Wszyscy jesteśmy grzeszni…

Mnie nie wyłączając. Nawet Benedykt XVI. Oraz ateiści 🙂 – choć oni zwykle religijną kategorię „grzechu” zastępują słowami: przestępstwo, błąd, pomyłka, wina moralna, wada, słabość, zło… W sumie wychodzi jednak na jedno. 😉

Ogólnie jest chyba tak, że bardzo NIE LUBIMY myśleć o tym (i nawet niewierzący nie lubią, kiedy im się o tym przypomina!:)), że coś, czego chcemy, może być złem czy (w ujęciu religijnym) „grzechem.”

Powszechnie panuje raczej przekonanie: „Jeśli czegoś CHCĘ, to znaczy, że to jest DOBRE.” W pewnym filmie „dla dorosłych” usłyszałam nawet zdanie: „Gdyby to było rzeczywiście coś złego, to Bóg nie pozwoliłby, żeby to było takie PRZYJEMNE!” Jednak zapomina się przy tym, że: 1) nie ma grzechów subiektywnie „nieprzyjemnych” – nawet gwałciciele i mordercy doświadczają w trakcie swoich czynów uczucia przyjemności; 2) Nie wszystkie nasze pragnienia są DOBRE. Freud udowodnił np. że posiadamy z natury „popęd zabijania” – czy i za nim mamy iść w imię poszanowania dla naszej „natury”?:)

A tam, gdzie zanika świadomość „grzechu” – zanika także pragnienie wewnętrznego oczyszczenia…

Sakrament Pojednania jest rzeczą dobrą i piękną (i mówię to jako osoba, która zastała go „urzędowo” przez Kościół pozbawiona).

Uważam, że osobom (i kapłanom i penitentom), które są do niego należycie przygotowane, ta praktyka może przynieść wiele duchowego pożytku. Sama miałam szczęście niejednokrotnie tego doświadczyć.

Niemniej w historii Kościoła FORMA udzielania wiernym przebaczenia zmieniała się kilkakrotnie – i może także czas spowiedzi indywidualnej powoli przemija (chociaż wolałabym żeby jednak nie)? Może więc niedobrze się stało, że Kościół zaostrzył wymagania w sprawie „zbiorowych” nabożeństw pokutnych połączonych z ogólnym rozgrzeszeniem – nie jest to jednak jedyna kwestia, która uległa swego rodzaju „zmianie wstecznej” za pontyfikatu Benedykta XVI.

Naprawdę poważnie się obawiam, że Kościół, który jest moją Matką i który kocham (choć chyba bez wzajemności?:)) nie zmierza teraz w najlepszym kierunku… Wydaje mi się, że Joseph Ratzinger był dużo lepszym wykładowcą akademickim, niż jest papieżem w tych trudnych czasach, kiedy potrzebowalibyśmy raczej „drugiego Jana XXIII” niż „Piusa XII” (który, notabene, osobiście był także człowiekiem bardzo pobożnym) – nie bez powodu przecież jeszcze do niedawna mówiło się głośno o konieczności zwołania nowego soboru powszechnego.

Ciekawa jestem, co sądzicie o nowych reklamówkach z cyklu: „Nie zaśmiecaj swego sumienia!”? Może używane tam pojęcie „grzech ekologiczny” osłabi naszej świadomości dość powszechne przekonanie, że „niemoralne” są tylko czyny przeciwko VI przykazaniu?

I może przydałyby się nam również telewizyjne spoty, pokazujące, że „grzechem” jest także bicie dzieci, dręczenie zwierząt, pijaństwo czy łapówkarstwo? Bo o tym wszystkim też za rzadko mówi się w naszych kościołach. A zatem copywriterzy – do piór!:)

  

Czy małżeństwo to tylko seks?:)

Sądząc z lektury niektórych fragmentów Kodeksu Prawa Kanonicznego, tak – można niekiedy odnieść wrażenie, że jedynie „poprawny” z punktu widzenia fizjologii akt seksualny pomiędzy mężczyzną a kobietą jest tym, co czyni z nich „prawdziwe” małżeństwo.

Warto na wstępie zauważyć, że przeszkoda niemocy płciowej przy zawieraniu małżeństwa znana była już w prawie rzymskim. Nieważnie żenili się np. castrati (czyli eunuchowie:)).

W XII w. papież Celestyn III wprowadził dla małżonków pod tym względem trzyletnią próbę, experimentum, którą dopiero w XIX w. zastąpiono opinią biegłych (np. lekarzy).

