MOJE REKOLEKCJE:Co to jest miłość?

Niedawno na pewnym blogu napisałam mniej więcej taki komentarz: „Ogólnie rzecz biorąc, dla katolika DOBRE w seksie powinno być wszystko to, co buduje wzajemną, wierną relację małżonków – złe natomiast jest wszystko to, co ją rujnuje. 


Tak więc jeśli film czy opowiadanie erotyczne ubogacają ich życie intymne, są OK, ale jeśli skłaniają np. do szukania pozamałżeńskich przygód, albo sprawiają, że zaczynamy zmuszać drugą stronę do rzeczy, których ona nie akceptuje – na zasadzie: „zrób mi tak, jak na filmie, bo…!!!” – już nie. Dwaj księża, których bardzo cenię, nauczyli mnie w tym względzie dwóch podstawowych zasad, którymi przede wszystkim staram się kierować. 


1)Skoro Pan Bóg stworzył całe ciało, to i całe nadaje się do całowania i pieszczenia, nie ma w nim NIC „obrzydliwego.”
2) Dozwolone jest wszystko, co oboje małżonkowie akceptują, z wyjątkiem tego, co jest zakazane z jakichś innych względów – jak np. uczestnictwo w orgiach, które przeczy zasadzie wierności i wyłączności małżeńskiej.”
No, dobrze – niech będzie, że na razie to było o seksie. 🙂 Ale czy „miłość” (małżeńska i nie tylko:)) to TYLKO to?
Co to w ogóle znaczy „być dobrym mężem/dobrą żoną”? (I, co najważniejsze, czy JA nią jestem?:)).
Moja mama zawsze mi powtarzała, że żona powinna być najlepszą przyjaciółką męża – a mąż najlepszym przyjacielem swojej żony.
Ja sama natomiast wywiodłam z Pisma św. tezę (o której pisałam już na blogu:)), że „dobry mąż” to taki, który powinien być gotowy, w razie potrzeby, UMRZEĆ za swoją żonę (por. Ef 5,25:)) – ale czy to nie powinno działać w obie strony?:) W końcu mamy równouprawnienie…
Czy nie powinnam zatem dla niego „umierać” każdego dnia, na przykład robiąc to, o co mnie prosi (a czego na ogół wcale mi się nie chce robić:)), z uśmiechem i radością, a bez zrzędzenia?
A jeszcze szerzej: co to znaczy „kochać bliźniego swego (jak siebie samego)”? Czy naprawdę WYSTARCZY – jak się czasem zbyt łatwo rozgrzeszam – że „nie robię nikomu nic złego” – czy to jeszcze za mało?
Może trzeba nie tylko „nie życzyć” nikomu niczego złego, ale nawet – jak to sugerował niezapomniany Prymas Wyszyński w swoim „ABC Miłości Społecznej” – nawet źle o nim NIE MYŚLEĆ?
Jezus powiedział, że jeśli kochamy tylko tych, którzy nas miłują – nie czynimy niczego nadzwyczajnego… (Zob. Mt 5,46:)).
Nawiasem mówiąc, kiedy pytanie zawarte w tytule zadano pewnej „galeriance”, odpowiedzią było…milczenie. Seks natomiast to były dla niej „różne czynności, które trzeba wykonać, żeby dostać telefon.” Biedna mała…
Z nauczania papieskiego: „Wszystko to dowodzi, że historia nie jest po prostu procesem, który z konieczności prowadzi 'ku lepszemu’, lecz jest wynikiem wolności, a raczej walki pomiędzy dwoma przeciwstawnymi wolnościami, czyli – według znanego określenia św. Augustyna – konfliktem między dwoma miłościami: miłością Boga, posuniętą aż do wzgardzenia sobą – i miłością samego siebie, posuniętą aż do wzgardzenia Bogiem.” (Adhortacja apostolska Familiaris consortio)
Z dzisiejszych czytań mszalnych: Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak. Po zaślubinach Matki Jego, Maryi, z Józefem, wpierw nim zamieszkali razem, znalazła się brzemienną za sprawą Ducha Świętego. Mąż Jej, Józef, który był człowiekiem sprawiedliwym i nie chciał narazić Jej na zniesławienie, zamierzał oddalić Ją potajemnie. Gdy powziął tę myśl, oto anioł Pański ukazał mu się we śnie i rzekł: „Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus, On bowiem zbawi swój lud od jego grzechów”. Zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański: wziął swoją Małżonkę do siebie,” (Mt 1,18-24).


(Wyjątki z tekstów papieskich cytuję za: Domowe rekolekcje z Janem Pawłem II, Wydawnictwo M, Kraków 2005).
 

46 odpowiedzi na “MOJE REKOLEKCJE:Co to jest miłość?”

  1. Stawiasz bardzo wysoko poprzeczkę – i słusznie! Trzeba tylko jedną rzecz bardzo wyraźnie podkreślić – to dawanie siebie nawet wbrew sobie musi być w całkowitej wolności. Innymi słowy to, że powiemy sobie, iż dobry współmałżonek właśnie jest gotów do tego, by dawać siebie wbrew sobie, nie oznacza, że my mamy prawo żądać tego od niego (na zasadzie, jak ja mam uważać, że ty jesteś dobrym współmałżonkiem, skoro nie wypełniasz tego, czego ja oczekuję). Jak coś takiego się wkradnie, to jest to czystej krwi zniewolenie – a więc zaprzeczenie miłości. Miłość jest tylko w wolności. Gdzie nie ma wolności, nie ma również miłości.

