W przeciwieństwie do niektórych, którzy dziś się zażarcie spierają, ja tę Konwencję przeczytałam. W całości. Jeszcze przed jej wprowadzeniem.
I już wtedy (można to sprawdzić na blogu) miałam pewne własne zastrzeżenia co do zawartych tam treści.
A najpoważniejsze z nich dotyczą tego, że Konwencja w zasadzie stawia znak równości pomiędzy „przemocą wobec kobiet” a „przemocą domową” – prawie zupełnie ignorując fakt, że ofiarami przemocy bywają także mężczyźni, dzieci płci obojga i ludzie starsi obojga płci. A kobiety bywają także sprawczyniami przemocy, zwłaszcza wobec dzieci.
W Indiach istnieje nawet całe ogromne więzienie… dla teściowych, które skazano za morderstwa na synowych. Jest to oczywiście przemoc uwarunkowana kulturowo (matki dopuszczają się tych zbrodni głównie po to, aby zapewnić synom kolejny posag) – ale raczej trudno ją wpisać w feministyczny schemat „bezbronnej kobiety, którą oszalały z nienawiści facet okłada pięściami.”
Poza tym nigdy nie wierzyłam przesadnie w to, że jakikolwiek DOKUMENT ma moc chronienia nas przed przemocą. Robią to zawsze ludzie, w ramach swoich działań. Proszę mi powiedzieć, co niby bita kobieta ma zrobić z tą Konwencją – zamachać nią oprawcy przed oczami i powiedzieć: „Słuchaj, stary, tu jest napisane, że nie wolno ci mnie bić!”?
W głośnej ostatnio sprawie miesięcznego Wiktora z Rudy Śląskiej, zakatowanego na śmierć przez swoich „rodziców”, urzędnicy mieli wszelkie instrumenty prawne, potrzebne do tego, by to dziecko uratować. I co? I nic nie zrobili…
Muszę się też przyznać, że z pewnym zdumieniem obserwowałam niedawne, organizowane przez organizacje feministyczne, protesty przeciwko postulowanemu przez prawicową Ordo Iuris wypowiedzeniu Konwencji przez Polskę.
Usłyszałam tam między innymi, że kto popiera wypowiedzenie Konwencji, popiera w istocie przemoc wobec kobiet i dzieci. Taki zarzut na kilometr pachnie manipulacją. Bo to zupełnie tak samo, jakby twierdzić, że wypowiedzenie Konkordatu spowoduje natychmiastową delegalizację Kościoła katolickiego w Polsce. Albo że ci, którzy są zwolennikami kompromisowej ustawy antyaborcyjnej, w istocie popierają zabijanie nienarodzonych…
W komentarzach pojawiały się także głosy, że po wypowiedzeniu Konwencji bicie żony będzie w Polsce dozwolone, a gwałt stanie się wręcz naszym sportem narodowym. Pewien pan przekonywał mnie nawet, że wkrótce zostaną wprowadzone „prawa biblijne” (cokolwiek miałoby to oznaczać). Chyba za wiele naczytał się „Opowieści Podręcznej”…
Bo jako córka policjanta ja przecież wiem, że przemoc domowa była u nas ścigana i karana na długo przedtem, zanim ratyfikowaliśmy Konwencję (przy czym nikt z jej obrońców nie potrafił mi powiedzieć, co konkretnie jej obowiązywanie zmieniło na lepsze w sytuacji ofiar przemocy w Polsce) – i żeby to zmienić, PiS musiałby dokumentnie rozmontować cały nasz system prawny, na co się na razie nie zanosi. Gdyby jednak próbował to zrobić – możecie być pewni, że pierwsza stanę na barykadach. Mimo że jestem niepełnosprawna.
Bardziej niepokoją mnie raczej pewne praktyczne działania tej władzy, w rodzaju obcinania dotacji na telefony zaufania dla ofiar przemocy czy też ideologiczny nacisk na „pozostawianie dzieci w rodzinie” (nawet jeśli jest to rodzina patologiczna, czego ofiarą padł właśnie mały Wiktorek).
A co mnie jeszcze martwi, to styl całej tej dyskusji – po obydwu stronach.
Z jednej strony „konserwatyści” jak zwykle w takich razach, mówili o „brzydkich, tłustych feministkach” i „pedalskim nasieniu” – z drugiej zaś „postępowe” kobiety serdecznie życzyły swoim bardziej konserwatywnym koleżankom, by – cytuję – „ktoś spuścił im wpierdol” albo przynajmniej zgwałcił…
No,, cóż – okazuje się, że brak szacunku do kobiet jest w Polsce wartością zupełnie niezależną od poglądów politycznych. Niestety.
Reasumując: jeżeli obecnie jestem PRZECIW wypowiedzeniu tej Konwencji, to raczej dlatego, że nie ufam pomysłom ludzi z tak ekstremistycznej organizacji, jak Ordo Iuris (zakazana w kilku krajach) – niż z innych powodów. Uważam, że jej obowiązywanie w istocie niewiele zmienia.
Dla mnie ta Konwencja (jak każdy inny tego typu dokument) to tylko swego rodzaju DEKLARACJA tego, czego jako społeczeństwo nie akceptujemy. Ale nawet jako takiej nie należy jej wypowiadać.
A jeżeli PiS naprawdę będzie chciał zmienić społeczne i prawne podejście do problemu przemocy w rodzinie, to ta Konwencja z pewnością mu w tym nie przeszkodzi…
A niby na czym polega ów extremizm?
Sam finansowo wspieram Ordo Iuris, bo to stworzyszenie robi mnóstwo dobrzych rzeczy i to nie poprzez opluwanie innych (co w dzisiejszych czasach jest czymś najbardziej powszechnym), ale poprzez konkretne działania.
Wprowadzanie boczną furtką pomysłow na niemal nieograniczoną liczbę płci i na odchodzenie od pojęcia rodziny pod przykrywką wspierania uciskanych kobiet, jest po prostu nie do przyjęcia.
Pamiętam też, że to Ordo Iuris bardzo mocno forsowało projekt ustawy antyaborcyjnej, w którym kobiety dopuszczające się aborcji miały być karane więzieniem (czemu sprzeciwił się wtedy Kościół katolicki) – a zagrożony karą miał być nawet lekarz, który by niemyślnie spowodował śmierć nienarodzonego (nie w działaniach bezpośrednio ratujących życie jego matki, ale np. w trakcie leczenia). Wprowadzenie tego w życie sparaliżowałoby całą – świetnie się rozwijającą – medycynę prenatalną w Polsce.
Oczywiście, kontrowersyjne zapisy Konwencji na temat religijnych źródeł przemocy wobec kobiet (skierowane pierwotnie przeciwko niektórym nurtom w islamie) mogą uderzać rykoszetem też w katolicyzm. Mogą, ale nie muszą – w każdym razie ja tego na szerszą skalę nie dostrzegam. No, chyba, że – co niestety zdarza się pojedynczym duchowym – jakiś ksiądz z ambony wprost pochwala czy usprawiedliwia przemoc domową. Kiedyś w Radiu Maryja słyszałam wypowiedź, jakoby kobieta, która odmawia mężowi współżycia popełniała grzech ciężki, a wczoraj, podczas dyskusji pod relacją z demonstracji, znalazłam m.in. opinię jednej z pań, że kobiety w Polsce są „rozbestwione”, nie dbają o dzieci i dom – a zatem tak właściwie lanie im się „należy.” Ktoś ją tak nauczył…
Z drugiej strony, nie zapomnę, jak przed ratyfikacją straszono nas „genderem” – i tym, że rzekomo mali chłopcy w przedszkolach będą zmuszani do przebierania się w sukienki, a młodzież będzie masowo zmieniać orientację seksualną – czego też, jako żywo, nie widzę. Podsumowując, sądzę, że ten dokument niczego istotnego w naszym życiu nie zmienił – więc i wypowiadać go nie ma najmniejszej potrzeby.
A rodziny i teraz są różne. Zawsze były. Pewna liczba kobiet (i mężczyzn) samotnie wychowuje dzieci – i bardzo dobrze, że nie jest to już tak piętnowane, jak dawniej. Są dzieci, które wychowują się w rodzinach adopcyjnych czy „zrekonstruowanych” po rozwodzie lub śmierci jednego z rodziców. Są takie, gdzie dziecka nie wychowują mama z tatą, lecz mama z babcią, ciocia z wujkiem, starszy brat lub starsza siostra… Są wreszcie – i nie potrzeba do tego żadnych ram prawnych – i takie, gdzie osoby homoseksualne wychowują własne lub przysposobione dzieci (jak w tym głośnym przypadku z Włoch, gdzie dwadzieścia „normalnych katolickich rodzin” odrzuciło dziewczynkę z Zespołem Downa, a adoptował ją samotny homoseksualny mężczyzna. Powiedziałbyś temu dziecku: „Słuchaj, Luca NIE MOŻE być Twoim tatą, ponieważ jest osobą homoseksualną?” Ja bym się nie odważyła…). Może to będzie trochę rewolucyjne, co powiem, ale zawsze wierzyłam w to, że to miłość sprawia, że ludzie stają się rodziną – nic innego…
Jakich dobrych rzeczy mnóstwo robi Ordo Juris? Zastraszanie studentów Uniwersytetu Śląskiego również do nich się zalicza? Ja z tych dobrych rzeczy widzę próby narzucania katolickiego światopoglądu w wersji ekstremistycznej odmiennym światopoglądom pod pretekstem obrony katolickiej ortodoksji.
Jaka by ta liczba płci nie była, to są ludzie, których przemoc dotyka często. A Ordo Juris nie ma monopolu na definiowanie rodziny. Zaś ekstremalne jest nawet wmasowywanie skrajnie kontrowersyjnych ustaw bez debaty publicznej. Taka będzie ich trwałość, jaka trwałość wprowadzających je (nie)rządów.
A najzabawniejsze jest to, Panie Darku, iż rzeczona Konwencja zupełnie nic na temat liczby płci nie mówi. Termin „gender” który jest solą w oku naszych konserwatystów należy tłumaczyć jako „role płciowe” lub po prostu „płeć”.
Swoją drogą – ponieważ Konwencja niemal zupełnie pomija przemoc wobec mężczyzn – na ogół nikt nie zauważa, iż to, że uważamy, na przykład, że kobieta „ma prawo” uderzyć w twarz mężczyznę, który ją zdenerwował lub obraził – wynika z tych samych płciowych stereotypów. Słaba kobieta kuli się przed pięścią brutalnego samca. Nigdy inaczej. Z tego wnoszę, że przemoc domowa, której ofiarami są panowie, jest znacznie niedoszacowana. Nawet sami mężczyźni często nie identyfikują pewnych zachowań kobiet jako przemocowych. Znałam chłopaka, który był POLICJANTEM, a mimo to długo bagatelizował akty fizycznej agresji, jakich dopuszczała się wobec niego była partnerka. Usprawiedliwiał ją stresującą pracą, albo wręcz twierdził, że „zasłużył” na traktowanie swojej twarzy jak worka treningowego. Żona leje męża po gębie? Phi, to nie przemoc, to „nieporozumienie rodzinne”. Teściowa „wychowuje” zięcia wałkiem, ścierką czy patelnią? To nie przemoc, to temat DOWCIPÓW…
https://www.facebook.com/krzysztofbosak.mikroblog/videos/612857092674227/
Też jestem przeciw wypowiedzeniu Konwencji stambulskiej, jednak w przeciwieństwie do Pani sceptycyzmu uważam, że jej obowiązywanie może wiele zmienić. Począwszy od rozpoznania kulturowych źródeł przemocy – które są solą w oku fundamentalistów z Ordo Iuris. Więcej na ten temat w moim blogowym wpisie.
https://mulierreligiosa.wordpress.com/2020/07/29/o-niezbednosci-konwencji-stambulskiej/
Niestety, wstrząsające dane z „ojczyzny” Konwencji, Turcji, tylko pogłębiły mój sceptycyzm. Zgodnie z moją intuicją, nawet najlepsze DOKUMENTY nie chronią nikogo przed przemocą. Niestety. Plus – jest manipulacją (co zauważył też prof. Andrzej Zoll, którego ogromnie szanuję i do którego kultury prawnej mam wielkie zaufanie) powtarzane na demonstracjach twierdzenie jakoby wypowiedzenie Konwencji RÓWNAŁO SIĘ wprost „legalizacji przemocy w Polsce”. To taka sama „prawda” jak to, że wypowiedzenie Konkordatu spowodowałoby natychmiastową delegalizację Kościoła w Polsce. A ja okropnie nie lubię, kiedy ktoś mną manipuluje. Nawet w słusznym celu. Patrząc na te panie w strojach „podręcznych” byłam wręcz zażenowana…
https://www.tygodnikprzeglad.pl/byc-kobieta-turcji/?fbclid=IwAR1jIlI4toyuo2EViAu4aO9SArudVFybHHfmNhsLw08egJ1uKY2lg3OP1II
Ależ to oczywiste, że ani ten, ani żaden inny dokument przed przemocą nie chroni. Ma tylko (i aż) uświadomić kulturowe źródła przemocy. Bez tej świadomości będzie się ona reprodukować w kolejnych pokoleniach dziedziczących język i tradycje. Szkodliwe tradycje, bo dobrych dokument przeciez nie kwestionuje.
W moim przekonaniu taką szkodliwą „tradycją” (importowaną z kultury anglosaskiej, stąd cudzysłów), jest np. odprowadzanie panny młodej do ołtarza przez ojca lub „opiekuna” (o czym pisałam na swoim blogu). W naszym ojczystym języku, z kolei, roi się od degradujących kobiety frazeologizmów. Wulgaryzmy pomijam, bo przemoc kulturowa nie musi być aż tak oczywista, wystarczą zwroty (uchodzące za elegnackie!) w rodzaju „ODDAWANIA się mężczyźnie” czy „WYDAWANIA córki za mąż”, żeby pokazać kobiecie, gdzie jej miejsce. Nie chodzi o to, by je od razu inkryminować, jednak warto znać ich kulturową genezę.
Akurat ta tradycja z odprowadzaniem do ołtarza wywodzi się z kręgu protestanckiego i nigdy mi się nie podobała. Tam niektóre rzeczy wręcz wskazują na niezbyt zdrowe relacje ojców i córek – jak bale córek i ojców, jak gdyby ojciec wchodził w rolę partnera córki i nie zamierzał jej „oddać” w ogóle nigdy nikomu.
Warto tu wspomnieć, iż idea że kobieta może samodzielnie wybrać współmałżonka jest – mimo wszystko – proweniencji chrześcijańskiej. W islamskim, na przykład, obrządku zaślubin, wspólna zgoda narzeczonych nie jest konieczna.
Co do stereotypów językowych, dużo bardziej, niż wydawanie za mąż razi mnie np. „babskie gadanie” w opozycji do „męskiej decyzji”. Z drugiej strony, polszczyzna ma sporo wyrażeń, które zdają się stawiać w złym świetle wyłącznie mężczyzn, jak np. „leń patentowany” czy „obibok.” Mój słownik w komórce z uporem poprawia mi też AGRESORKĘ na „agresora.” Ale np. „sekutnica” występuje tylko w rodzaju żeńskim. Jeżeli zaś chodzi o „oddanie się” w akcie seksualnym, nowoczesna teologia bardzo akcentuje fakt, że powinno ono być „wzajemne”, por. „Bądźcie sobie wzajemnie poddani w miłości Chrystusowej.” Również dawniejsze tłumaczenia NT w których żony miały być „poddane mężom jak Panu” coraz częściej zmienia się na „oddane mężom” – co zmienia cały wydźwięk tekstu z poddaństwa na miłość.
Jest Pani osobą dobrze obeznaną z tekstami sakralnymi, więc to z mojej strony tylko uzupelnienie dla ewentualnych czytelnikόw/czytelniczek.
Fraza “babskie gadanie” jest biblijnej, a konkretnie nowotestamentowej proweniencji – to potoczna wersja “babskich baśni” z 1. Listu do Tymoteusza (4:7). Włoskiego pochodzenia słowo “sekutnica” (czyli “gadatliwa nudziara”) też się z tego samego źrόdła wywodzi.
Określenia “leń patentowany”, “obibok” (także “bumelant”, “darmozjad”, “nierόb”, “truteń) uformowały się w czasach, kiedy to mężczyźni byli “powołani” do pracy zarobkowej i ekonomicznego utrzymania rodziny. W użyciu były wtedy (nadal są) też żeńskie formy, np, “birbantka”, “rozrzutnica, “utracjuszka” – w odniesieniu do kobiet lekko traktujących swoje domowe (ekonomiczne) obowiązki.
Jeżeli zaś chodzi o “oddanie się” w akcie seksualnym, nowoczesna teologia bardzo akcentuje fakt, że powinno ono być “wzajemne”, por. “Bądźcie sobie wzajemnie poddani w miłości Chrystusowej.” Również dawniejsze tłumaczenia NT w których żony miały być “poddane mężom jak Panu” coraz częściej zmienia się na “oddane mężom” – co zmienia cały wydźwięk tekstu z poddaństwa na miłość.
Albo, nie udawaj, proszę, że nie znasz znaczenia zwrotu „oddała mu się”. Nie ma on nic wspólnego z wzajemnym oddaniem się sobie w małżeństwie. To taki „kulturalny” eufemizm „przespania się z kimś”, „pójścia z kimś do łóżka”. O mężczyźnie w tym (czysto seksualnym) kontekscie nikt nie powie: „oddał się jej”.”Nowoczesna (sic!) teologia nie ma z tym nic wspólnego, a „miłość Chrystusowa” tym bardziej.
DLA MNIE MA. Jeżeli „oddaję się” komuś, to to DLA MNIE wykracza poza proste „pozwolenie żeby włożył swój penis do mojej pochwy.” Oddaję mu się (w jego ręce) – cała . Z duszą, ciałem i psychiką. I liczę na wzajemność z jego strony. Jeżeli nadal jest to rozumiane jednostronnie (że niby tylko kobieta „oddaje się” mężczyźnie, a on jej wcale nie musi – on ją sobie tylko „bierze” lub „posiada”) to trzeba kształcić chłopców do tego nowego rozumienia seksu, a nie walczyć z samym pojęciem oddania się drugiemu człowiekowi, które może nieść ze sobą piękne i bogate treści. Przecież mówimy o kimś, że jest „oddany” swojej pracy czy swojej rodzinie.
W to nie wąpię ( i przepraszam jeśli poczułaś się dotknięta), ale dyskusja dotyczy klisz językowych, a nie edukacji do życia w rodzinie. Rozmawiamy o znaczeniach słόw i ich kulturowej genezie, nie o teologii moralnej. Chyba że czegoś nie zrozumiałam z toczącej się tu dyskusji o kontrowersyjnym dla Ordo Iuris zapisie na temat zakorzenionego w języku i tradycjach – to cytat z tekstu Konwencji: “stereotypowego modelu społecznej roli kobiety i mężczyzny”, Dla NIEGO w tym samym kontekscie używana jest już mniej subtelna fraza: “miał ją” (lub „miał je”), ktόrą trudno byłoby wpisaċ w dyskurs teologiczny.
Nie chodzi o to, żeby “walczyć z samym pojęciem oddania się drugiemu człowiekowi”, tylko żeby go nie (nad)używaċ w przemocowym rozumieniu i przedmiotowym traktowaniu kobiety jako seksualnej zdobyczy albo – bardziej wyrafinowanie – “odpoczynku wojownika”.