„Niemoc płciowa” w prawie kościelnym nigdy nie miała jednoznacznego określenia – i w różnych epokach różnie pojmowano jej istotę. Na przykład dopiero w 1977 r. zostało ustalone, że u mężczyzny wytrysk nasienia (eiaculatio seminis in testiculis eloborati:)) NIE JEST koniecznym elementem aktu małżeńskiego. 🙂

Ogólnie mówiąc, niemoc płciowa powodująca nieważność małżeństwa polega na niezdolności do współżycia: uprzedniej, trwałej, absolutnej lub względnej (kan. 1084 § 1)

Niemoc uprzednia – to taka, która istniała już przed ślubem; trwała – czyli w zasadzie nieuleczalna „na drodze powszechnie dostępnych środków”,; absolutna (bezwzględna) – może odnosić się do wszystkich kobiet czy mężczyzn (ten paragraf dotyczy np. osób trwale aseksualnych:)) ; lub być względna- i odnosić się jedynie do nieprzezwyciężalnej niemożności współżycia z konkretną osobą; pewna – jest podstawą do zabronienia małżeństwa lub do stwierdzenia jego nieważności.

Impotencja może może też być: organiczna (spowodowana wrodzonymi lub nabytymi brakami anatomicznymi – u mężczyzn, albo nieprawidłowościami anatomicznymi – u kobiet); lub czynnościowa (polegająca na zaburzeniach w czynnościach narządów płciowych: u mężczyzn objawia się to brakiem popędu lub jego wadliwością do tego stopnia, że uniemożliwia to stosunek płciowy; u kobiet zaś jest najczęściej spowodowane schorzeniami nerwicowymi, np. pochwicą, polegającą na silnych i bolesnych skurczach mięśni pochwy).

Warto wiedzieć, że wątpliwości w tym zakresie nie stanowią przeszkody do zawarcia małżeństwa zarówno wtedy, gdy wątpliwość jest natury prawnej, jak i faktycznej (zob. kan. 1084 § 2).  Instrukcja z roku 1986 stanowi wprost: „Zabronić można małżeństwa tylko w przypadku przeszkody pewnej, albowiem każdy człowiek ma prawo do zawarcia małżeństwa. W wypadku przeszkody wątpliwej Kościół, trzyma się zasady, że nie należy przeszkadzać w zawarciu małżeństwa (…)

I zapewne to z tej klauzuli korzysta się niekiedy, udzielając sakramentu małżeństwa mężczyznom z uszkodzeniami rdzenia kręgowego (choć warto tu dodać, że nie wszystkie urazy kręgosłupa muszą skutkować impotencją). W myśl zasady: Ty nie mówisz – my nie pytamy?:)

Wątpliwość co do istnienia niemocy płciowej zachodzi również w wypadku wycięcia lub podwiązania u mężczyzn nasieniowodu oraz wycięcia lub podwiązania u kobiet jajowodów albo usunięcia jajników. (Operacje te pod względem moralnym mogą budzić osobne zastrzeżenia, ale o tym już kiedyś pisałam – zob. „Sterylizacja jako zbawienie ludzkości…” ) Wątpliwości mogą też niekiedy nasuwać przypadki obojnactwa. Przy istnieniu takich deformacji narządów płciowych,  które uniemożliwiają współżycie cielesne, małżeństwo jest niedozwolone. Gdy jednak deformacja nie wyklucza aktu płciowego – nie należy zabraniać małżeństwa.

Wszystko to jest oczywiście zrozumiałe w świetle tego, że małżeństwo ze swej natury jest skierowane do zrodzenia i wychowania potomstwa (kan. 1055 § l) Dlatego też małżonkowie powinni być zdolni do podjęcia aktów zmierzających do poczęcia nowego życia.   (Instrukcja z 1986 r., n. 51). 

Niemniej, warto tu zauważyć, że takie rozumienie sakramentalnego małżeństwa nie tylko wyklucza możliwość jego zawierania przez osoby aseksualne czy – tym bardziej – homoseksualne, ale także przez pewne kategorie heteroseksualnych osób niepełnosprawnych, których jedyną „winą” jest niezdolność do uprawiania seksu (bo przecież nie do miłości?).

Zastanawiam się, czy w imię wierności jednemu nie lekceważy się tu aby drugiego istotnego celu małżeństwa, jakim jest dobro małżonków?

Wydaje mi się to tym bardziej trudne do zrozumienia, że np. niepłodność – przy zachowaniu zdolności do współżycia małżeńskiego – nie jest ani przeszkodą do zawarcia małżeństwa (jest to zazwyczaj aktualne przy zawieraniu małżeństwa przez osoby starsze), ani też przyczyną do orzeczenia nieważności małżeństwa (kan. 1084 § 3) – chyba, żeby została zatajona.

Wynikałoby z tego, że „obowiązkiem małżeńskim” jest raczej samo uprawianie seksu, niż prokreacja. 🙂

Przy całej fiksacji prawa kanonicznego na punkcie współżycia, nie uznaje się jednak za małżeństwo związku (konkubinatu) kobiety i mężczyzny przez sam fakt jego podjęcia… Osobom, żyjącym w związkach niesakramentalnych (cywilnych) zaleca się wręcz życie w celibacie – i uznaje się, że wówczas „jest tak, jakby małżeństwa w ogóle nie było.” No, i wciąż jeszcze można unieważnić małżeństwo, które nie zostało „skonsumowane.”

A zarazem historia Kościoła zna wiele przypadków „białych małżeństw”, zazwyczaj wychwalanych pod niebiosa, a nawet wynoszonych na ołtarze…:)

I czy ktoś odważyłby się powiedzieć np. że św. Kinga nie była „naprawdę” żoną księcia Bolesława Wstydliwego (chociaż wydaje się, że ta para NIGDY nie współżyła), a Najświętsza Maria Panna – żoną Józefa?! Przecież nawet Pismo Święte Ją tak nazywa! (Mt 1,20).

 

Nie, nie, nie i jeszcze raz nie! Uważam, że jestem ŻONĄ P., niezależnie od tego, czy współżyjemy ze sobą, czy nie. Bo według mnie to MIŁOŚĆ (a nie seks!) między dwojgiem ludzi oraz ich wola wspólnego życia aż do śmierci są tym, co faktycznie „tworzy” z nich małżeństwo. Seks jest tylko jednym możliwych przejawów tej miłości. I jestem gotowa to powtórzyć nawet na Sądzie Ostatecznym! 🙂

(Przy pisaniu tego tekstu obficie korzystałam z książki ks. Piotra Mieczysława Gajdy „Prawo małżeńskie Kościoła Katolickiego”, wyd. Biblos, Tarnów 2000).

Por. też: „Za co nie lubię św. Augustyna?”; „CYWILNA – znaczy gorsza?”

Samotność zwyciężonych.

W związku ze zbliżającą się rocznicą zakończenia II wojny światowej przeczytałam słynną książkę „Kobieta w Berlinie” (wyd. polskie: Warszawa 2009).

Przeczytałam te zapiski anonimowej trzydziestolatki z ostatnich tygodni wojny i pierwszych pokoju z mieszanymi uczuciami.

Może sprawił to fakt, że sama jestem obolała (i choroba przytępia we mnie wszelkie inne emocje) – a może po prostu…odmienna perspektywa historyczna?

Ja wiem – strach, ból, nędza, głód i gwałty (nierzadko zbiorowe) popełniane przez pijanych żołnierzy w zdobytym mieście. Sama autorka została zgwałcona co najmniej kilka razy.To wszystko JEST straszne. Ale przecież nie inaczej działo się wszędzie indziej – na wszystkich frontach tej wojny. Każdej wojny. Zawsze i wszędzie walec historii przetacza się również (a może ZWŁASZCZA) po kobietach i dzieciach…

Ale kiedy ta bywała w świecie Niemka mimo wszystko nie umie się wyzbyć poczucia wyższości własnego narodu nad rzekomo bardziej „barbarzyńskimi” zdobywcami; kiedy z podobnym poczuciem niesmaku odnosi się do osób ułomnych bądź starszych (przywołując nawet przykłady niektórych „ludów pierwotnych”, wśród których niedołężni starcy sami odchodzili ze społeczności, aby umrzeć); kiedy po prostu nie może jej się pomieścić w głowie, że jej tak cywilizowani i kulturalni rodacy również dopuszczali się niewyobrażalnych zbrodni, kiedy wreszcie (nie posiadając właściwego poczucia proporcji – bo i skądże by je miała mieć?) porównuje niemiłą nadzorczynię robót publicznych (zresztą Polkę z Górnego Śląska…) do „kapo w obozach koncentracyjnych” – wtedy jakoś bardzo trudno mi jej współczuć…