    1. O, właśnie, Leszku, i to jest bardzo potrzebna uwaga – bo zazwyczaj mam(y) tendencję do myślenia, że skoro ktoś nie traktuje nas „tak, jak trzeba” , to i my, niejako automatycznie, jesteśmy zwolnieni z „obowiązku” kochania go. (Czemu, na przykład, mam być wierna mężowi, który nie dochowuje mi przysięgi?:) Toż to „wariactwo”jakieś, fanatyzm, masochizm…A nie lepiej to „po bożemu”:”Jak Kuba Bogu – tak Bóg Kubie!”?;)) Wszyscy (mnie nie wyłączając!) wolimy OTRZYMYWAĆ miłość, niż ją DAWAĆ.Bardziej zastanawiam(y) się nad tym, co KTOŚ ktoś powinien zrobić, jakie wymogi spełnić, by mógł okazać się „dostatecznie dobry” dla mnie (żebym JA mogła SIĘ zrealizować poprzez związek z nim) – niż pytamy go, co powinniśmy zrobić, żeby ON był z nami szczęśliwy. Nie wiem, czy wiesz, ale twórca Deklaracji Praw Człowieka (zresztą ksiądz:)) po jej uchwaleniu domagał się od władz francuskich uchwalenia także Deklaracji OBOWIĄZKÓW Człowieka. To jednak nikomu się już nie spodobało.:) I jest to choroba naszych czasów, że wszyscy (od najmniejszego do największego) chcą mieć wyłącznie PRAWA (prawa, prawa, jak najwięcej praw:)), ale żadnych obowiązków. 🙂 (Ostatnio przeczytałam gdzieś wzmiankę o prezerwatywach dla nastolatków w rozmiarze XXS – ponieważ „normalne” męskie rozmiary są dla nich po prostu za duże. No, tak – to według mnie klasyczny przykład takiego myślenia: dzieciaki „mają prawo” uprawiać seks – a więc należy im to umożliwić, bez zbędnego zastanawiania się nad tym, czy psychicznie i emocjonalnie są przygotowane na taką ODPOWIEDZIALNOŚĆ. Wystarczy, że CHCĄ to robić…:)). Tymczasem już starożytni mawiali (co nawet chciałam uczynić mottem do tego postu): SI VIS AMARI -AMA! [Jeśli chcesz być kochany – kochaj!]

      1. A jeszcze, Leszku, w kwestii „wolności” w miłości – bo zdaje się, że to akurat było dla Ciebie bardzo ważne, a mnie trochę umknęło w pierwszym komentarzu. Kiedy to przeczytałam, od razu stanęła mi przed oczami scena z „Quo vadis”, w której Petroniusz zdejmuje z ramion kochającej go Eunice bransolety, oznaczające niewolnicę. Myślę, że prawdziwa MIŁOŚĆ jest możliwa jedynie pomiędzy dwójką wolnych istot – ponieważ zawsze wiąże się z wyborem. Inaczej możliwe jest jedynie posłuszeństwo, przywiązanie (jak w przypadku naturalnego przywiązania noworodka do matki – dziecko rodzi się z ogromną POTRZEBĄ kochania i bycia kochanym, ale samo jeszcze świadomie kochać nie umie – trzeba je dopiero tego nauczyć) ale nie miłość. Wydaje mi się, że to jest jeden z powodów dla których Pan Bóg „musiał” stworzyć nas wolnymi – nie chciał, byśmy nawet Jego kochali „pod przymusem.” A jednak, wciąż z tyłu głowy słyszę prowokujące pytanie mego spowiednika: „Jak sądzisz, czy lepiej być „wolną” – i nieszczęśliwą – narkomanką – czy SZCZĘŚLIWĄ niewolnicą?”:) Pomijam tu kwestię, czy narkomankę w ogóle można nazwać „wolną” – kto tkwi w nałogu, jest NIEWOLNIKIEM tego nałogu: niemniej – czy KAŻDĄ (w naszym pojęciu) niewolnicę należy koniecznie „wyzwalać”? To tak a propos dyskusji o różnych modelach związku, które kilkakrotnie się tu przetaczały (nie ukrywam, że myślę tu głównie – choć nie tylko – o Domowej Dyscyplinie…). Czy jednak nasza wolność (i godność) nie są wartością samą w sobie – wartością tak wielką, że żaden człowiek nie może, nawet z miłości do innego człowieka, się jej wyrzekać? No, nie wiem, nie wiem… Mam wątpliwości, bo przyszły mi tu na myśl jeszcze siostry klauzurowe, które z WŁASNEJ WOLI ograniczyły swoją „wolność” (a może tylko swobodę poruszania się?:)) po to, by tym bardziej przywiązać do siebie Oblubieńca? Zresztą czy każda miłość (i tego właśnie tak bardzo boi się współczesny świat…) nie jest w jakimś stopniu dobrowolną rezygnacją z części naszej „wolności”? Pan Bóg mnie obdarzył bujnym temperamentem i wyobraźnią (przypuszczam, że w ten sposób żywiołowym entuzjazmem nadrabiam braki urody:)) tak więc zapewniam, że mogłabym romansować z wieloma mężczyznami – jestem jednak mężatką i wiem, że mi tego „nie wolno.” (E tam – „WSZYSTKO mi wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść.”:)) Jest to na pewno jakieś „wyrzeczenie”, ale wiecie, co… Niespecjalnie tego żałuję. Wiem, że dzięki temu zyskałam coś o wiele cenniejszego. To nie znaczy, że nie mam pokus (mam je bardzo często) – mam jednak świadomość, co mogę przez to utracić.

        1. No i widzisz Albo – cały czas miałem otwarty ten Twój komentarz, nie chciałem odpowiedzieć zdawkowo, aż w końcu przyszła Twoja nowa notka (nb. byłbym pierwszy, tylko jednak ten internet na działce mi się coś wyłącza i nawet nie zauważyłem, że mój komentarz się nie dodał). Tak sobie myślę, że powinienem napisać coś większego na temat wzajemnych relacji między miłością i wolnością. Niby od zawsze podkreślałem, że miłość jest możliwa tylko w wolności, ale to tegoroczne odkrycie dotyczące interpretacji przypowieści o synu marnotrawnym wyraźnie mnie prowokuje, by do tematu podejść jeszcze raz. A te Twoje długie wypowiedzi utwierdzają mnie właśnie w tym przekonaniu, że warto to zrobić:)

