Kapłani, których nie ma…

Dawno, dawno temu był sobie pewien ksiądz, pochodzący z tego samego zgromadzenia, co mój P.

 

Ponieważ zaś ksiądz Kazik (bo o nim tu mowa), był wielkim zapaleńcem i bardziej dbał o innych niż o własne potrzeby (słynął z tego, że od czasu do czasu sypiał na skrzynkach po owocach zamiast na łóżku) – udało mu się prawie „z niczego” stworzyć w Krakowie Salezjański Ruch Pomocy Młodzieży (SALTROM): świetlicę- przytulisko- dom dla wszystkich, którzy nie mieli dokąd pójść…

 

Zawsze byłam zafascynowana tym człowiekiem – i ostatnio próbowałam sobie kupić jedną z jego książek („Z pamiętnika księdza Kazika”) ale okazało się, że to niemożliwe. Dlatego że salezjanin kilka lat temu zrzucił sutannę i poślubił jedną z wolontariuszek, pracujących w ośrodku. (Czasami się poważnie zastanawiam, czy fakt, że akurat salezjanie mają z racji swojej pracy więcej kontaktów z ludźmi niż inni księża, nie przyczynia się jakoś do większej liczby zakochań wśród nich?)

 

No i… nie ma go. Nie ma także książek, które napisał. Tak, jakby jego jedna osobista decyzja przekreślała raz na zawsze wszystko, czego w życiu dokonał…

 

Jest to zresztą zwyczajna praktyka, że księża, którzy odchodzą z kapłaństwa, po prostu znikają. Dosłownie. Pakują się i wyjeżdżają w nieznanym kierunku (jak ostatnio zrobił to jeden z wikariuszy w parafii, do której chodzę na nabożeństwa). Niektórzy nawet za granicę. Robią wszystko, żeby wszelki słuch nich zaginął. Tak, jak moi dwaj byli spowiednicy… (Kochanie, a może to ja mam jakiś zły wpływ na księży, że tak odchodzą?:))

 

A szkoda. Mogłabym…chciałabym…zapytać ich o tyle rzeczy…Kto wie – może jakoś pomogliby mojemu biednemu sercu?

 

Por. też: „Ballada o dwóch spowiednikach.”

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *