W tych rzadkich chwilach, kiedy on śpi obok mnie, śpi spokojnie.
Uśmiecha się lekko przez sen i szuka mojej bliskości, wolny od tych wszystkich niepokojów, które w tym czasie dręczą moją duszę.
Bo ten piękny mężczyzna, który mnie z taką czułością trzyma w objęciach, szarga przeze mnie swoje kapłaństwo – i chyba nawet o tym nie wie. Jest w tym taki czysty, święty i niewinny.
Jednoczy się ze mną w jedno ciało (język hebrajski ma na to piękne określenie – mężczyzna i kobieta „stają się jedną istotą ludzką”) z takim samym radosnym zapamiętaniem, z jakim powinno się celebrować święte obrzędy. My tak właśnie CELEBRUJEMY naszą miłość…
Wiem, że „wystudzeni” kapłani znajdują sobie rozmaite drogi ucieczki przed pustką we własnym sercu – dla wielu (zbyt wielu!) jest to alkohol, pieniądze, hazard, pornografia… On znalazł ucieczkę w mojej miłości. Lepiej to, czy gorzej? Nie wiem…
Bo ja…kim ja w tym wszystkim jestem? Jego (przyszłą) żoną czy po prostu kochanką? A może – matką jego dziecka? Bo może rośnie już we mnie owoc naszej miłości, tak łagodnie we mnie wkołysany…
Na łożu swym nocą szukałam
umiłowanego mej duszy.
Szukałam go – lecz nie znalazłam,
wołałam go – lecz mi nie odpowiedział…
Zaklinam was, córki jerozolimskie,
jeśli umiłowanego mego znajdziecie,
cóż mu oznajmicie?!
Że chora jestem z miłości…