          1. Napisz, Leszku. Myślę, że na ten temat nigdy dosyć.:) Niemniej pamiętaj, że długość moich komentarzy wynika głównie z naturalnej skłonności mojego umysłu do myślenia i analizowania „na głos.” Tak więc postaraj się zawsze doczytać wypowiedź do końca, bo konkluzja może być zupełnie inna, niż punkt wyjścia. 🙂

          2. Ależ doczytałem do końca i to z wielką przyjemnością. Mało – byłem bardzo dumny z siebie, że skłoniłem Ciebie to takich wypowiedzi:)

  2. Po tym, jak zdradzilam swojego męża a on mi wybaczył, uczę się na nowo co to jest „miłość”. Okazuje się, że chyba nie kochałam go taką czystą, prawdziwą miłością bo zbyt dużo było we mnie egoizmu. Ponad piętnaście lat w związku i ja dopiero teraz dochodzę do takich wniosków?! Kochać tak by móc oddać życie za drugiego człowieka -sądziłam, że tak potrafię, ale kiedy mój mąż zapytał mnie ostatnio czy urodzę mu kolejne (trzecie) dziecko to bez wahania powiedziałam, że nie; czy to nie egoizm? Czy ja go kocham, skoro nie godzę się na to? Przecież kolejna ciąża byłaby wyrzeczeniem się własnego „ego”, dowodem poświęcenia życia, dowodem prawdziwej miłości i oddania? Co zrobić w takiej sytuacji, po tym jaką krzywdę mu wyrządziłam? Myslę nadal o sobie a o sobie powinnam zapomnieć…

    1. Moniko, już pisałam Ci o tym, ale, jeśli pozwolisz, powtórzę raz jeszcze (na wypadek, gdyby ktoś miał podobne wątpliwości). Uważam, że dziecko zasadniczo NIE JEST (chociaż czasami bywa:)) „dowodem miłości” między rodzicami – tak samo, jak nie jest nim seks nastolatków. Dziecko to po prostu mały człowiek, zbyt mały, żeby na jego barki zrzucać problemy dorosłych. To ono przede wszystkim będzie potrzebowało miłości od Was – tak więc dobrze się zastanów, czy jesteś(cie) w stanie TERAZ mu ją dać. Każdy człowiek ma PRAWO (i w tym wypadku nie boję się tego słowa) – być chciany i kochany DLA NIEGO SAMEGO, a nie z jakichś innych powodów. (Przypominają mi się tu przykłady „dzieci-leków”, powoływanych do życia tylko po to, by stanowić bank narządów dla starszego rodzeństwa…).Tak więc: chcę mieć dziecko, bo chcę je pokochać, a nie: by dzięki temu udowodnić mężowi, jak bardzo go kocham. Choć, oczywiście, zawsze warto się zastanowić nad tym, na ile nasz strach przed kolejną ciążą wynika z egoistycznych pobudek. Ale przecież i dziecka można pragnąć egoistycznie, prawda? (Przykłady można by mnożyć. Pierwszy z brzegu: „Nie jestem gotowa na związek z drugą dorosłą osobą, ale chcę mieć dziecko, żeby ktoś mnie kochał.” Słyszałam też o aktorce, która urodziła dziecko, bo… „modnie” jest się pokazywać z niemowlęciem na ręku. Dziecko jako żywa maskotka – ciekawy pomysł, prawda?:(). Najlepiej daj(cie) sobie czas do namysłu. Ps. Zrób dla niego dzisiaj coś miłego.:)

    2. No tak:) Ja się często śmieję sama z siebie, bo okazuje się, że najtrudniejsze nie jest to wielkie, „jednorazowe”, bohaterskie oddanie życia, tylko właśnie codzienność szara…Kiedyś słyszałam taki dowcip w konwencji góralszczyzny, nie powtórzę dokładnie, ale chodziło o to, że turysta po wymianie zdań z bacą nt. miłowania bliźniego pyta go:- a oddałbyś mi, baco, płaszcz?- oddałbym- a oddałbyś mi spodnie?- oddałbym- a koszulę? oddałbyś?- NIE.- nie? dlaczego??- bo mam….. ps. Chciałam napisać właściwie to samo, co Alba – zarówno powołanie do życia dziecka jak i odmowa tego może być egoizmem. Myślenie: „mąż chce, więc dam mu dowód, że go kocham” jest chyba sporym uproszczeniem.. Pozdrawiam ciepło,

      1. Skowronku, masz rację. Czasami zwykła codzienność przytłacza nas bardziej, niż jednorazowe „bohaterstwo.” (To zresztą chyba nasza cecha narodowa – zawsze łatwiej nam było „umierać za Ojczyznę” niż w niej po prostu normalnie żyć…:)). Zauważyli to zresztą już Ojcowie Kościoła i dla tej „szarej codzienności” ukuli termin „białe męczeństwo.” Początkowo bowiem, w okresie wielkich prześladowań, „szanse” na aureolę miał tylko ten, kto zginął za wiarę (i stąd tak wielkie, czasami wręcz masochistyczne pragnienie męczeństwa u niektórych, że aż Kościół musiał w pewnym momencie zakazać celowego wystawiania swego życia na niebezpieczeństwo). Dopiero później dostrzeżono, że każdy człowiek ma możliwość dojścia do świętości w swoim zwykłym życiu i obowiązkach. Pisałam tu już chyba o tym, ale jest taka anegdotka o tym, jak to pewne pismo kobiece rozpisało wśród czytelniczek konkurs na „najpiękniejsze słowa miłości.” Wygrała go matka bliźniąt, która napisała tak: „Szanowna Redakcjo! Wczoraj, o godzinie piątej rano, mój mąż powiedział do mnie: „Kochanie, ty sobie jeszcze pośpij! Ja wstanę i je nakarmię!”” Prawda, że piękne?:)

      1. Mam wrażenie, że wielu mężczyzn myśli, że dziecko przywiąże ją bardziej do niego…Że lepiej, żeby nie miała za dużo czasu na romanse i inne „głupoty”. Ale sądzę, że to ZŁY pomysł. Nie można „karać” żony dzieckiem za zdradę! Trudno pokochać takie dziecko – łatwiej za to znienawidzić męża…

        1. Cos na zasadzie – na lato dziecko, na zimę tenisówki i bedzie kobieta cały czas wiernie siedziała w domu.

          1. Tak, Olu, tym razem się z Tobą w zupełności zgadzam. 🙂 Tylko że ja myślałam, że tego typu myślenie o małżeństwie („będzie miała następne dziecko, to nie będą jej się głupoty trzymały!”) należy już do przeszłości. A tu proszę – taka niespodzianka…

          2. Podobna zasada jak łapanie męża ” na brzuch”, metoda stara jak swiat tylko ze mało skuteczna, oczywiscie w koncowym rozrachunku

          3. Dziękuję za wszystkie komentarze do mojego wpisu. Po wielu rozmowach z mężem wiem, że kwestia kolejnego dziecka to sprawdzian, czy jestem w stanie wiele dla niego poświęcić. Tak naprawdę nie oczekuje ode mnie tego, ale zapytal aby mnie sprawdzić. Odpowiedziałam „nie” i żadno wytłumaczenie w jego mniemaniu mnie nie usprawiedliwia. Bardzo mocno go zraniłam, więc nie dziwię się, że tak mnie sprawdza. Ma rację, że po tym wszystkim co mu zrobiłam jestem mu winna (!) całkowite oddanie i posłuszeństwo. Tyle, że z moim charakterem będzie to bardzo trudne, ale kto powiedział, że miłość jest prosta, że będzie różowo?

          4. Wiesz, przede wszystkim martwiłam się o Ciebie – o to, czy zamieszczając tu tak intymne wyznanie nie narażasz się na przykrości. Jak wiesz, nie mam zwyczaju usuwania komentarzy Czytelników, ale muszę przyznać, że w tym przypadku miałam wątpliwości ze względu na Twoje dobro. Mam nadzieję, że nie poczułaś się zraniona tym, co tutaj pisaliśmy. Jeśli chodzi o CAŁKOWITE oddanie i posłuszeństwo mężowi, to pamiętaj, że musi ono być zawsze ograniczone dobrem Twojej osoby, Twojej duszy. Bo jeśli ktoś, zraniony czy zazdrosny, zaczyna wymagać ode mnie rzeczy ZŁYCH czy poniżających (zdarzają się nawet przypadki, że mąż brutalnie gwałci żonę, która go zdradziła – na zasadzie „No, to ja Ci teraz pokażę!”) – to z pewnością nie należy go słuchać. Natomiast na pewno mąż ma prawo wymagać od żony wszystkiego, co nie kłóci się z przykazaniami.

  3. Ja się zasadniczo zgadzam z Leszkiem w kwestii wolności. Zadałaś pytanie czy należy z miłości robić coś „wbrew sobie”… co przez to rozumiesz? Jeśli „wbrew sobie” to ma znaczyć np. pokonać lenistwo, to jestem jak najbardziej ZA. Ale jeśli „wbrew sobie” – czyli swojemu sumieniu, wartościom – to już zły znak dla miłości. Po pierwsze, ten kto nas kocha nie powinien chcieć od nas takich rzeczy. Po drugie, nawet jeśli w sposób niejako „wymuszony” postąpimy „wbrew sobie” to zwykle damy radę tylko na krótką metę. Po czymś takim zostaje jakiś, nazwijmy to, obrzydliwy osad. I jeszcze jedno, co mnie uderzyło w akapicie z papieskiego nauczania (niech będzie, że bluźnię) – jak może być MIŁOŚĆ, która GARDZI człowiekiem lub Bogiem? Czy można coś takiego nazywać MIŁOŚCIĄ?

    1. Mnie też to uderzyło – i celowo zacytowałam, żeby wywołać polemikę. 🙂 Myślę, że można to zrozumieć na dwa sposoby: albo jako pewne dwie „skrajności” POMIĘDZY którymi dopiero znajduje się prawdziwa MIŁOŚĆ – ta, która obejmuje i Boga i bliźniego (z naciskiem na „i”) – my zaś zawsze lawirujemy pomiędzy nimi. Zresztą bliźniego należy kochać „jak siebie samego” tak więc prawdziwa miłość obejmuje także ZDROWĄ miłość i szacunek do siebie samego – jakże zdoła kochać innych ten, kto sam sobą gardzi? „Świątynia Boga jest święta, a Wy nią jesteście. Jeśli ktoś zniszczy świątynię Boga, tego zniszczy Bóg.” (1 Kor 3,17)- powie św. Paweł. Tutaj możemy zatem odrzucić „za jednym zamachem” wszelkie formy przemocy domowej – nawet te „usprawiedliwione miłością” – jak i sporą część brutalnych praktyk z zakresu BDSM. Jeśli ktoś „niszczy świątynię Boga”, ludzkie ciało i/lub osobowość, grzeszy – a ten, kto na to z miłości (Czasami z miłości do dzieci…) przyzwala, zapomina o własnej „świętości”. „Święty” w odniesieniu do ciała ludzkiego oznaczało (po hebrajsku) również „nietykalny.”:) Kiedy Izraelita zaślubiał żonę, mówił jej: „Stajesz się dla mnie ŚWIĘTA[=również:nietykalna dla innych mężczyzn] mocą tego pierścionka.” Kiedyś widziałam zdjęcie pewnego dominującego mężczyzny i jego uległej dziewczyny. Zdjęcie nie było erotyczne, oboje stali po prostu na peronie – ale on miał na twarzy wyraz bezgranicznego triumfu i pewności siebie – z gatunku: „To ja tu jestem panem i władcą!”, a ona…ona miała wyraz twarzy zaszczutego zwierzątka i oczy (oczy!) w których nie było widać już nic (nic, żadnej własnej myśli, żadnych uczuć…) poza bezgranicznym, ślepym, psim oddaniem i uwielbieniem. Przyznam się, że w tym momencie znienawidziłam go za to, co z nią zrobił. Ten facet zabrał jej duszę…Czegoś takiego nie można usprawiedliwić „miłością.” I jakże bardzo chciałam wtedy zedrzeć mu z twarzy ten głupawy wyraz samozadowolenia! Tak można patrzeć na Boga – ale NIGDY na człowieka. Nikt, nigdy, nie powinien nazywać się „panem” , ani być tak traktowany przez drugiego człowieka (no, chyba że jedynie przez chwilę w konwencji pewnej zabawy – typu 'sułtan i jego wierny harem jednoosobowy.’:)). PAN, Ten przez duże Pe, jest tylko JEDEN dla nas wszystkich – niezależnie od tego, czy nasza osobowość skłania nas bardziej do dominowania nad innymi czy (jak mnie) do ulegania im.

      1. Pewnie widząc obrazek jaki opisałaś miałabym podobne odczucia – z jednym małym ALE: czegoś takiego nie należy nazywać PSIM oddaniem. We wzroku psa patrzącego na brutalnego właściciela będzie STRACH, może być nawet NIENAWIŚĆ, zwierzę takie w sprzyjającej sytuacji ucieknie albo zagryzie tyrana. Przywiązanie można zobaczyć u zwierzęcia tylko wtedy, gdy się je rozumie i szanuje. Może dlatego, że psu nie wmówi się niczego, nie zamydli oczu teoriami. Pies nie zna kłamstwa, wie kto się go boi i wie kto go kocha. A człowiek czasem jest tak podatny na sugestie, że zatraca nawet instynkt samozachowawczy. Czasem jest w tym dobro a czasem zło (religie też mają w taki stan rzeczy swój wielki wkład – np. islamscy zamachowcy samobójcy).

      2. Ps. Nie zgadzam się z jednym co napisałaś „Tak można patrzeć na Boga – ale NIGDY na człowieka. ” No, jeśli by ktoś miał TAK jak to opisałaś na Boga patrzeć, to ja już wolałabym być poganką albo ateistką 🙁

        1. Masz rację – ale to tylko kwestia tego, że trudno mi było oddać słowami to, co zobaczyłam w tym zdjęciu… To mi przypominało…bóstwo i jego wierną kapłankę… tylko że cokolwiek odurzoną i błędną… Teraz mi przyszło do głowy, że pewnie taki wyraz twarzy mieli nieszczęśnicy, których składano bogom na ofiarę (jeśli ich wcześniej napojono jakimś uśmierzającym płynem). Ona złożyła mu w ofierze samą siebie – ale zrobiła to na próżno, bo facet szukał już nowej „ofiary”. Mnie. 🙂 Nawet mu się nie dziwię – z tamtej „wypłukał” już wszelki opór, wszelkie człowieczeństwo – co za przyjemność zdobywać kogoś, kto zupełnie nie stawia oporu? To jakby mieć żywą lalkę gumową. 🙁 Wiesz, kiedy nachodzą mnie pokusy, by wrócić do tamtego świata, myślę często o tamtej dziewczynie – o tym, że taką „idealną uległą” nie chciałabym się stać nigdy w życiu. „Bo cóż za korzyść ma człowiek, jeśli cały świat zyska, a siebie zatraci lub na swej duszy szkodę poniesie? Albo co da człowiek w zamian za swą duszę?” (Mt 16,26). Pasuje, jak ulał!:)

          1. Kiedyś też rozmawiałyśmy o uległości i o światku BDSM. Ja mam wrażenie, że owszem, potrafiłam komuś swoje ciało oddać (a dokładnie to raczej na jakiś czas „wypożyczyć” 😉 ) ale duszy z pewnością NIGDY… Czyli po prawdzie to wcale uległa nie jestem 😉

          2. Ja też chyba nie. 🙂 Gdzieś kiedyś przeczytałam, że jeśli nawet Twoje ciało chce czegoś, co obiektywnie jest ZŁE i Ci (może) zaszkodzi(ć) to dopóki to „coś” w Tobie stawia opór, nie jest jeszcze tak najgorzej – „ciało chce, ale serce się wzdraga.” Ileż osób, które doświadczyły gwałtu czy molestowania miało (niepotrzebnie!) później wyrzuty sumienia z tego powodu, że oprócz strachu, obrzydzenia czy bólu doświadczały także PRZYJEMNOŚCI. (Nigdy nie zapomnę, jak o. Tadeusz Bartoś, wówczas mój spowiednik, mi powiedział: „Pamiętaj, proszę, że rzeczy, które są złe, wcale nie dlatego są złe, że niektóre z nich są również PRZYJEMNE…”). No, cóż – sądzę, że „w tych sprawach” nasze ciało reaguje po części automatycznie, tak jak je stworzył Bóg Ojciec i Matka Natura. I chyba każdemu zdarzyło się choć raz w życiu, że ciało krzyczało:”Tak, tak, tak!” podczas gdy „serce” mówiło: „Nie!” Ale i tak – dopóki (wewnętrznie) walczysz, jesteś zwycięzcą. Problem może się zacząć dopiero, gdy się wewnętrznie poddasz, skapitulujesz, pogodzisz z sytuacją. WTEDY Twoje serce (w języku biblijnym to znaczy właśnie tyle, co najgłębsze „ja”:)) NAPRAWDĘ umiera. No i myślę, że do znudzenia warto tu przypominać inną biblijną zasadę „MIŁOŚĆ nie wyrządza zła bliźniemu.” (Rz 13,10). Tak więc, kiedy następnym razem będę chciała kogoś zranić, zasłaniając się przy tym obłudnie „jego dobrem” – postaram się policzyć do dziesięciu. Wiesz, dziś przeczytałam historię człowieka, który w polsatowskim show „Moment prawdy” przyznał się m.in. do zdradzania żony – i za tę „podziwu godną szczerość” (z której jest zresztą bardzo dumny – bo mówi ludziom: „WSZYSCY jesteście takimi samymi draniami jak ja – ale ja się chociaż przyznałem!”) zainkasował 75 tysięcy. Tanio wycenił cierpienie kobiety, którą podobno „kocha.” 🙁

