Jak wychować MĘŻCZYZNĘ?

ODPOWIEDŹ: W dzieciństwie i młodości. I TYLKO wtedy.

 

Wystarczy sobie uświadomić, że wychowując syna, wychowujemy jednocześnie MĘŻA dla innej kobiety. (A chłopiec, nauczony w dzieciństwie, że istnieją prace, których wykonywanie jest poniżej jego „męskiej godności” – i że psim obowiązkiem matki – a potem żony – jest go obsługiwać, zapamięta to na pewno na całe życie. Na szczęście mnie się trafił mężczyzna, który wie, do czego służy zmywak i płyn do mycia naczyń, a na robieniu zakupów zna się chyba lepiej ode mnie…:))

 

Niestety, zbyt wiele kobiet uważa mężczyzn za „wieczne dzieci”, które trzeba wychowywać i kontrolować nieustannie (i prawdopodobnie stąd biorą się także te typowe damskie złudzenia pt. „Ja go zmienię!”, „Ja go sobie jeszcze wychowam!”).

 

Wśród pań pokutuje także fałszywe przekonanie, że „im” nie należy pozostawiać zbyt wiele wolności – bo od tego rzekomo „w głowie im się przewraca.” „Piwo z kolegami? – napisał mi ktoś kiedyś w komentarzu do bloga – Góra dwa razy do roku!” „Zgoda, odpisałam, ale odwróćmy sytuację – plotki z koleżankami dwa razy do roku! I co Ty na to?” Puścić go samego na wczasy czy do sanatorium? Boże broń i zachowaj! Uwiodą go tam…

 

To prawda, że w większości kurortów stosunek liczby mężczyzn do kobiet wynosi, w najlepszym razie, 2 do 3 (a często nawet 1 do 4!) –  i że niektórzy panowie zajmują się uwodzeniem samotnych pań nieomal zawodowo – a niektóre „ryczące czterdziestki” wyjeżdżają do sanatoriów tylko i wyłącznie po to, żeby przeżyć jeszcze jeden płomienny romans. Ale…

 

Chłopiec staje się mężczyzną dopiero wtedy, kiedy „powinienem” stanie się dla niego ważniejsze niż „chcę”, a obowiązek – od zabawy i przyjemności. („Z natury CHCIAŁBYM mieć wszystkie kobiety świata, ALE mam żonę”, „Poszedłbym z wami na imprezę, ale MUSZĘ jutro jechać do Poznania”). I wtedy, gdy nauczy się panować nad sobą.

 

Prawdziwy mężczyzna wie, że jest silny –  i nie musi tego nikomu udowadniać. Umie panować nad swoją siłą i nad swoim gniewem. (I dlatego stuprocentowy facet nigdy nie uderzyłby kobiety ani dziecka!). Nie wstydzi się okazywania uczuć, a widok naczyń do pozmywania czy konieczność zmiany pieluszek nie napełnia go przerażeniem. Dojrzały mężczyzna to ten, który jest godny zaufania (ja jestem absolutnie spokojna: wiem, że jeśli P. cokolwiek mi obieca, to na pewno dotrzyma słowa. Jeżeli nie jest czegoś pewien, po prostu tego nie obiecuje:)) – i który nie boi się podejmować ODPOWIEDZIALNOŚCI za siebie i za tych, których kocha.

 

I kto wie, może to właśnie dlatego w dzisiejszych czasach tylu mężczyzn boi się dorosnąć? Ba, są nawet tacy „wieczni chłopcy”, którzy, jak Kuba Wojewódzki, są wręcz dumni z własnej niedojrzałości!

 

A mój tatuś miał tylko 16 lat, kiedy umarł jego ojciec – i może dlatego, że tak wcześnie musiał zacząć „ojcować” młodszemu rodzeństwu,  jest dziś takim cudownym tatą? Chłopiec musiał wcześnie stać się mężczyzną… A trening, jak wiadomo, czyni mistrza 🙂

 

A ja zaczynam powoli przychylać się do opinii mojego spowiednika, który twierdzi, że gdyby to od niego zależało, to wysyłałby WSZYSTKICH chłopaków obowiązkowo na rok lub dwa do seminarium – podobnie jak teraz wysyła się ich do wojska. (Warto wiedzieć, że taka praktyka funkcjonuje już z powodzeniem w tradycji buddyjskiej, gdzie młodzi chłopcy wstępują na jakiś czas do klasztoru).

 

Bo kiedy tak patrzę na mojego P., to widzę, jak staranna, gruntowna formacja duchowa wspaniale kształtuje męski charakter…

 

Postcriptum: Mam nadzieję, że jeśli kiedykolwiek będę miała synka, to nie będę go karmić idiotyzmami w rodzaju: „prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze.” Oczywiście nie chodzi mi o to, żeby się roztkliwiał nad sobą z byle powodu (ale tego i dziewczynka, szczerze mówiąc, robić nie powinna!) – ale żeby nie bał się okazywania uczuć w sytuacjach naprawdę ważnych, jak np. miłość, narodziny dziecka czy też śmierć kogoś bliskiego. Męskie łzy nie są w takich wypadkach oznaką słabości, lecz siły…

 

Bo kto wie, może wśród mężczyzn jest taka skłonność do przemocy, nałogów i myśli samobójczych, że od małego są oni „programowani” na tłumienie swoich emocji? No, i wszystkie one muszą gdzieś w końcu znaleźć jakieś ujście…

Czy wielodzietność jest patologią?

Często się teraz słyszy, że mieć dziecko to głupota, nieodpowiedzialność, ciemnota i ogólnie – „wpadka.” A co dopiero, jeśli ma się tych dzieci…kilkoro?

 

Moi rodzice oboje pochodzą z wielodzietnych (ale nie patologicznych!) rodzin. Mój tata miał pięciu braci i dwie siostry, a moja mama – pięć sióstr i brata. I zawsze uważałam, że to wielka frajda mieć tyle cioć, wujków, sióstr i ciotecznych braci. Pamiętam z dzieciństwa te urokliwe Wigilie w domu mojej śp. Babci, kiedy to do stołu zasiadały co najmniej 24 dorosłe osoby – nie licząc całej gromady dzieciaków.

 

I wyobrażam sobie też, jakie upokorzenia przeżywała moja piękna i wykształcona Mama, kiedy jechała rodzić swoje TRZECIE (a nie dziesiąte!) dziecko i musiała wysłuchiwać niewybrednych komentarzy w rodzaju: „Te na tej wsi to takie ciemne są, że nie wiedzą, kiedy przestać rodzić!” Mam dwóch braci – i wcale nie uważam, żeby nas było za dużo!

 

Miałam także nauczycielkę od pdż-tu (przysposobienia do życia w rodzinie), która mówiła żartem o sobie, że jest antyreklamą swojego przedmiotu, miała bowiem ośmioro dzieci. Była to jednak jej zupełnie świadoma decyzja – ona i jej mąż zawsze pragnęli mieć liczną rodzinę. I co komu do tego?!

 

A ja się zastanawiam, dlaczego „wielodzietność” tak często, że już niemal automatycznie, kojarzy nam się z jakąś patologią? Czy „nowoczesna” rodzina w stylu „on, ona i piesek” nie jest w istocie bardziej „patologiczna”?

Postscriptum.

Odkąd poznałam P., żyłam pod ogromną presją, w nieustannym duchowym i emocjonalnym napięciu. Codziennie, godzina za godziną – aż do obłędu.

„Powiedz mi, kim Ty właściwie jesteś?! Moim mężem czy kapłanem? A ja, kim ja jestem? Twoją żoną czy kochanką księdza?! Bo sama już nie wiem…” – krzyczałam na niego jeszcze niedawno, tak naprawdę pragnąc tylko, żeby mnie wziął w ramiona, przytulił i pocieszył. Byłam już na skraju wytrzymałości nerwowej.

 

A teraz wypełnia mnie taki spokój wewnętrzny, że aż sama w to nie wierzę. Co to jednak znaczy jedna porządna SPOWIEDŹ 🙂 – wreszcie mogłam powiedzieć całą prawdę komuś innemu niż sam P. I, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, nie zostałam potępiona, ale raczej…utwierdzona w w miłości. (Niech Bóg błogosławi temu dobremu, mądremu księdzu!)

 

I właśnie dlatego zdecydowałam się na „upublicznienie” na blogu  niektórych moich notatek z rekolekcji – aby móc do nich wracać, ilekroć będzie mi ciężko. Bo nie wiem, kiedy (i czy w ogóle jeszcze kiedykolwiek?) uda mi się znów otrzymać rozgrzeszenie. Przypuszczam, że ta spowiedź będzie mi musiała wystarczyć na bardzo, bardzo długo…

 

No, cóż – Pan Bóg nie zawsze daje ludziom takie „cukierki.” Ale dobrze, że w ogóle daje. 🙂