Do niedawna trudno mi było zrozumieć rozterki moich przyjaciół, którzy zwierzali mi się z utraty wiary w sens własnego blogowania. Na ogół doradzałam im spokój i większy dystans emocjonalny. Sądziłam bowiem, że wystarczy, że się świadomie nie chciało nikogo zranić czy obrazić…
Teraz jednak sama poważnie się zastanawiam, czy nie powinnam „rzucić w diabły” tego całego pisania? Przecież cokolwiek bym nie napisała, to zawsze może się zdarzyć, że ktoś poczuje się tym głęboko urażony – choćbym nawet z całej duszy tego nie chciała… I po co mi to?! Lepiej mieć dwóch prawdziwych przyjaciół niż jednego „wroga”, choćby wirtualnego…
A może rzeczywiście jestem „pretensjonalną” osóbką, która uważa, że zawsze ma rację – i chciałaby wszystkim narzucić tę swoją „jedyną prawdę” choćby przemocą? Nigdy tak wprawdzie o sobie nie myślałam – ale może pora zacząć? Któż to może wiedzieć sam o sobie? To dopiero INNI są tym niezawodnym lustrem, w którym się przeglądamy…
A jeszcze inna rzecz, że jako osoba niepełnosprawna, prawie całą swoją wiedzę o życiu i świecie czerpię z książek, których przeczytałam całe mnóstwo – i zastanawiam się, czy to na pewno dobrze, że prawie każde zdanie zaczynam od „gdzieś czytałam, że…”?
Czy to znaczy, że w tym, co piszę, nie ma nawet śladu żadnej własnej myśli, żadnych osobistych doświadczeń? Że nie umiem powiedzieć ani słowa „od siebie”? A z drugiej strony, już starożytni Rzymianie mówili, że „czerpie wodę sitem, kto chce mądrym być bez książek”. No, więc jak to w końcu jest? Sama nie wiem… może powinnam trochę odpocząć… od bloga…i Wy ode mnie…