          3. Wiesz co, dziś już potrafię bez złości wspominać osobę, która dawnymi czasy wmawiała mi stale, że coś robi „dla mojego dobra”… To wszystko było niby w porządku, ale miało na celu tylko jedno – wywołać kolosalne poczucie winy z powodu „buntu” (że wybrałam „swoją” szkołę, że mam taką a nie inną fryzurę, że to mi się podoba a nie powinno…). Zapewne również „dla dobra” nie wolno się było głośno śmiać 😉 Jako okropne „diabelstwo” się nie poddawałam – ale blizny po tamtych słowach zostaną pewnie na zawsze

          4. To znów podobnie jak ja. 🙂 Miałam w liceum dwie koleżanki, na zewnątrz bardzo „grzeczne” i wzorowe – inaczej niż ja – ja zawsze i wszędzie chodziłam własnymi drogami – które znalazły sobie wyrafinowaną rozrywkę w dręczeniu mnie różnymi „troskliwymi” uwagami i tzw. „prawdą prosto w oczy.” Doszło nawet do tego, że potrafiły zakładać się, czy danego dnia uda im się mnie doprowadzić do płaczu, czy nie. Podobny przypadek zdarzył mi się po mojej nieszczęsnej „próbie samobójczej”, kiedy to moja ówczesna wspólnota, zamiast mnie jakoś „przygarnąć” (to też jest „wymóg biblijny” – np.Rz 15,7:)) i pocieszyć – urządziła nade mną istny „sąd”, którego jedynym celem było chyba wywołać we mnie poczucie winy, że mi się… nie udało. („No, widzisz, jaka jesteś nędzna – szeptał mi na to do ucha ten, który jest wrogiem wszelkiego życia – nawet zabić się nie umiałaś porządnie!”). Na szczęście Bóg sprawił, że dawno już wybaczyłam tym wszystkim ludziom – dziś myślę nawet, że niektórzy z nich działali „w dobrej wierze.” Ale mój spowiednik miał rację, kiedy – podsumowując to wydarzenie – stwierdził, że NIGDY ludzie nie czynią innym tyle zła, co wtedy, gdy sądzą, że to tylko „dla ich dobra.”

          5. Chyba co innego jest dręczenie kogoś a co innego robienie czegos dla jego dobra. Jezeli dziecku powiem ubierz szalik bo jest zimno to nie mówie tego dla jego dobra? Jezeli pomoge staruszce ponieść zakupy to nie jest dla jej dobra? nawet jak powiem córce – zostaw tego chłopaka bo to kawał lenia, dziwkarza i pijaka to nie będzie dla jej dobra?

          6. Oczywiście, Olu, NIE KAŻDE działanie dla czyjegoś dobra jest złe – jednak trzeba tu się zawsze dobrze zastanowić, czy aby na pewno nie chodzi nam o nasze własne dobro. Na przykład: może odradzam córce tego chłopaka, bo go po prostu nie lubię? Albo namawiam dziadka na eutanazję, bo już mam dosyć opieki nad nim? A czasami powiedzenie „to przecież tylko dla twojego dobra!” jest zwykłym usprawiedliwieniem dla wtrącania się w czyjeś sprawy albo nawet dla zrobienia mu krzywdy. Pewna współczesna mistyczka twierdzi, że w piekle jest wiele kobiet, które rozbiły małżeństwo swoich dzieci, bo za bardzo się wtrącały. I wiesz co? Nawet jestem skłonna jej uwierzyć.

          7. Zgoda, tylko ze wtracanie wtracaniu tez nie jest równe. Co innego jak matka zagląda młodym do garnka, sprawdza czy synowa dobrze kurze powycierała i na co wydała pieniądze a co innego jest jak ci zięć córkę posiniaczy – wtedy tez byś cicho siedziała zeby się nie wtrącać?

          8. Tak sobie pomyslałam – a moze niekiedy trzeba się wtrącić mając na myśli własne dobro? Tesciowa to ja juz byłam, do niczego się nie wtracałam i z własnego doswiadczenia powiem ze niekiedy żałuję że siedziałam jak mysz pod miotłą. Prosta sprawa – zięć ze swoja matka przeprowadzali remont mieszkania kupionego przez nas. Remont m-3 ciągnął się …4 miesiace i został przez nich wyceniony na 52 tys. zł. a przeprowadzony został skandalicznie. Zgrzytalismy zębami i cicho siedzieli a trzeba było sie wtrącic – klucze odebrac, tesciowa pogonic, sprowadzic własna brygade i tym sposobem uniknelibyśmy sprawy w sądzie. Po fakcie się okazało ze to przeciąganie remontu miało swój cel – niech synowa mieszka razem z kochana teściowa a teściowa zrobi z niej swojego klona (a na to trzeba czasu). Klonowanie było mało skuteczne za to małżeństwo zaczynało chylic sie ku upadkowi i po niecałym roku było po małżeństwie..

          9. Tutaj też trzeba rozsądzić, co jest ZDROWYM „egoizmem” a co już niekoniecznie. Jeden z moich spowiedników mawiał, że bliźnich należy kochać JAK siebie samego, ale nie BARDZIEJ. Nie bardziej! Tylko że my na ogół mamy przeciwny problem: bardziej kochamy samych siebie (nasze dobro, nasze przyzwyczajenia, nasze poglądy) niż innych ludzi – i tylko sobie wmawiamy, że jest inaczej.

          10. Oczywiście, że NIE, Olu – tylko że wtedy miałabym na uwadze rzeczywiście JEJ dobro, a nie moje wyobrażenia na temat co to „ona powinna” – na zasadzie: JA wiem lepiej, co dla Ciebie (dla Was) najlepsze – a Ty masz tylko siedzieć cicho i słuchać…

          11. Ta granica jest bardzo cieniutka bo moze ktoś ma większe doświadczenie zyciowe, więcej widział i słyszał, nie jest młodzieńczo naiwny i widzi to czego taka zakochana osoba nie widzi (przeciez milość jest slepa). Do tego można tłumaczyć, sugerować, dziecko zrobi i tak jak zechce a potem jak jest żle to do kogo pretensje? do rodziców oczywiście bo do samego siebie trochę głupio.Kto ponosi konsekwencje złego wyboru? rodzice w bardzo duzym stopniu bo tak jest na swiecie -jak dziecko cierpi to i cierpia rodzice.A co bys powiedziała na taki przypadek w rodzinie mojego męża. Siostrzeniec (facet całkiem, całkiem) związał sie z dziewczyna nie dość że paskudną jak nieszczęście (chuda jak anorektyczka) to jeszcze z mało ciekawej rodziny pijacko -narkomańskiej, ona tez w tej kwestii święta nie jest. Mało, dziewczyna jest chyba ociężała umysłowo, trzy lata zaliczała ostatnia klase gimnazjum. Do pracy sie nie nadaje, zaczyna i zostaje wywalona na zbity pysk. Raz z nim u nas była – ani dzień dobry, ani do widzenia, nic nie jadła, nic nie piła i ani słowa nie powiedziała.Jego ojciec zapowiedział ze slub bedzie ale …po jego trupie, w jednym mieszkaniu z nia mieszkać nie bedzie no i zaczęła sie dyskusja – czy ojciec moze zabronic czy nie, moze nie dosłownie bo chłopak dowód osobisty ma od paru dobrych lat

          12. Oczywiście, że ta granica jest cieniutka, Olu, ale to nie znaczy, że rodzice powinni ją bezkarnie przekraczać ZAWSZE, kiedy tylko przyjdzie im ochota. Nawet jeśli chłopak/dziewczyna córki/syna im się WYBITNIE (i czasami nie bezpodstawnie) nie podobają – to jest ICH wybór i należy (zasadniczo) go uszanować. Każdy ma prawo do popełniania błędów na własny rachunek. I czy aby na pewno ci „starsi i mądrzejsi” nigdy się nie mylą? Mam sąsiadów, którzy pobrali się (za zgodą sądu) gdy ona miała 16, a on 18 lat. Jej rodzice byli przeciwni, bo ona była „panienką z dobrego domu”, a on miał opinię rozrabiaki, na dodatek z mocno nieciekawej rodziny. (Inaczej, niż jego braciszek, który uchodził za ideał). I co? I od 20 lat żyją zgodnie i szczęśliwie, a jego „grzeczny” brat urządził swojej rodzinie istne piekło na ziemi.

          13. Temu młodocianemu małżeństwo sie udało a jakby sie nie udało (prawdopodobieństwo pewnie z 90%) to co? Córka z powrotem do domu i pewnie jeszcze z dzieckiem.Moi znajomi też się na taki slub zgodzili. Córka miała 16 lat, on zdawał mature a dziecko było w drodze. I wyszli na tym jak Zabłocki na mydle. Młodzi żarli się ze soba jak pies z kotem bo ani jedno ani drugie o małżeństwie i macierzyństwie nie miało pojęcia, matka dzieciaka chowała, na chwilę się młodzi pogodzili no i wyszło drugie dziecko więc matka chowała dwoje. Młodzi tak zyli zgodnie że co chwile policja interweniowała (rodzina wcale nie patologiczna), potem był rozwód i po zabawie. Zresztą co tu duzo mówić, mysmy też się na slub córki zgodzili, póki było dobrze było cicho, jak się zrobiło mało ciekawie to nawet sobie nie wyobrażasz ile usłyszelismy – ze była za młoda (miała niecałe 19 lat ale on był 7,5 roku starszy), ze trzeba było sie nie zgadzać. I wiesz co? te osoby miały rację.

          14. Nie, nie miały racji. „Mogłaś się nie zgodzić, mamo!” to klasyczny przykład przerzucania na kogoś odpowiedzialności za własne decyzje. Moja babcia, gdy któraś z jej pięciu córek leciała „do mamusi” ze skargą na męża (od razu zaznaczam, że żadnego maltretowania tam nie było, bo wtedy na pewno inaczej by zareagowała), nieodmiennie odpowiadała: „Nie pytałaś mnie o zdanie, kiedy go sobie wybierałaś, to nie pytaj i teraz. To Twój mąż, a Ty jesteś jego żoną – dogadujcie się sami, beze mnie.” Wiesz, mój ojciec chrzestny jest samotny (nigdy się nie ożenił) ponieważ RODZINIE nie podobała się panienka, w której się zakochał. Jestem pewna, że wszyscy oni działali w przekonaniu, że to „dla jego dobra” – ale czy postąpili dobrze? Mam wątpliwości. Jestem za to pewna, że gdyby moja mama wiedziała wcześniej, co się święci, zrobiłaby WSZYSTKO co w jej mocy, żeby odseparować mnie od P. – i też miałaby poczucie, że tak właśnie „należało” postąpić („Popłacze, popłacze, ale kiedyś jeszcze będzie mi/nam wdzięczna!”). Z tego powodu cieszę się, że udało mi się utrzymać sekret do momentu, kiedy już nikt nie mógł mieć nic do powiedzenia. A nawet, jeśli kiedyś będę tego gorzko żałować – przynajmniej NIGDY nie będę mogła powiedzieć: „To wszystko Wasza wina, bo mogliście nie dopuścić, żebym palnęła taką głupotę!” Prawda?:)

          15. Moze tak a może i nie. Moja córka ze skargami do nas nie leciała (były zięć do matki leciał nałogowo), małżeństwo z dnia na dzień się rozpadło a konsekwencje niestety my ponosimy. Od rozpadu małżeństwa minęły 4 lata, od rozwodu 2 lata a my ze sądu nie wychodzimy i długo jeszcze nie wyjdziemy. Pomijajac fakt ze utrzymanie córki na studiach, utrzymanie jej mieszkania spadło na nas bo od dnia kiedy zięć opuścił mieszkanie zapomniał zupełnie ze mam zonę, zreszta teraz ma nastepna.Dobrze ze nas na to stać a jakby nie było to co? Jak wychodziła za mąż zięć pieknie powiedział – moim obowiazkiem jest utrzymanie zony…ale tylko powiedział.

  4. Inna możliwa interpretacja jest bardziej „ortodoksyjna”:): można przyjąć, że papież świadomie odwoływał się tutaj do tradycji męczenników, którzy miłowali Boga (a czasami i bliźniego, jak w przypadku św. Maksymiliana Kolbego) nawet BARDZIEJ „niż siebie samego”, bardziej niż własne życie. Zauważ też, że wszystkie te przykłady, które przychodzą Ci na myśl, a które dotyczą przezwyciężania naszych wad, egoizmu, itd. – można z łatwością podciągnąć pod owo „zapieranie się samego siebie”, o którym tak często mówił Jezus (Np. Mt 16,24 i nast.). Natomiast przyznam Ci się, że zawsze obawiałam się, że NADMIERNE upodobanie w cierpieniu i „dźwiganiu swego krzyża” może się łatwo przerodzić albo w zapomnienie o własnej godności (o tym był poprzedni komentarz) albo w cierpiętnictwo, które krzywdzi nie tylko nas samych, ale i innych. Pamiętasz mój post o matkach, które są gotowe krzywdzić własne dzieci, byle tylko „wyłudzić” nieco współczucia i PODZIWU dla własnego „bohaterstwa”? Ale może się mylę – i da się cierpieć przez kogoś, i NADAL go kochać – nie popadając w obie te skrajności? Kiedyś moja mama opowiadała mi o kobiecie, która tak bardzo wstydziła się męża-alkoholika, że ukrywała przed wszystkimi jego nałóg, dopóki mogła. Ale przyszedł taki dzień, że powiedziała „DOŚĆ!” i wyrzuciła go z domu. Nie wierzę, żeby przy tym nie cierpiała – ale to właśnie (paradoksalnie) pomogło jej mężowi, który do dziś nie pije. W jednej ze wspólnot opowiadano nam o małżeństwie, którego najstarsza córka trafiła do grupy, w której została narkomanką i prostytutką – rodzice pomagali jej, dopóki mogli, ale przestali, gdy zauważyli, że jej (okazjonalna) obecność w domu źle wpływa na inne dzieci. Czy to znaczy, że przestali ją kochać? Moim zdaniem -nie.

    1. Wszędzie tu jest jedna zasadnicza kwestia: gdzie jest to jądro samego siebie? To, co decyduje kim jesteśmy. Bo całą „otoczkę” w postaci narowów, przesądów, przyzwyczajeń można, a czasem nawet dobrze jest w imię miłości się wyrzec. Według mnie tego, co stanowi o prawdziwych nas, póki jesteśmy wolni to się nie wyrzekniemy. A jeśli się wyrzekliśmy to znaczy, że już nie ma miłości ale właśnie „ślepe przywiązanie”.

      1. No, właśnie. I tu by się przydało wprowadzić „psychologiczne” rozróżnienie pomiędzy naszym „ja” (ja głębokim, w które wyposażył nas Bóg, stwarzając nas – można je równie dobrze nazwać „duszą” i „osobowością”) które jest i powinno zostać „kiddush” – święte, nietykalne – oraz naszym „ego” – wadami, grzechami, przyzwyczajeniami, które nie pozwalają nam „ukazać się światu” takimi, jakimi chce nas widzieć Bóg – takimi, jakimi NAPRAWDĘ jesteśmy (w Jego oczach). Ogólnie mówiąc – uważam, że „ja” trzeba w sobie chronić, a „ego” – zwalczać. Dla naszego i wszystkich innych dobra. 🙂

        1. Ech, może nie wszystkie przyzwyczajenia należałoby od razu zwalczać (w końcu wiele nie jest grzechami tylko zupełnie nieszkodliwymi „dziwactwami”) ale dobrze byłoby mieć świadomość, czym są i w razie potrzeby umieć z nich zrezygnować. Coś na zasadzie: lubię słodzić herbatę, ale jeśli groziłaby mi cukrzyca, albo nie było pieniędzy na rzeczy ważniejsze to CHCĘ i MOGĘ zrezygnować z tego co lubię 😉 Albo: zwykle rozrzucam skarpetki gdzie popadnie, ale jeśli sprawiam tym przykrość żonie więc od dziś CHCĘ i MOGĘ zanosić je do pralki ;):):)

          1. Masz rację. W końcu już starożytni stwierdzili, że „przyzwyczajenie jest naszą drugą naturą.” 🙂 Nieciekawie zaczyna się robić dopiero wtedy, gdy staje się PIERWSZĄ. To podobnie, jak w przypadku grzechów: nie bez przyczyny Kościół rozróżnia je na „ciężkie” (z którymi bezwzględnie trzeba „coś” zrobić) i „powszednie” – które takiej zdecydowanej interwencji nie wymagają, ale jeśli jest ich zbyt dużo, też potrafią nieźle „zakurzyć” duszę (i to całkiem niezauważalnie, opadając na nią cichutko jak prawdziwy kurz: „Nikogo nie zabiłam, nie okradłam – jestem lepsza od wielu innych, co się w kółko spowiadają!A że wrzeszczę na męża i krzywo patrzę na sąsiadów – któż jest bez grzechu?!”) – dlatego warto monitorować ich „poziom w organizmie.” Katar czy czkawka nie są może chorobami śmiertelnymi, ale jakże potrafią być uciążliwe, prawda?:) Słyszałam o pani, która rozwiodła się z mężem, bo była miłośniczką kryminałów, a jej mąż (chcąc jej dokuczyć!) zawsze czytał pierwszy każdą jej książkę – i na pierwszej stronie zaznaczał, kto zabił. 🙂 Niby nic – a jednak…

          2. Z tymi kryminałami bomba 😉 Niby śmieszne, ale to nie „głupstwo” się w tym przypadku liczyło ale ZŁE INTENCJE.

  5. Taka refleksja mnie naszła, z własnego podwórka, a co jesli kochamy innych bardziej niż siebie samego i przez to krzywdzimy samych siebie? czy „kochaj bliźniego swego jak siebie samego” też nie powinno działać w dwie strony?….

    1. Pewnie powinno – tylko nie wiem, jak to mogłoby wyglądać w praktyce. W końcu Jezus umiłował nas wszystkich „do końca” – aż do śmierci…

Skomentuj Alba Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *