce być doskonały, powinien zmieniać się często.”

Idąc za tymi wezwaniami, Kościół zmieniał się prawie nieustannie: w I w. był z pewnością zupełnie INNY niż w IV (bo wówczas zmieniła się jego sytuacja polityczna), w IV – inny niż w VI  (wtedy wprowadzono np. uważaną za „odwieczną” praktykę spowiedzi indywidualnej), a w VI – całkiem inny niż w XI wieku (bo to właśnie w tym czasie pojawił się ów wzbudzający do dziś kontrowersje wymóg celibatu dla kapłanów). A wszystko to, jak zwykle w takich razach, odbywało się w atmosferze głośnych i pełnych oburzenia protestów ówczesnych „tradycjonalistów.”

Jeden ze średniowiecznych papieży, zirytowany ciągłymi napomnieniami, że zbytnio hołduje różnym „nowinkom”, miał podobno powiedzieć: „Bóg nie powiedział: Moje Imię jest ZWYCZAJ!”

Co mnie najbardziej dziwi, to to dziwnie wybiórcze podejście, jakie lefebryści mają do Tradycji, którą rzekomo otaczają taką czcią. Chcą oni bowiem „spetryfikować” na wieki tylko niewielką jej część, tę „potrydencką” – zupełnie pomijając fakt, że również ona sama była skutkiem pewnej REFORMY, dawniej nazywanej kontrreformacją…

Bezkrytyczne przyjmowanie jej rozwiązań jako „jedynych i ostatecznych” doprowadziło m.in. do takich absurdów, jak w Lourdes, gdzie proboszcz tamtejszej parafii przepędził małą Bernadettę Soubirous, twierdząc, że „Pani”, która jej się ukazała, nie mogła być Matką Jezusa, ponieważ w takim wypadku mówiłaby…po łacinie lub po hebrajsku, a nie w jakimś tam „pospolitym narzeczu.”

I tak oto wielki szacunek, jakim otaczano łacinę jako język liturgiczny, przesłonił prosty fakt, że został on wprowadzony dopiero w IV wieku – i to po prostu dlatego, że był najpopularniejszym językiem Imperium (a nie z jakichś innych względów!). Zastąpił w tej roli grekę – a i później bywały jeszcze najróżniejsze „językowe eksperymenty” w rodzaju pomysłu Cyryla i Metodego z przełożeniem Pism i liturgii na język słowiański. W każdym razie, ani Jezus, ani Maryja, ani Apostołowie najprawdopodobniej tym językiem nie władali.

Przy całym deklarowanym przez lefebrystów przywiązaniu do (przedsoborowej) Tradycji trudno się czasami oprzeć wrażeniu, że ich stosunek do niej jest mocno…wybiórczy. Bo co począć w takim razie np. ze słynnym stwierdzeniem Piusa IX z 1864 r. że „Stolica Apostolska na wieki w żaden błąd nie popadnie”, rozwiniętym później w dogmat o nieomylności papieża? 🙂

JEŚLI rzeczywiście stanowią one część „niepodzielnej i świętej spuścizny katolickiej” to na jakiej właściwie podstawie zwolennicy arcybiskupa Lefebre’a twierdzą, że papież Jan XXIII pomylił się (a nawet „popadł w herezję”), kiedy zwołał Sobór Watykański II, aby nieco przewietrzyć duszne kościelne komnaty?

Tradycjonaliści sądzą, że jedyne, co powinniśmy teraz robić, to strzec nienaruszalnego „depozytu wiary”, bo wszystko inne jest już dawno zanami. Ja uważam – a wraz ze mną wielu lepszych i mądrzejszych ode mnie – że chrześcijaństwo jest ZADANIEM, które jest jeszcze ciągle PRZED NAMI

(Post niniejszy stanowi nieco rozszerzoną wersję mego komentarza, który został zamieszczony na blogu www.tradycja-2007.blog.onet.pl – i niemal natychmiast stamtąd usunięty…)