SŁOWNIK WYRAZÓW ZAPOMINANYCH: wstrzemięźliwość, powściągliwość, umiarkowanie.

Temat, jak mi się zdaje, w sam raz na rozpoczynający się właśnie Wielki Post.:)

Szczególnie te dwa pierwsze słowa już dzisiaj niemal wyszły z użycia, prawda?

Kościół katolicki (chociaż wcale nieprawda, że tylko on – pojęcia te występują w różnych religiach świata – a także w filozofii), który jeszcze czasem o nich wspomina – na przykład w kontekście „wstrzemięźliwości od pewnych pokarmów” (czyli POSTU) albo, nade wszystko, okresowej (w małżeństwie) bądź trwałej (celibat) wstrzemięźliwości seksualnej – bywa i z tej racji oskarżany o „średniowieczne”, niedzisiejsze poglądy.

Żyjemy, zdaje się, w bardzo „niewstrzemięźliwym” świecie, gdzie musimy mieć WSZYSTKO, czegokolwiek tylko zapragniemy (i to już od najmłodszych lat) – i to, w miarę możności, natychmiast. Jak gdyby sama konieczność odroczenia w czasie jakieś przyjemności była dla nas znacznie większym cierpieniem, niż całkowity jej brak…

Tymczasem, kiedy myślę o samym tym słowie… wstrzemięźliwość… to natychmiast kojarzy mi się jakoś tak etymologicznie – z wyrazem „strzemię.”

Jego antonimem (przeciwieństwem) byłoby więc słowo „wyuzdanie”? (To z kolei od braku uzdy…:)) Hmmm… Ciekawe.

I kto wie, może tak jak strzemiona mają za zadanie pomóc jeźdźcowi utrzymać się w siodle i zapanować nad koniem, tak też ta nieco dziś zapomniana wstrzemięźliwość ma pomóc nam utrzymać się w pionie – i zapanować nad naszymi pragnieniami? Przy czym sądzę, że nie chodzi wcale o to, by nie pragnąć i nie pożądać w ogóle (same w sobie nasze pragnienia, na ogół, nie są złe…) – lecz o to, by w niczym nie popadać w przesadę.

Samokrytycznie zauważam, że ja czasami tak „niewstrzemięźliwie” (nieumiarkowanie) pożądam wciąż nowych książek – i wydaje mi się, że opanowanie tego (przynajmniej na tyle, na ile zdołam:)) – będzie moim pierwszym postanowieniem na ten Wielki Post…

„Powściągliwość” zaś, wstyd się przyznać, kojarzy mi się głównie z tytułem bardzo starego pisma katolickiego, „Powściągliwość i Praca”, którego nigdy nie czytałam, ponieważ odstraszało mnie już samym tytułem…:)

A przecież i w tym staroświeckim słowie można usłyszeć czasownik „powściągać”, co znowu przywodzi mi na myśl panowanie nad jakimś rozhukanym rumakiem. (Co ja mam, że mi się dziś wszystko z końmi kojarzy?:))

Co zatem powinnam nauczyć  się najbardziej „powściągać” w swoim życiu?

Ależ oczywiście, że język! (Co zresztą jest wcale niełatwe w świecie, który za wielką cnotę uważa „szczerość i naturalność” rozumianą jako prawo do wywalenia wiadra pomyj na głowę nic nie podejrzewającego bliźniego. Odtąd mamy „być w zgodzie” raczej tylko „z samymi sobą” niż ze wszystkimi innymi.).  Ileż to razy już przekonałam się, że jedno niepotrzebnie wypowiedziane (lub – napisane na tym blogu…) słowo przyniosło mi w efekcie o wiele więcej kłopotów, niż się spodziewałam…

Oprócz tego, zaobserwowałam, że to właśnie moje nieprzemyślane SŁOWA (wypowiadane w gniewie) najmocniej ranią tych, których kocham – nawet wtedy, gdy tego nie chcę. A przecież moi bliscy wcale sobie na to z mojej strony nie zasłużyli…

Obiecuję GRYŹĆ SIĘ CZĘŚCIEJ W JĘZYK – oto moje postanowienie numer dwa.

A Wy? Jakie macie postanowienia na ten post? Przy czym zaznaczam, że to pytanie kieruję nie tylko do katolików! Przecież każdy powód jest dobry, by stać się choć trochę lepszym, prawda?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *