Jezus – patron tych, którzy „wierzą po swojemu”?

Na zaprzyjaźnionym blogu Mulier Religiosa( https://mulierreligiosa.wordpress.com/ ) w ciekawy sposób rozważa problem, który od zawsze nurtuje część niekonfesyjnie wierzących: czy mianowicie historyczny Jezus był „pierwszym agnostykiem” czy może „pierwszym humanistą”?

I wyznać muszę, że zawsze mam niejaki problem z tymi, którzy – odrzucając (być może słusznie) historyczność niektórych (a niekiedy wszystkich) wypowiedzi Jezusa – jednocześnie używają tych samych, „niewiarygodnych” (bo innych wszak prawie nie posiadamy – podobnie zresztą jak w przypadku Sokratesa, Buddy czy Mahometa – żaden z nich prawdopodobnie sam niczego nie napisał:)) źródeł po to, aby na ich podstawie tworzyć własne na temat Jezusa teorie. 🙂

Niemniej sama za chwilę zrobię to samo, i powiem że teza o „teologicznym agnostycyzmie” Jezusa da się obronić tylko w przypadku, gdyby odrzucić (jako niewiarygodne czy później dopisane) wszystkie zanotowane Jego wypowiedzi na temat osobistych relacji wierzącego z Bóstwem, które nazywał „Ojcem.” Dosłowny przekład mówi wręcz o „Tatusiu” – co mi raczej nie wygląda na deklarację osoby niewierzącej w osobowy byt Boga. Gdybym miała jakoś zaszufladkować Jezusa według naszych współczesnych pojęć, powiedziałabym chyba, że najbliżej Mu było do tych, którzy mówią o sobie, że są „wierzący bez religii” (ale nie bez Boga osobowego!). Z pewnością w znanym nam nauczaniu Cieśli z Nazaretu zaznacza się bardzo silnie rys odrzucenia zastanego rytuału i hierarchii – ale nie osobistego, głębokiego, wewnętrznego kontaktu z Bogiem.

Który to – jak można wywnioskować np. z rozmowy z Samarytanką („Prawdziwi czciciele będą oddawać cześć Bogu w Duchu  i prawdzie”) – miałby stanowić sedno proponowanej przez Niego „nowej duchowości” – bez świątyń i kapłanów, rozgrywającej się głównie w sercu wierzącego. Na ile to się zazębia z niewątpliwym „humanizmem” Jezusa (bo rzeczywiście bardzo często stawia On drugiego człowieka – „bliźniego” w centrum autentycznego życia duchowego), nie jestem w stanie powiedzieć.

Powiedziałabym za to, że blisko Mu było do tych, którzy dziś mówią o sobie „wierzący-niepraktykujący.” To są ci, dla których zastane rytuały przestały już mieć jakiekolwiek znaczenie dla ich osobistej wiary.

I może warto tu przypomnieć, że w podobnym sensie o chrześcijanach jako „ateistach” mówiono w późnej starożytności.

Należy zwrócić uwagę na fakt, że większość ówczesnych religii to były religie „kultu” a nie „przekonań”. Bardziej liczyło się to, co się na cześć bóstwa „czyni” (np. składanie przepisanych prawem ofiar) niż w co się prywatnie „wierzy”. Stąd tak zwani „poganie” najczęściej nie mogli zrozumieć uporu nazarejczyków, by nie wykonać rytualnego gestu (który czasami ograniczał się do rzucenia na ogień paru ziarenek kadzidła) – który dla samych cesarskich urzędników miał najczęściej znaczenie czysto formalne.

Dla chrześcijan jednak ówczesnych kult był jeszcze dość ściśle powiązany z przekonaniami – toteż nie mogli oni „czcić cudzych bogów” nawet tylko zewnętrznie. Ponieważ jednak w czasach nowożytnych (poczynając od Reformacji) związek pomiędzy zewnętrznymi wyrazami religijności a wewnętrzną wiarą ulegał powolnej erozji, można domniemywać, że w kolejnych dziesięcioleciach odsetek „wierzących po Jezusowemu”, to jest mniej lub bardziej dystansujących się od oficjalnego kultu i nauczania będzie stale wzrastał.

Bo po prostu dla coraz większej grupy ludzi wierzących te archaiczne często formuły nie mają już dziś żadnego znaczenia – ani nie opisują ich osobistego doświadczenia Boga.

Nie jest to jednak w moim przekonaniu wyraz „dechrystianizacji” czy laicyzacji, którymi straszą nas przywódcy religijni, ile raczej właśnie… powrotu do źródeł chrześcijaństwa. 🙂

6 odpowiedzi na “Jezus – patron tych, którzy „wierzą po swojemu”?”

  1. Szczerze mnie ucieszyło, a nawet wzruszyło, znalezienie się wśrόd “zaprzyjaźnionych blogόw”. Na ten post już częściowo (u mnie) odpowiadałam, więc nie będę się powtarzać. ale jest jeszcze sformułowanie, ktόre nie daje mi spokoju. I ktόre (nie wiem czy trafnie) odczytuję jako Pani deklarację “osobistego, głębokiego, wewnętrznego kontaktu z Bogiem”.
    Od lat słyszę o tym “kontakcie” od duchownych i szczerze wierzących świeckich – jako o czasie spędzanym na “rozmowie z Bogiem”, o tym, że modlitwa to “dialog a nie słowotok” etc. Nie udało mi się jednak od nikogo wycisnąć odpowiedzi na pytanie, skąd wiadomo, że nie jest to rozmowa z samym sobą. Bo ja np. bardzo często taki “dialog” z własną duszą/sumieniem prowadzę podczas biblijnych medytacji, ale żadnej “obecności Boga żywego” się w tym nie dopatrzyłam.
    Być może żyję w post-religijnej “bańce” i powinnam się w tym celu przenieść do jakiejś “bańki” wyznaniowej? Ale i tego już prόbowałam – ani pentakostalne charyzmaty, ani katolickie pobożności (np. adoracyjne czy eucharystyczne “ekstazy”) niestety się mnie nie imają, chociaż bardzo – może za bardzo? – chciałam ich w swoim czasie doświadczyć. I bynajmniej nie wątpię, że TO (pytanie: co?) się innym przytrafia.
    Nie wykluczam (wbrew pseudonimowi 🙂 ), że jestem po prostu osobą pozbawioną religijnej wrażliwości (łaski, „talentu”), ale tym bardziej chciałabym się czegoś mniej ogόlnikowego na ten temat dowiedzieć. Stąd moja prośba do Pani o rozwinięcie tematu.

    1. „Skąd wiadomo, że nie jest to rozmowa z samym sobą”…hmmm…na ten temat w historii duchowości napisano już całe tomy, ale, szczerze mówiąc, niespecjalnie mnie one przekonują. Jedyne, co mogę powiedzieć od strony swojego doświadczenia duchowego, to, że wierzę, że jednak nie mówię sama do siebie (a jeżeli Bóg rzeczywiście żyje tylko w naszych umysłach, to – czy w istocie to coś zmienia, jeżeli realnie istnieje?). Mój ostatni spowiednik mówił mi zresztą, że dla niego kolejnym „stopniem” modlitwy jest po prostu TRWANIE w poczuciu bezsłownej i pozapojęciowej Obecności. Bóg jest Tym, który JEST.Po prostu. Niezależnie od tego, co JA o Nim myślę, wyobrażam sobie czy też czuję. Albo – częściej – czego NIE czuję.

  2. Widzę, że zanosi się na dłuższą dyskusję lub kolejny post – oczywiście jeśli nie uzna Pani moich pytań za niedopuszczalne (zastrzeżenie ze strony osόb konfesyjnie wierzących zrozumiałe ).
    Historię duchowości trochę znam ze studiόw teologicznych. To wszystko, co zapisali (najczęściej pod czujnym okiem spowiednika) katoliccy mistycy, jest świadectwem ich osobistej wiary i religijnej formacji. Opisując swoje “spotkania z Bogiem”, posługują się cytatami z Biblii oraz z pism kanonizowanych świętych i Doktorόw Kościoła – skąd czerpią symbole i misterne metafory (dusza jako siedmiokomnatowy zamek, w ktόrym ukrywa się Bόg – u św. Teresy z Avili; dusza jako oblubienica Chrystusa w rozlicznych wariacjach na temat “Pieśni nad Pieśniami” – w tzw. mistyce oblubieńczej). Są wśrόd nich apofatycy (jak św. Jan od Krzyża) i katafatycy (jak św. Faustyna Kowalska), ale wszyscy zgodni są co do tego, że wiara jest zarazem “łaską” (to za św. Augustynem) i “aktem woli” (to za św. Tomaszem z Akwinu; ważną dla obydwu teologόw rolę rozumu pomijam, bo nie ma tu zastosowania).

    “Łaska” to inaczej “dar”, jest więc dla mnie oczywiste, że mogłam go nie otrzymać (lub otrzymać “dar niewiary”). Jednak akt woli to już ruch po naszej stronie, oznaczający, ni mniej, ni więcej, tylko nasze: Amen! (”niech się tak stanie”). Dlatego nazywam wiarę religijnym MARZENIEM – ktόremu przysługuje status prawdy subiektywnej (czyli niezOBIEKTywizowanej, jak by to ujął Nikołaj Bierdiajew). Być może bywa ono tak silne, że tworzy, a nawet stwarza (powołuje do ISTNIENIA) nasz indywidualny i/lub wspόlnotowy świat duchowy? Niestety, nie tylko ten rajski, jak o tym zaświadczają dantejskie wizje piekła u wielu mistyczek i mistykόw.

    Wspomniała Pani o swoim spowiedniku, zdaniem ktόrego “kolejnym stopniem modlitwy jest po prostu TRWANIE w poczuciu bezsłownej i pozapojęciowej Obecności. Bóg jest Tym, który JEST. Po prostu.”
    “Pozapojęciowa Obecność” brzmi jak wyjęta z buddyjskiego koanu, więc nawet nie proszę o tłumaczenie. Tylko że operujący koanami buddyzm zen nie ma w swojej duchowości pojęcia osobowego Boga – jest religijnym ateizmem. A my przecież dyskutujemy o relacji z istniejącą Osobą (“Bogiem żywym”). Spowiednikowi być może chodziło o obecność milczącą. Na to zgoda, tylko wtedy trudno mόwić o “rozmowie z Bogiem”, co najwyżej o wspόlnym milczeniu. Pewnie dlatego (mόj z kolei ostatni) ś.p. profesor teologii duchowej, amerykański trapista, mόwiąc o Bogu, używał frazy “Tajemnica, ktόrą nazywamy Bogiem” (“The mystery we call God”).
    Na “Tajemnicę” nie ma mocnych, więc też dodam: Po prostu. 🙂 Ale nie będąc (jak on) uformowana w zakonnej kontemplacji, wciąż zadaję sobie (rewerentnie niezadane wtedy) pytanie: Skoro judeochrześcijański Bόg objawił się Mojżeszowi jako “Jestem” (“Staję się”, wg innego tłumaczenia), to może chodzi tu nie tyle o istniejącą osobę (tj. o obiekt wiary), co o proces osobowego istnienia/ stawania się osobą wierzącego podmiotu (proces, ktόry przeszedl – ewangeliczny i historyczny – Jesus z Nazaretu)?

    1. Zgadzam się ze wszystkim bez zastrzeżeń, ale to wciąż nie dotyczy OSOBOWEGO, rozmawiającego z człowiekiem Boga. Tego, że Jezus jest (dla chrześcijan) Osobą boską, oczywiście nie kwestionuję, ani tego, że można z Nim – jakoś wyobrażanym – mieć „osobistą” relację, cokolwiek to znaczy. Ja takiej relacji zbudować nie potrafię – i właśnie dlatego, tak jak i Pani, bliższa jest mi teologia apofatyczna).
      Doświadczenie „ogarniającej ich obecności” miewają także ludzie niewierzący w jakąkolwiek duchową rzeczywistość, np. w kontakcie z naturą czy muzyką. Jak sama Pani napisała, „pewne podstawowe doświadczenia czy też intuicje duchowe mistyków są zadziwiająco podobne, niezależnie od tradycji religijnej, z której się wywodzą”. A mnie chodzi o (chrześcijańską) „relację” z konkretną/historyczną Osoba, którą jest/był Jezus – do czego (no właśnie, DO CZEGO?) nawołują parafialni księża i katecheci.

  3. Poczynając od początku – nie wierzę w to, że istnieją jakiekolwiek „niedopuszczalne” pytania – nigdy w to nie wierzyłam, nawet gdy byłam jeszcze bardzo pobożną uczennicą zakonnej szkoły. Mogą istnieć co najwyżej niezadowalające odpowiedzi. Również kwestią mojej ortodoksyjności czy też możliwej „obrazy moich uczuć religijnych” proszę się zbytnio nie przejmować. W sprawie poszukiwania Boga (tak, wydaje mi się, że nawet wiara ludzi wierzących jest – być powinna – raczej ciągłym szukaniem Boga, niż zarozumiałą pewnością, że się Go już znalazło – tak, jak Bóg jest wiecznym „staje się”, uobecnianiem się – tak też my „stajemy się” wierzącymi) zawsze byłam jak kot chodzący własnymi ścieżkami. Gdyby tak nie było (gdyby najistotniejsze były dla mnie „konfesyjne” rozstrzygnięcia) – to nie byłabym dziś tym, kim jestem. A bycie tym, kim jestem (żoną byłego księdza) tylko te indywidualistyczne tendencje duchowe we mnie pogłębiło. I może stąd ten post.

    Jeżeli chodzi o mistykę i mistyków, to jest to temat rzeka, wart z pewnością nie tylko jednego wpisu na blogu – ale wręcz całego bloga. Nie ukrywam, że ta dziedzina, jako swego rodzaju „nieoficjalna” a bezpośrednia droga zdobywania doświadczeń duchowych od dawna mnie fascynuje.

    Bo trzeba sobie powiedzieć jasno, że wcale nie wszyscy mistycy spisywali swoje doświadczenia „pod dyktando” swoich przewodników duchowych, a spora część z nich miała nawet poważne problemy z hierarchią w ramach swoich wyznań.

    Ponieważ jednak – ośmielę się przypomnieć – podstawowe pytanie Pani brzmiało, o ile je dobrze zrozumiałam, skąd się bierze ta pewność wierzących, że na modlitwie nie mówią sami do siebie – odwołałam się do doświadczenia modlitwy bardzo wielu ludzi (także mojego i mojego dawnego spowiednika) gdzie problem zwodniczych słów (rozważania w stylu: „Jak rozpoznać, która myśl pochodzi od Boga – a która ode mnie samego?” – to taka neverending story w wielu wspólnotach religijnych…) przestaje istnieć. Pozostaje tylko poczucie trwania w ogarniającej nas Obecności. Jeżeli to przypomina Pani filozofię zen, to zupełnie nic nie szkodzi. Dlatego że – na ile zdołałam się zorientować w trakcie moich poszukiwań, niestety nie tak dogłębnych, jak powinny one być – pewne podstawowe doświadczenia czy też intuicje duchowe mistyków są zadziwiająco podobne, niezależnie od tradycji religijnej, z której się wywodzą. Istnieje nawet bardzo wiele książek w rodzaju: „Zen dla chrześcijan” – większość poważnych i godnych uwagi. Zajmowałam się też pod tym kątem tekstami sufickimi.

    Warto też wspomnieć, iż w teologii (i mistyce) chrześcijańskiej istnieje cały wielki nurt apofatyczny, głoszący, że niepodobna przy użyciu ludzkich pojęć wyrazić, czym Bóg jest – i że dużo lepiej wiemy, czym na pewno nie jest. (Mówi się, że św. Tomasz z Akwinu pod wpływem pewnego mistycznego doświadczenia próbował zniszczyć wszystko co o Bogu napisał – jako rzekomo nie odpowiadające temu, czego bezpośrednio doświadczył. Potem już podobno niczego nie napisał). I nie ukrywam, że tego typu myślenie też zawsze było mi bliskie. Jak to mawiał Blaise Pascal, „te rzeczy, które sami zaledwie czujemy, bardzo trudno jest dać poznać tym, którzy nie czują ich sami z siebie.” Otóż to. Głęboko wierzę, że w obliczu Boga wszyscy – wierzący i niewierzący – stajemy w obliczu wielkiej Tajemnicy. A kto twierdzi inaczej, ten jest kłamcą i oszustem.

    I jeszcze – niech mi to nie będzie poczytane za tani prozelityzm… Zawsze też wierzyłam w to, że poszukiwanie Boga, duchowość „bez Boga”, pragnienie, żeby istniał (żeby dał mi jakiś obiektywny znak) – jest, w jakimś najbardziej podstawowym sensie, już przeciwieństwem „niewiary”.

Skomentuj Mulier Religiosa Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *