Z pamiętnika młodej…desperatki.

Jakiś „silny człowiek” wywodził ostatnio na swoim blogu, że chęć odebrania sobie życia świadczy tylko i wyłącznie o tchórzostwie i słabości, a więc nie warto takich ludzi ratować, bo przecież nawet cudem odratowani nie poradzą sobie z dalszym życiem.

I jako niedoszła samobójczyni muszę to powiedzieć jasno i stanowczo: szanowny autor nie wiedział, o czym pisze.

Z moich własnych doświadczeń wynika, że samobójstwo jest często po prostu rozpaczliwym, ostatecznym krzykiem o pomoc – ostatecznym, bo inne, wcześniejsze sygnały pozostają na ogół niezauważone (i potem kochająca rodzinka się dziwi: „Dlaczego on to zrobił, przecież nic mu nie dolegało?” Dolegało, dolegało – i to zapewne od dawna, tylko że nikt o tym nie wiedział…).

Człowiek, który ma zamiar odebrać sobie życie, na ogół widzi przed sobą tylko „ścianę”: wydaje mu się, że jest to jedyne możliwe rozwiązanie jego problemu, bez względu na to, jak błahy może się ów problem wydawać osobom postronnym. Jasne, że nie wystarczy mu wtedy zabrać nóż albo odciąć ze sznurka – to nie jest żadna POMOC! Prawdziwa pomoc polega na wskazaniu mu innego wyjścia z beznadziejnej, jak mu się zdaje, sytuacji. A czasami wystarczy po prostu go wysłuchać.

Mnie bardzo wtedy pomógł mój spowiednik, ale oczywiście zaufany lekarz, psycholog lub po prostu ktoś bliski też może się okazać bardzo pomocny.

Ważne: proszę, nie potępiajcie niedoszłych samobójców! Nie wytykajcie ich palcami. Oni i tak mają ciężkie życie i (zazwyczaj) ogromne wyrzuty sumienia. Moja była wspólnota kiedyś urządziła taki „sąd” nade mną, że w końcu szczerze żałowałam, że mi się „nie udało.”

Wierzcie mi, że człowiek czuje się podle, gdy sobie pomyśli:”Jestem do niczego – nawet zabić porządnie się nie potrafiłam!”

Pomiędzy ziemią a niebem…

Jest taka pieśń Wspólnot Drogi Neokatechumenalnej:


„Weź mnie do nieba, o, mój Panie,
albowiem umrzeć, albowiem umrzeć
jest dla mnie na pewno lepiej –
przebywać z Tobą, przebywać z Tobą!”


– i przyznam się, że zawsze miałam ogromne trudności z tym, żeby to zaśpiewać szczerze. Bo wcale nie uważałam, aby „umrzeć było dla mnie na pewno lepiej.” Kiedyś zresztą gdzieś usłyszałam, że chrześcijaństwo nie jest religią dla ludzi zachłannych na życie – ono jest dla BARDZO zachłannych. W końcu obiecuje nam ŻYCIE i to WIECZNE.


A dlaczego jeszcze jakoś nam niespieszno do raju? Ano, dlatego, że – częściowo pod wpływem naszej kultury – wyobrażamy sobie, że jest tam smutno i…nudno. 🙂

Nigdy nie zapomnę własnej reakcji na widok kościelnego malowidła, przedstawiającego Maryję w otoczeniu małych cherubinków:

„- Mamo, a kto to, ta Pani? – zapytałam z trzyletnią ciekawością.
 – To jest Mama Pana Jezusa, córeczko…
 – Aha. A te dzieci przy Niej, to kto?
 – A to są małe aniołki – żeby Jej nie było smutno w niebie.
 – Mamo…ale Ona się wcale nie cieszy!”

Dużo, dużo później, kiedy przeczytałam „Boską Komedię”, odkryłam, że również Dante dużo ciekawiej pisał o mękach piekielnych, niż o radościach nieba…


I nawet RADOSNA w swoim założeniu uroczystość Wszystkich Świętych (tj. wszystkich tych, którzy już są „w niebie”) jakoś tak dziwnie w naszej tradycji zlała się w jedno z następującym po niej Dniem Zadusznym… I czy to naprawdę tylko wina czasów „komuny”, kiedy to chciano z obydwu świąt zrobić jeden „świecki” Dzień Zmarłych?


Cały „problem” z chrześcijaństwem leży w tym, że znajduje się ono w stałym „rozkroku” pomiędzy ziemią a niebem. 

Jesteśmy wprawdzie tylko „przechodniami” na tej ziemi, a nasza ojczyzna jest w niebie, ale przecież Jezus modlił się za swoich uczniów: „Nie proszę, abyś ich zabrał ze świata, ale abyś ich ustrzegł od złego” (J 17,15). W tej samej Ewangelii mówi się także, że „Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez niego ZBAWIONY…” (J 3,17).

Jeden z moich spowiedników powiedział kiedyś, że chrześcijanin powinien mieć głowę „w chmurach” ale nogami twardo stać na ziemi.

Co do mnie, to chciałabym oczywiście iść „do nieba” (także i dlatego, że ufam, że przy zmartwychwstaniu Pan Bóg zechce naprawić pewne „drobne niedoskonałości” w moim ciele:)) – ale kocham także moje życie tu, na ziemi.

Ostatecznie przecież „i w życiu i w śmierci należymy do Pana (…) tak więc zawsze będziemy z Panem” – prawda? (Rz 14,8; 1 Tes 4,17) Bo czy Bóg „zamieszkuje” tylko „w niebie”?:) Nie wydaje mi się. A czy jestem „dobrą chrześcijanką”? Nie wiem – pewnie nie…


Rozmyślania nad życiem i śmiercią.

Tym, co mnie zawsze uderzało w (rozgorzałym ostatnio na nowo) sporze pomiędzy zwolennikami a przeciwnikami kary śmierci, jest przede wszystkim daleko posunięta NIEKONSEKWENCJA obydwu stron.

Oto bowiem mamy jednej strony „obrońców wszelkiego życia ludzkiego”, którzy jednak nie czują oporów przed odebraniem go innej osobie w majestacie prawa, jeżeli w ich mniemaniu sobie na to „zasłużyła”. Mamy tu zatem dość radykalnie przeprowadzany podział pomiędzy „życiem niewinnym” (które bezwzględnie podlega ochronie) i życiem zbrodniarza, który najwidoczniej przez swe uczynki sam się pozbawił swoich ludzkich praw (?).

Gwoli uczciwości, wypada jeszcze dodać, że taki punkt widzenia znajduje dość mocne podstawy w Biblii. Pismo Święte mówi przecież: „Jeśli kto przeleje krew ludzką, przez ludzi ma być przelana krew jego.”, jakkolwiek to „prawo odwetu” jest znacznie ograniczone – Biblia odróżnia np. umyślne morderstwo od przypadkowego zabójstwa (i ten drugi przypadek nakazuje karać wygnaniem, a nie śmiercią). Natomiast użyte w przykazaniu Dekalogu hebrajskie słowo rasach” odnosi się zawsze do sytuacji morderstwa, popełnionego, jak byśmy to dziś powiedzieli, z premedytacją (ale już niekoniecznie np. do zabicia wroga na wojnie…).

Natomiast na drugim biegunie mamy przeciwników kary śmierci, którym jednak ich przywiązanie do „ogólnoludzkich humanitarnych wartości” nie przeszkadza „w imię wolności jednostki” przyzwalać na zabijanie „niewinnych” płodów ludzkich albo też osób, których życie zostało z różnych przyczyn uznane za „mniej wartościowe.”

Co charakterystyczne, na ogół gromko domagają się oni, aby (wbrew logice) rygorystycznie oddzielić dyskurs o aborcji i eutanazji od dyskusji o karze śmierci – choć w istocie we wszystkich tych przypadkach chodzi o odpowiedź na dwa podstawowe pytania:

1. Kim jest człowiek? Co ostatecznie decyduje o naszym człowieczeństwie? Inaczej mówiąc; czy „bardziej” człowiekiem jest płód ludzki, czy stuletni starzec? Morderca czy malutkie dziecko? Osoba niepełnosprawna intelektualnie czy geniusz? (Dla mnie oni wszyscy nie różnią się w swoim podstawowym człowieczeństwie – natomiast wśród niektórych przeciwników kary śmierci możemy się spotkać np. z taką paradoksalną sytuacją, że w każdym przypadku embrion ludzki wydaje im się większym „zagrożeniem”, niż największy nawet zbrodniarz – i można odnieść wrażenie, że chętniej wyszliby na ulicę demonstrować swój sprzeciw wobec zabijania zwierząt, niż wobec aborcji…)

2. Czy – i kiedy – mamy prawo pozbawić życia istotę ludzką? W obronie własnej, w obronie ojczyzny (np. na wojnie), za karę, z litości (eutanazja), czy może jeszcze dla jakichś innych przyczyn? (i w tym miejscu, w moim przekonaniu, powinno się też mieścić pytanie o aborcję. Powinno ono brzmieć nie tyle – „CZY płod ludzki jest człowiekiem?” – bo jak dotąd nauka nie dostarczyła nam żadnych przekonujących dowodów na to, że tak nie jest – co: „W imię jakich racji możemy poświęcić życie tego człowieka dla innego człowieka?”. Pisałam tu już zresztą o tym.)

Natomiast jeżeli o mnie chodzi, to jestem konsekwentnie pro life, czyli zarówno przeciw aborcji i eutanazji (a zwłaszcza, jeżeli traktuje się je w kategoriach „podstawowych praw obywatelskich”! ), jak i przeciwko karze śmierci. I wydaje mi się, że jest to dosyć rozsądne stanowisko…